(nie) GOTOWI na sukces - Sylwia Piątek, Dariusz Tetelewski, Joanna Musiał, Katarzyna Strażnikiewicz, Magdalena Zakrzewska, Monika Wrona, Succesful Life Strategist - ebook

Opis

Życia nie da się powtórzyć...

Książka "(Nie)gotowi na sukces" to nie tylko kolejna pozycja z dziedziny rozwoju osobistego. To 7 historii osób, które postanowiły się nie poddać i walczyć o lepsze życie dla nich i dla swoich bliskich. Czytając ich opowiadania, możesz natknąć się na wyzwania, które masz w tym momencie lub znasz z własnego doświadczenia.

To inspirujące historie zwykłych ludzi w niezwykłym świecie.

Sylwia Piątek stworzyła projekt książki, aby móc realizować swoją misję pomagania ludziom. W swojej pracy wspiera przedsiębiorców na każdym etapie ich rozwoju osobistego, jak i biznesowego. Dzięki niej osiągają oni swoje cele szybciej i skuteczniej – to, co normalnie mogłoby zająć kilka lat, jest możliwe do osiągnięcia już w kilka miesięcy!

Sylwia od lat prowadzi coaching i mentoring, motywując ludzi do dalszej pracy. Ponieważ ponad dwadzieścia lat temu sama wyemigrowała do Belgii, doskonale rozumie, jak trudno jest zaadaptować się do nowych warunków. Dzięki tej świadomości dokładnie wie, jak pomóc Ci odblokować Twój potencjał, aby zacząć skutecznie działać.

Dlaczego warto kupić książkę "(Nie)gotowi na sukces"?

"(Nie)gotowi na sukces" to po prostu historie prawdziwych osób, które pomimo przeciwności nigdy się nie poddały i wytrwale pokazują innym, na co ich stać.

 

Dzięki tej książce poznasz:

1. Co może oznaczać sukces.

2. Jak poradzić sobie w trudnych sytuacjach.

3. Jak się nie poddawać na drodze do sukcesu.

4. Jak poznać, że osiągasz sukces.

5. Najważniejsze życiowe wnioski i lekcje wyciągnięte przez autorów książki.

 

Ta książka nie jest dla osób, które:

- nie chcą się rozwijać,

- mają w życiu wszystko, co sobie zaplanowały,

- niczego się nie boją,

- wolą popełniać własne błędy, niż uczyć się na cudzych.

 

A może chcesz wziąć udział w napisaniu kolejnej części, ale nie wiesz, jak przestać się bać i osiągnąć sukces?

Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że tym, co nas blokuje, jest strach przed nieznanym oraz nasza niska samoocena. Nasz wewnętrzny krytyk zbytnio wczuł się w rolę i nie daje nam pójść ani krok do przodu!

Na pewno to znasz: Nie jestem na to gotowy, nie mam dostatecznych umiejętności, nie osiągnąłem jeszcze sukcesu, po prostu żyję normalnie i nie ma o czym opowiadać... A to tylko kilka przykładów myśli blokujących Twój rozwój...

Mam dla Ciebie świetną wiadomość: da się to zmienić!

Sprawdź!

https://www.niegotowinasukces.com/

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 157

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Agnieszka Kłosowska

Dariusz Tetelewski

Joanna Musiol

Katarzyna Strażnikiewicz

Magdalena Zakrzewska

Monika Wrona

Sylwia Piątek

(nie)

GOTOWI

na sukces

 Agnieszka Kłosowska

 Dariusz Tetelewski

 Joanna Musiol

 Katarzyna Strażnikiewicz

 Magdalena Zakrzewska

 Monika Wrona

 Sylwia Piątek

Przedmowa

Gdy myślę o projekcie (Nie)gotowi na sukces,liczę na to, że dzięki wyśmienitej współpracy wszystkich współautorów pomożemy jak największej liczbie ludzi odkryć w nich samych coś wyjątkowego.

Od wielu lat wspieram przedsiębiorców i biznesy w rozwoju, strategiii planowaniu. Ponieważ sama emigrowałam do Belgii ponad dwadzieścia lat temu, dobrze rozumiem, jak trudno jest się zaadaptować do nowych warunków. Dzięki tej świadomości dokładnie wiem, jak pomóc przedsiębiorcom odblokować ich potencjał, tak aby zaczęli skutecznie działać.

W książce (Nie)gotowina sukces znajdziesz historie zwykłych ludzi, takich jak ja i ty. Ci ludzie postanowili przejść przez życie, świadomie podejmując decyzje o tym, gdzie chcą znaleźć się w przyszłości. Są to historie, które zainspirują cię do działania i dzięki którym zobaczysz, że aby osiągnąć sukces, nie trzeba być Rockefellerem.

Poprzez pracę nad tym projektem nie tylko stworzyliśmy coś wyjątkowego, lecz także pokazaliśmy, że na emigracji również możemy mieć duże marzenia i ambitne cele. Myślę, że kolejnym sukcesem jest to, że rozpoczęliśmy współpracę jako grupa nieznających się ludzi, a zakończyliśmy ją z nowymi doświadczeniami oraz fantastycznymi znajomościami.

Chcemy pokazać ci, że wszystko zależy od ciebie, drogi czytelniku! Nie warto czekać, aż życie nam się przydarzy, nie warto zwlekać z decyzjami z powodu strachu przed złym wyborem, nie warto skupiać się na negatywnych aspektach sytuacji, w której się znajdujemy. Nieważne, w jakim punkcie jesteś; pomyśl, czego potrzebujesz, aby się rozwijać już teraz i zacznij działać. Nie musisz czekać, aż stanie się coś złego, żeby rozpocząć proces zmiany. Nie musisz nawet czekać na jutro – już dziś zacznij od przeczytania (Nie)gotowi na sukces, wyciągnij wnioski i zaprojektuj swoje życie na nowo.

Stworzyliśmytę książkę z myślą o tobie, bo wiemy, jak wielew życiu mogą zmienić jeden impuls, jedna informacja, jedna decyzja. Dlatego trzymamy kciuki za twój rozwój i drogę do celu – jesteśmy pewni, że sukces czeka na ciebie tuż za rogiem!

Sylwia i współautorzy

Agnieszka Kłosowska

Życie daje każdemu tyle, ile sam ma odwagę sobie z niego wziąć.Jacek Pałkiewicz

Mam na imię Agnieszka i jestem przede wszystkim mamą dwóch fantastycznych chłopaków. Oprócz tego, że rozwijam się zawodowo, pasjonuje mnie wszystko, co kreatywne. W wolnych chwilach, gdy potrzebne jest mi wyciszenie, zasiadam do moich ukochanych prac szydełkowych. Jestem pozytywnie nastawiona do ludzi i do świata, staram się zostawić po sobie ślad dobrej energii.

Sukces

Od wczesnych lat sukces kojarzył mi się z dużymi pieniędzmi, z wielką sławą i z byciem rozpoznawalnym. Błyszczące suknie, wystawne bale i wpływowe towarzystwo z wyższych sfer. Tak, taki dokładnie obraz ludzi sukcesu miałam przed oczami. Z wiekiem zrozumiałam, że to zupełnie inna bajka.

Czym teraz jest dla mnie sukces? Przede wszystkim pierwszą decyzją: „Chcę coś zmienić”. Za nią idą kolejne, niewielkie, które powodują, że podążamy do przodu. Sukces to wiara, że mam siłę i dam radę, bo jestem wyjątkowa, ale niekoniecznie sławna, znana i lubiana.

Sukcesem mogą być naprawdę drobne rzeczy, takie jak nauka pływania czy choćby lekcje tańca. Albo fakt, że dziś właśnie pierwszy raz podniosłeś się z łóżka, odkąd jesteś w depresji. To jest sprawa indywidualna.

Liczy się tylko to, że kiedy pokonujemy strach i własne słabości, robimy ten jeden krok do przodu. Krok, który prowadzi nas na drogę do wiary we własne możliwości, a co za tym idzie – do osobistego sukcesu.

Uważam, że sukces jest pozwoleniem sobie na to, aby być i czuć się spełnionym oraz szczęśliwym człowiekiem w życiu zawodowym i prywatnym.

Usiądź sobie wygodnie i posłuchaj mojej historii. Żebyś lepiej zrozumiał, jaką drogę przeszłam, moją opowieść zacznę od wczesnych lat mojej młodości.

Urodziłam się i wychowałam na Podlasiu, w dużym rodzinnym mieście. Należę do pokolenia, które moim zdaniem miało i mogło wszystko. Owszem, były szkoła i obowiązki z nią związane, ale my byliśmy i czuliśmy się wolni. Mieliśmy wrażenie, że świat jest nasz i stoi przed nami otworem.

Zero kontroli. Od momentu, kiedy byliśmy po szkole, po obiedzie i po odrobionych lekcjach, drżeliśmy z podniecenia, że już można wybiec do znajomych na boisko czy trzepak. To tam w warunkach polowych, czasem wisząc głową do dołu, przychodziły nam pierwsze głupawe pomysły, kto co będzie robił w przyszłości. Czasami fantazja ponosiła nas daleko. Śmialiśmy się z wygórowanych marzeń, ale wtedy nikt nie mógł nam niczego zabronić. Przeszło mi nawet przez głowę, by iść po podstawówce do naszego białostockiego „mechaniaka”. Nie ukrywam, że moja mama, gdy to usłyszała, zrobiła chyba największe oczy, jakie u niej kiedykolwiek widziałam, choć pewnie nie raz dałam jej ku temu powód.

Wtedy jednak ambicje sięgały zenitu. Mama nie rozumiała, że ja nie będę byle mechanikiem dłubiącym w brudnych samochodowych silnikach, tylko najlepszym w mieście specjalistą od wszelkich napraw, a do uśmiechniętej szeroko kobiety klienci będą chętniej zaglądać. Konkurencja w moim mniemaniu nie miała szans. Już widziałam to oczami wyobraźni. Oczywiście ten pomysł szybko zastąpiły kolejne, które nie przyprawiały już pani matki o stan przedzawałowy. Byłam młoda i miałam prawo, by marzyć, by chcieć być najlepsza w tym, co robię. Nie miałam wtedy wizji porażki, ale jak to się z czasem może wszystko w głowie pozmieniać…

Wtedy nie liczył się pomysł, tylko ambicje i chęć osiągnięcia sukcesu, które były wymalowane na twarzy. Nie sądziłam, że kiedyś to uczucie minie i będę musiała o nie walczyć.

Zderzenie z rzeczywistością

Po moich marzeniach z podstawówki nie pozostało nic. Za każdym razem, gdy wybierałam szkołę, to dla pani matki każda była dla mnie za słaba, za daleko od miejsca zamieszkania lub po prostu nieodpowiednia Bóg jeden wie z jakiego powodu. Nie, żebym miała teraz żal, ale wtedy miałam. Kiedy nie zostaje ci już nic, co lubisz, to co wybierasz? Jakimi kategoriami się kierujesz? Wybrałam liceum, do którego poszła moja najlepsza przyjaciółka. Nieważne, że to nie był mój poziom i zupełnie nie moja bajka. Ważne, że skoro już nie jestem tam, gdzie chciałam, to przynajmniej z bratnią duszą.

Jak ja się strasznie pomyliłam! Przyjaciółka z podstawówki znalazła sobie zupełnie inne koleżanki, a do tego pani psor z języka polskiego (specjalnie tak napisałam, bo do dziś nie wiem, dlaczego mówiło się do kogoś „pani profesor”, skoro większość takiego tytułu nie miała) uwzięła się na mnie i nigdy nie dowiedziałam się dlaczego. Pod byle pretekstem znajdowała sposoby, by mi uprzykrzyć pobyt w tej szkole. A ja, gnębiona, nie miałam już motywacji do nauki. Nie pomogły nawet prośby mojego taty. Nie mógł uwierzyć, że ktoś, kto pisze w kąciku wiersze, może mieć kłopoty z językiem ojczystym w szkole. Na dwóję zasługiwałam, bo przecież posługiwałam się polszczyzną, więc dlaczego dostałam jedynkę? Skrzydła skutecznie zostały mi podcięte.

Wiara we własne możliwości zachwiała się, gdy musiałam przenieść się do szkoły wieczorowej, ale tam miłość do języka ojczystego została mi zwrócona. Skończyłam liceum wieczorowe i napisałam egzamin maturalny, który nawet dobrze zdałam.

Po maturze niespodziewanie padła propozycja wyjazdu do Belgii. Do państwa, w którym od dłuższego czasu przebywała już pani matka z moją starszą siostrą. Do tej pory odwiedzałam je tylko w święta, ferie i wakacje. Po rozwodzie rodziców, do którego doszło, gdy miałam czternaście lat, mieszkałam z tak zwaną babcią, która dała mi nieźle popalić. Był to jeden z powodów, dlaczego zdecydowałam się wyrwać własne korzenie. Miałam sobie dorobić przez parę miesięcy na ewentualne studia, ale zamiast tego zaczęłam powoli ukorzeniać się na obcej ziemi.

Większość rodaków, która przyjechała do Belgii w podobnym czasie, będzie doskonale wiedziała, o czym mówię. Bez prawa do pobytu czy pracy, z ambicjami schowanymi do kieszeni zatrudniłam się nielegalnie do pracy w barze. Nie był to szczyt moich marzeń…

Bar nie zawsze był przyjemnym miejscem spotkań młodych ludzi, ale ja lubiłam nawet tępracę. Potrzebowałam kontaktu z ludźmi po tym, jak straciłam swoich przyjaciół po wyjeździe z Polski. Podstawy języka francuskiego poznałam już na koniec podstawówki, więc miałam możliwość komunikacji w obcym języku.

Była to jednak praca na czarno i powodowała strach przed każdym radiowozem i kontrolą, która w dziewięćdziesięciu procentach przypadków kończyła się deportacją. Stres towarzyszył mi na okrągło, bo przecież nigdy nie było wiadomo, czy dostanę wypłatę, czy nie, a jeśli nawet, to czy będzie wypłacona w całości.

W jednym z takich barów, gdzie klientami byli w większości rodacy, poznałam kogoś, komu oddałam szesnaście lat swojego młodego życia. Starszy o osiem lat mężczyzna miał być poważniejszy i mądrzejszy od moich rówieśników, a jednocześnie zostać moją podporą i wsparciem. Jak się później okazało, był moim panem i władcą. Zawsze mówiło się, że w dwójkę jest raźniej i łatwiej w życiu, dlatego jako dziewiętnastolatka opuściłam lokum mamy, by zamieszkać z moją drugą połową.

Skończyłam z pracą w barach, bo panu nie odpowiadało, że obok jego kobiety kręcą się klienci płci przeciwnej. Rozumiałam go, ale szkoda mi było zarobków. Zaczynałam być zależna od kolejnej osoby. Po pani matce nastąpiła długa era pana i władcy.

Początki

Zaczynaliśmy od zera, mieliśmy tylko swoje ubrania i parę niezbędnych rzeczy. Pierwsze lokum do spania miało na ścianach tylko cegły, a w dachu – maleńkie okienko, przez które sprawdzaliśmy godzinę na aptekarskim zegarze. Często chodziliśmy głodni. Wiedziałam, że mogę zawsze poprosić mamę o pomoc, ale nie pozwalała mi na to duma. Mama nie akceptowała mojego związku, bo pan był z odzysku.

Po czasie zaczęłam pracę na tak zwanych godzinach, która polegała na sprzątaniu ludziom mieszkań. Jednak nie tochciałam robić w życiu.

Ja „na szmacie”, a moja druga połowa pracowała przy drobnych kilkudniowych pracach dorywczych na budowach. Było ciężko, ale przynajmniej mieliśmy jakieś zajęcie, dzięki któremu zarabialiśmy grosze na bieżące sprawy. Nieraz brakowało nam choćby na chleb.

Dopadał mnie stan depresyjny. Nie chciałam być dłużej w Belgii, ale nie mogłam wyjechać. Byłam zła, ba, byłam wściekła, bo mogłam robić w Polsce coś, co lubiłam, w kierunku, w którym chciałam się kształcić. Tam mogłabym zająć się wszystkim, co sprawiałoby, że nie ogarniałby mnie wstyd, bo przecież było mnie stać na dużo więcej. Jednak wylądowałam tutaj… w kraju, o którym nikt z moich znajomych wcześniej nawet nie słyszał, a iperspektywy wyglądały marnie. Żal do mamy utrzymywał się dość długo. Nie mogłam uwierzyć, że takiej przyszłości dla mnie chciała. Pomimoto nie mogłam cofnąć czasu.

Zatraciłam się w tym świecie, a pan i władca wydawał się coraz gorszy. Poniżał mnie przy byle okazji i nie zwracał uwagi na to, czy byliśmy sami, czy nie. Według niego byłam głupia, prymitywna i w dodatku pochodząca z Polski drugiej kategorii. Jego zdaniem nie dorastałam mu do pięt. Nie wiem, jak to się stało, ale zanim się obejrzałam, byłam od niego uzależniona, podporządkowana jego zachciankom i skłócona z rodziną. Nie mogłam zrobić nic, co nie byłoby po myśli pana. Jadłam, ubierałam się, oglądałami czytałam to, co pan uznał za stosowne. A to: „W tym źle wyglądasz i nie założysz tego przy mnie” albo: „Nie oglądaj tego, bo jest to za głupi program dla ciebie”. Najmniejsze decyzje bałam się podejmować sama. Na jedno skinienie palca miał to, co chciał, bez słowa „proszę”. Jakto mnie później znajomy określił: byłam wytresowana, bo związkiem partnerskim tego nie można było nazwać. Pan miał swoje prawa, a ja – obowiązki. No co? Nie było po równo?

Odchodziłam i wracałam wiele razy, bo uzależnił mnie od siebie. Brak własnej wartości, której mnie pozbawił, nie pozwalał mi, bym była na siłach żyć sama, żyć bez niego. Nie wierzyłam, że jestemw stanie sama się utrzymać. Tak często dawał mi do zrozumienia, że jestem nikim, aż w końcu mu uwierzyłam. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym żyć inaczej.

W kilka lat z ambitnej nastolatki zmieniłam się w zmanipulowaną, zakompleksioną, bezradną i zaniedbaną kurę domową. Pan umiejętnie pielęgnował we mnie strach do odejścia. „Idź. Kto cię zechce? Nic nie umiesz! Trafisz na takiego, co cię bić jeszcze będzie, a przy mnie wyjdziesz na ludzi”. Wierzyłam mu. Utkwiłam przy nim na dobre, nie pomagały prośby siostry i płacz mojej mamy. Przez pana i władcę uważałam, że robią to z zazdrości, bo mnie jest lepiej niż im. Fakt, że manipulacja wychodziła mu perfekcyjnie. Bez problemu mógłby zostać guru sekty.

Kłody pod nogi

Nauczyłam się żyć w taki sposób i nie starałam się nawet niczego zmienić, a gdy w wieku 28 lat oczekiwałam syna, wierzyłam, że będzie tylko lepiej. Na początku ciąży byłam przerażona, bo przecież jestem do niczego, więc jak poradzę sobie w roli matki? Kiedy jednak po ciężkim porodzie trzymałam już syna w ramionach, pojawiła się nadzieja. Już wiedziałam, że znalazłam sens, by żyć.

Pan i władca przez cały okres mojego stanu błogosławionego rozkręcał klub w Polsce. Rzadko go widywałam, bo większość czasu był poza Belgią. Niestety mimo starań klubowy biznes rozpadał się na dobre, a ja w siódmym miesiącu ciąży musiałam zrezygnować z pracy fizycznej.

Tak naprawdę w ostatniej chwili, gdy finansowo było już tragicznie, pan znalazł inne zajęcie, ale do tego musieliśmy zmienić kraj. I tak z dwumiesięcznym szkrabem, z długami na przynajmniej trzy lata spłacania, przeprowadziliśmy się nad Atlantyk, do Francji. Tam po raz pierwszy poczułam ulgę – pan zarabiał w miarę dobrze, a ja byłam wdzięczna, że mogę poświęcić się dla syna.

Niestety ten błogi okres trwał bardzo krótko, bo zastał nas kryzys gospodarczy w Europie i po dwóch i pół roku mieszkania w pięknym cichym zakątku wracaliśmy na stare, belgijskie śmieci, znów bez grosza przy duszy.

Po powrocie zatrudniona legalnie jako pomoc domowa byłam już pewna, że moje życie jest i będzie ciągłą porażką.

Po roku pracy, kiedy mój pierworodny miał cztery latka, na świat przyszedł jego braciszek. Byłam wniebowzięta i już całkiem zapomniałam o sobie. Stwierdziłam, że trudno, w wieku 34 lat i tak już niczego nie osiągnę, dlatego teraz zajmę się rodziną.

Niestety, najwyraźniej życie nie zamierzało mnie oszczędzać, bo półtora roku później wydarzyło się coś, co sprawiło, że mój świat legł w gruzach, a mnie rzuciło na kolana, z których podnosiłam się kilka lat. Mój młodszy syn uległ wypadkowi – poparzył się tak dotkliwie, że niezbędny był przeszczep skóry.

Spędziliśmy cały miesiąc na oddziale intensywnej terapii. Widok mojej kruszynki pod respiratorem odebrał mi chęci do życia. Spędziłam przy nim cały ten czas, nie opuściłam oddziału nawet na chwilę, nie mówiąc już o wyjściu choćby przed szpital. Byłam wiecznie pod obserwacją personelu szpitala, bo jawnie mówiłam o tym, że jak nikt nie będzie patrzeć, wyleję na siebie wrzątek, żeby wiedzieć, jak cierpi mój syn. Chciałam zabrać od niego ten ból, ale też w jakiś sposób ukarać siebie.

Od tej myśli odwiodła mnie pani chirurg, która jako jedyna powiedziała mi: „OK, zrób to, a wywiozą cię do innego szpitala, bo ten jest dziecięcy. Syn, który cię teraz potrzebuje, zostanie sam”. Przyznałam jej rację i postanowiłam, że zrobię to wtedy, kiedy stan mojej kruszynki się poprawi. Umrzeć nie mogłam, choć wtedy bardzo tego chciałam. Mąż mnie obwiniał, ja siebie zresztą też. Nie pomagali ani psycholog, ani psychiatra, którzy zgodnie twierdzili, że to był wypadek, ale dla mnie było jasne, że to ja odpowiadam za bezpieczeństwo moich dzieci. Nie dopilnowałam mojego syna. Zawiodłam największy skarb, jaki dostałam od życia. W głowie pojawiały mi się myśli, że powinnam za to zapłacić i powinnam zostać ukarana.

Rehabilitacja i codzienne masaże przez następne trzy lata przynosiły efekty na ciele mojego szkraba, ale także na mojej duszy. Moje psychiczne rany goiły się adekwatnie do stanu fizycznego mojego syna. Nigdy tego nie zapomnę, mimo że psycholog twierdził, że będzie inaczej. Depresja, w którą wpadłam, trwała ponad rok, a ja po prostu nauczyłam się żyć z tym, co się wydarzyło. Czas łagodzi ból, ale wbrew powiedzeniu nie goi ran. Ten stan będzie mi już towarzyszył do końca życia.

Ten wypadek odcisnął ogromny ślad na mojej psychice i już nic nie było tak jak dawniej.

Przebudzenie

To był przełom w moim życiu. Od tamtej chwili moje istnienie dzieli się na to sprzed i po wypadku.

Wtedy było mi już wszystko jedno, czy moje małżeństwo przetrwa, czy nie. A wręcz kiedyś zależało mi na tym, by wszystkim pokazać, że w tych czasach można jeszcze żyć z jednym wybrankiem do końca życia. Nawet jeśli nie jest łatwo. Chciałam być jak pokolenie moich dziadków, gdzie zepsute rzeczy naprawiało się, a nie wyrzucało na śmietnik, ale do tanga trzeba dwojga.

Po wypadku wszystko zaczęło mi przeszkadzać. To, że pan decyduje za mnie i że nie mam własnego zdania, oraz to, że za moimi plecami umawia się z innymi kobietami. Nie mogłam już udawać, że tego nie widzę. Czułam się, jakby ktoś zdjął mi opaskę z oczu. Tupnęłam nogą, czego nigdy wcześniej nie miałam odwagi zrobić. Teraz nie miałam nic do stracenia. Miłość już dawno zniknęła, przywiązanie rozluźniło się na dobre. Strach minął, bo okazało się, że nie miałam się czego bać. Pan i władca wobec mojego stoickiego spokoju okazał się mały i słaby jak gibające się pod naciskiem stare rozpadające się krzesło. Jak mogłam aż tak się mylić co do człowieka, którego znałam szmat czasu?

Jakby w jednej chwili zrozumiałam, że życie ma się tylko jedno i że nie da się go przeżyć jeszcze raz. Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba – to był jeden impuls. Tak jakby ciemne jak smoła okulary zsunęły mi się z nosa. Przejrzałam na oczy: „Co ja, do jasnej anielki, robiłam u boku tego, od szesnastu lat obcego mi, faceta?!”. Potrzebowałam natychmiastowej zmiany własnego życia, musiałam zawalczyć o siebie dla moich synów, bez względu na to, co będzie dalej. Wierzyłam, że może być już tylko lepiej. Musiało tak być!

Przez wiele lat bałam się odejść, ale w tamtej chwili strach był tłumiony przez pierwszą samodzielnie podjętą decyzję: „Chcę zmiany, nie mogę już tak żyć ani jednego dnia dłużej”. Wrócił duch tamtej nastolatki sprzed lat. Energia i bunt, na które straciłam już nadzieję, wstąpiły we mnie jak zbawienie. Znów miałam świadomość, że mogę wszystko, że zasługuję z dziećmi na lepsze, spokojniejsze życie. Ponownie miałam wrażenie, że mogę przenosić góry i nikt ani nic już mnie nie zatrzyma. Zaczęłam działać, chociaż strach mnie paraliżował, a w głowie miałam tylko jedno pytanie: „Poradzę sobie?”.

Bardzo szybko podjęłam decyzję o rozwodzie – nawet nie wiem, jak to zrobiłam. Kiedyś nawet nie decydowałam, co zrobić na obiad. W tym samym właśnie momencie pan i władca stracił władzę, koronę i berło. Został zdetronizowany, nie należałam już do niego. A on nie potrafił pogodzić się z tym, że postanowiłam go opuścić. Jak w ogóle śmiałam? Raptem taka mądra się zrobiłam. Co mi odbiło? Pamiętam, że powiedziałam wtedy jedno zdanie, które zamknęło mu usta na długi czas. Powiedziałam, że problem polega na tym, że ja już nie jestem głupią siedemnastolatką. Jego porażka polega na tym, że ja się rozwijam, a on stoi w miejscu. Nie żałowałam tej decyzji, nawet przez sekundę, nigdy!

Oczywiście taki typ człowieka jak pan i władca nie odpuszcza w jednej chwili. Jeszcze długo na odległość próbował namieszać, tak by utrudnić mi życie i sprawić, bym nie czuła satysfakcji z podjętych działań. Fakt, jeszcze wtedy miał wpływ na niektóre sprawy i skutecznie rujnował moje plany, ale nie poddawałam się. Przy każdej kłodzie rzuconej mi pod nogi uświadamiałam sobie, że odejście było najtrafniejszą decyzją, jaką mogłam podjąć.

Ku mojemu zdziwieniu większość ludzi mi dopingowała, nawet ci, którzy nigdy nie dali mi odczuć, że nie potrafią znieść widoku tego, jak byłam traktowana i jak bardzo nie pasowałam do mojego męża. Jak bardzo różniłam się od niego. A ponoć przeciwności się przyciągają. Gucio prawda!

Odsunęłam od siebie tych, których tylko tolerowałam, bo wcześniej nie umiałam decydować nawet o towarzystwie, które mnie otaczało. Zostali sami przyjaciele. Usłyszałam w tamtym czasie wiele pozytywnych opinii na mój temat. Według niektórych osób byłam wspaniała, bo zawsze pogodna i uśmiechnięta, mimo wielu własnych trosk. Podobno kroczyłam obok męża jak pełne, gorące, uśmiechnięte letnie słońce obok czarnej, zimowej chmury gradowej.

Zrozumiałam, że zawsze miałam tę siłę, by walczyć o swoje, tylko pozwoliłam ją skutecznie uśpić. Nastąpiła we mnie ogromna zmiana. Wcześniej wierzyłam, że w wieku 34 lat nic już nie zdziałam, a teraz mając 38, przewracałam swoje życie do góry nogami. Było mi z tym tak dobrze!

Nie twierdzę, że od tej pory moje życie było usłane różami. Nie było łatwo, ale już nikt mi nie rzucał kłód pod nogi. Parłam do przodu niczym spychacz, pokonując kolejne przeszkody. Początek mojego sukcesu to zalążek przemiany, czyli świadomość tego, czego pragnę i co chciałabym zmienić. Przyszedł po prostu czas, gdy zadałam sobie kilka pytań: „Czy jestem szczęśliwa? Czy chcę, by moje życie tak wyglądało? Czy o tym marzyłam?”. Odpowiedź nasunęła się szybko sama. Teraz trzeba było tylko działać i zrobić coś w tym kierunku.

Ambicja

Zaczęłam utrzymywać dzieci praktycznie sama, bo pan rzadko z nimi się widywał, a i alimenty traktował z przymrużeniem oka, mimo że kwota była mizerna. W pewnym momencie przestałam z nim toczyć walkę, bo po co? Obiecałam sobie, że ten facet już nie będzie miał żadnego wpływu na moje życie.

Zawsze uważał, że nie nadaję się na kierowcę i że nigdy nie pozwoli mi wozić dzieci autem. Byłam posłuszna – przecież on wiedział lepiej. Ja, uparty i ambitny zodiakalny koziorożec, w wieku 38 lat, wolna od pana i władcy, zdałam więc egzamin na prawo jazdy. Musiałam udowodnić sobie, a może w dużej mierze i jemu, jak bardzo się mylił. Teraz uwielbiam jeździć samochodem i śmiem twierdzić, że niezły ze mnie kierowca. Rok po egzaminie sama pojechałam z Belgii do Polski, byłam zmęczona podróżą, ale ogromnie dumna z siebie. Powoli przestawałam wierzyć w to, co pan i władca wmawiał mi przez szesnaście lat. Sarkastycznie mówił, że marzył o żonie sprzątaczce, a ja się tylko wstydziłam. Teraz nie rozumiem dlaczego, przecież żadna praca nie hańbi, a ja zarabiałam na rodzinę, pomagałam ludziom i przede wszystkim czułam się potrzebna.

Większość klientów próbowała mi wytłumaczyć, że stać mnie na więcej. Minęło trochę czasu, zanim to do mnie dotarło. Nie zawsze było łatwo, ale duma nie pozwalała mi prosić o pomoc. Tylko raz, przez dwa miesiące, musiałam skorzystać z pomocy socjalnej, bo brakowało nam na jedzenie do końca miesiąca. Potem było już znacznie lepiej.

Praca fizyczna zostawiła też swój ślad na moim zdrowiu. Pewnego dnia rano po prostu nie wstałam z łóżka. Diagnoza była jednoznaczna i zostałam postawiona przed wyborem: albo zmienię pracę, albo w krótkim czasie będzie mnie czekać operacja kręgosłupa. Wybór był tylko pozorny, bo neurochirurg wystawił mi zakaz wykonywania zawodu. Po ośmiomiesięcznym zwolnieniu lekarskim nie osiadłam na laurach. Nie da się zapewnić godnego życia dzieciom z pensji z ubezpieczenia zdrowotnego.

Ambicja po raz kolejny dała mi o sobie znać: „Nie spróbujesz, to będziesz żałować”. Wysłałam CV do wszystkich biur w sektorze sprzątającym. Zależało mi na zdobyciu pracy w jednym z takich biur, bo po dziesięciu latach zdobywania doświadczenia już jakieś pojęcie o tym sektorze miałam.

Zostałam zaproszona na dwa spotkania. W jednym szukali menadżera, więc mimo moich ambicji zdawałam sobie sprawę, że to dla mnie ciut za wiele jak na początek. Szefowa tej agencji powiedziała, żebym nie rezygnowała z wysyłania CV do innych biur, bo mam bardzo duże szanse. Drugie spotkanie u innego pracodawcy było równie przyjemne. Zostałam zaproszona na kolejne dwa spotkania w tej firmie. Spośród młodszych i może bardziej doświadczonych kandydatów to ja dostałam szansę, za którą jestem ogromnie wdzięczna mojej obecnej szefowej. Chyba zobaczyła we mnie to, czego ja nie widziałam u siebie przez szesnaście lat śpiączki.

W nowej pracy nie spodziewałam się takiego ogromu nauki. Czasem, gdy przyglądałam się paniom w biurach pijącym kawę, nie robiło to na mnie wrażenia zapracowanej ekipy. Co takiego skomplikowanego mogło mnie tam spotkać? Z tego miejsca serdecznie przepraszam wszystkie panie pracujące za biurkiem. Już wiem, że czasem kawa to jedyny sposób, by wytrzymać stres i utrzymać koncentrację przy nawale zadań. Nieraz wydawało mi się, że to nie dla mnie i że nie dam rady, ale nie poddawałam się. Zagryzałam zęby, uczyłam się wszystkiego, co koleżanka z pracy próbowała mi wpoić. Wszystkie krytyczne uwagi szefowej traktowałam jak wyzwanie do samodoskonalenia się. Nie mogłam polec, bo obiecałam sobie i dzieciom, że postaram się o lepsze i godniejsze życie dla naszej trójki, a nawet czwórki (muszę wspomnieć o Inky, naszym przygarniętym psie rasy beagle – inaczej dzieci mnie uduszą).

Teraz

Jak wygląda moje życie w tej chwili? Powiem szczerze – najzwyczajniej, jak to jest możliwe. Dla niektórych może nawet wydać się nudne, ale ja w życiu miałam już tyle atrakcji, że teraz doceniam bardzo drobne rzeczy. Cieszę się z każdego dnia, który dostaję do dyspozycji, każdej możliwości, by móc kierować własnym losem i móc decydować za siebie oraz o tym, co jest dla mnie słuszne i dobre. Kiedyś psycholog nie potrafił mi wbić do głowy, że to ja jestem najważniejszym człowiekiem w moim życiu. Wiem, dla mnie też przez długi czas to brzmiało egoistycznie, ale prawda jest taka, że dopóki ty nie jesteś szczęśliwą osobą, dopóty nie dasz szczęścia innym. Przekonałam się, że gdy dbasz o innych, zaniedbując siebie, to twoja praca idzie na marne.

Teraz wiem, że kiedy ja jestem pogodna i optymistycznie nastawiona do świata, to mam więcej cierpliwości. Synowie widzą szczęśliwą i pewną siebie mamę, do której można przyjść z problemem, nawet tym skomplikowanym, bo na wszystko można znaleźć rozwiązanie.

Nie żałuję ludziom uśmiechu i dobrego słowa. Każdy na początku naszej znajomości dostaje ode mnie pewien pakiet zaufania. Jeśli go nadszarpnie lub spowoduje, że będę czuła się niekomfortowo, nie będę kontynuowała znajomości. Staram się unikać toksycznych ludzi, którzy wprowadzają tylko chaos do mojego życia. Oczywiście mam znajomych, których lubię bardziej, i takich, z którymi kontakt i rozmowę ograniczam do minimum. Mam też zasadę, która mówi, że dopóki człowiek nie robi mi krzywdy, nie stawia mnie w niezręcznej sytuacji i to, kim jest, nie ma wpływu na moje życie, nie skreślam go. Wiem też, że każdego kształtuje to, co przeżył wcześniej, tak że staram się nikogo nie oceniać.

Należę do osób bardzo tolerancyjnych, chociaż mam swoje granice. Nie staram się zadowalać innych na siłę i nie walczę już o względy wszystkich, których znam. Jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził.

Przebywam tam, gdzie jest mi dobrze i przyjemnie, otaczam się dobrymi ludźmi. Chodzę z dumnie podniesioną głową, bo nikogo nie krzywdzę, robiąc swoje. A jeśli komuś to się nie podoba? Niech postąpi inaczej na swojej drodze życia. Nie warto przejmować się tym, co pomyślą inni.

Pokochałam moje nowe życie. Nie jestem znana, nie mam sukni z trenem, ale kroczę przez życie jak po czerwonym dywanie. Odnalazłam spokój wewnętrzny i wiem już, czego chcę. Nie było czary-mary ani hokus-pokus, moja przemiana nie zadziałała w jednej chwili i trwa do dziś.

Staram się otaczać pozytywnymi ludźmi. Nie poświęcam się już tym, którzy nie są na to gotowi. Nie doradzam nikomu, kto nie ma ochoty na zmiany. Nie da się nikogo zmusić, by był szczęśliwy. Za żadne skarby nie oddam już siebie samej nikomu, kto nie będzie na to zasługiwał, bo tak naprawdę będzie miał mnie głęboko w poważaniu.

Przede wszystkim nikogo już nie obwiniam za moje niepowodzenia, bo to ja jestem panią mojego życia. Coś nie wyjdzie? Wyciągam wnioski i zastanawiam się, co mogłam zrobić inaczej. Gdy wszystko układa się tak, jak zaplanowałam, chwalę sama siebie, zanim ktokolwiek inny to zrobi. Wystarczy, że sama wiem, iż odwaliłam kawał dobrej roboty. Pozwalam sobie od czasu do czasu na popadanie w samozachwyt. To dużo lepsze od czekania na dobre opinie, które czasem nie przychodzą tylko dlatego, że pędzimy w tym świecie zbyt szybko i nie zauważamy sukcesów innych. Czasem warto się zatrzymać, mieć tę chwilę tylko dla siebie. Wyciszyć się lub wręcz przeciwnie – dać upust energii, w zależności, jak się w danej chwili czujesz.

Zarażam pozytywnym nastawieniem, bo nigdy nie jest tak źle, by nie mogło się to zmienić na lepsze. Wszystkie kłopoty traktuję jak wyzwanie. Nic nie może mnie pokonać, dopóki ja i moje dzieci jesteśmy zdrowi. Oczywiście pozwalam sobie też na łzy do poduchy, bo jestem tylko człowiekiem, ale traktuję to jako reset, by rano znów traktować mój problem jako wyzwanie. Życie to taki niewielki tor przeszkód, ale trzeba sprytnie znaleźć na niego sposób.

Żałuję tylko, że musiała się wydarzyć tragedia, bym ocknęła się z letargu. Przecież te zmiany mogły zajść dużo wcześniej. Wystarczyło zaufać samej sobie i uwierzyć w siebie. Odgonić niemoc i próbować żyć, a nie tylko istnieć. Otworzyć się na tych ludzi, którzy widzieli we mnie potencjał, zamiast stawać okoniem i z bojowym nastawieniem traktować wszystkich jak wrogów.

Ważna lekcja

Myślisz sobie teraz, gdzie ten mój sukces. No tak, nie mam własnej firmy z milionem euro na koncie bankowym, ale posiadam wiele więcej: mam synów, których kocham ponad życie i dla których robię to wszystko. Mam mamę, z którą relacje poprawiły się o tysiąc procent, bo ja się zmieniłam i nie jestem już bojowo nastawiona do świata. Mam też siostrę, którą muszę przeprosić za zbyt rzadkie wizyty, a która wspiera mnie całym serduchem i zawsze we mnie wierzy. Ostatnio dostaję porządnego kopa do działania od kogoś, kto również darzy mnie wiarą, chyba bardziej niż ja sama. I takimi osobami warto się otaczać. Takimi, które słowem i czynem powodują, że zaczynasz chcieć działać, bo wiesz, że przy nich jesteś w stanie przenosić góry. Nawet jeśli jeszcze dwa tygodnie wcześniej nie byłeś w stanie przesunąć kamienia.

Teraz pracuję i rozwijam się, otaczam się ludźmi z dobrym sercem, takim jak moje. Staram się ujarzmić wszystkich źle nastawionych do świata, chociaż wiem, że to walka z