Zdarzyło się - Muzyczyszyn Janusz - ebook + książka

Zdarzyło się ebook

Muzyczyszyn Janusz

4,3

Opis

Trzynaście opowiadań o uczuciach, lękach, marzeniach. O tym, co dzieje się między ludźmi. O małżonkach, kochankach, przyjaciołach, rodzicach i dzieciach. O samotności i bliskości. O wszystkim tym, co przytrafia się „zwykłym” ludziom – może zdarzyło się i Tobie?…

Trzynaście opowieści obyczajowych, wśród nich historie wzbogacone o nuty oniryzmu i realizmu magicznego, jedne – muśnięte humorem, drugie – przytulające, przynoszące nadzieję, kolejne – refleksyjne, dosadne… Łączy je jedno – w każdym z nich pisarz staje naprzeciwko człowieka i mówi: „Jestem po twojej stronie… Chodź ze mną, opowiem ci coś po drodze”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 238

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
milbookove

Nie oderwiesz się od lektury

„Zdarzyło się” to zbiór 13 opowiadań,które łączy wspólny mianownik. Nasze dzieciństwo, podjęte przez nas decyzje rzutują na naszą przyszłość,z czego nie zawsze zdajemy sobie sprawę. Lekkie pióro autora pozwala zatopić się bez reszty w każdej z historii,a miks różnych gatunków sprawia,że każdy znajdzie tu coś dla siebie. Od dramatu poprzez fantastykę po obyczajowe treści ze smaczną namiętną nutką. Jestem ogromną fanką stylu Autora, który potrafi przenieść nas w świat rzeczy czy spraw oczywistych. Na codzień być może nie jesteśmy świadomi jak wiele nam umyka... każde z tych opowiadań niesie przesłanie, zmusza do refleksji - wiele z tych historii mogło lub nas doknęło. Jeśli miałabym wybrać jedno z opowiadań,przy którym przepadlam - nie jestem w stanie, bo każde jest wyjątkowe. Jednak jeden cytat jest wart szczególnie wspomnienia "życzę ci chłopie,żebyś był z taką kobietą, z którą zechcesz się zestarzeć"
10
Ewelina2611

Nie oderwiesz się od lektury

"Mam świadomość, że mój czas odmierza się po swojemu i nie da się na niego wpłynąć… Chociaż umiem swój czas wydłużyć". "Zdarzyło się" Janusz Muzyczyszyn to trzynaście opowiadań o życiu. Mogły się wydarzyć tuż obok nas. Niejeden czytelnik znajdzie w nich cząstkę siebie i swojej historii. Autor czaruje słowem zabierając Nas w niezwykłą podróż czytelniczą. Spodziewajcie się wielu emocji. Każdy z Nas ma swoje problemy, większe czy mniejsze i powinien się z nimi mierzyć tak jak potrafi, by osiągnąć szczęście. Poruszane przez autora tematy są nam czytelnikom bliskie i znajome. Czytając opowiadania możemy nauczyć się wiele, korzystając z doświadczeń bohaterów. Czasami zdarzają się takie chwile, że żadna inna wiedza nie przynosi rozwiązania. Warto wtedy przeanalizować i przeżyć wraz z bohaterami ich problemy, troski i radości. Mogą one w pewnym stopniu przynieść Nam szczęście i rozwiązanie wielu problemów. Zachęcam do przeczytania opowiadań. Nie chcę nikomu narzucać i pouczać jak ma ż...
10

Popularność




© Copyright by Janusz Muzyczyszyn 2022

Wszystkie prawa zastrzeżone

Opracowanie redakcyjne

Justyna Karolak

www.karolakowo.pl

Korekta

Monika Pertek-Koprowska

Skład

Tomasz Muzyczyszyn

Projekt okładki

Rafał Szyma

Na okładce wykorzystano zdjęcia/ilustracje autorstwa leeyiutung i Victorii (adobe.stock.com)

Ilustracje do opowiadań

Roussana Alex-Nowakowska

Zabronione jest kopiowanie oraz powielanie i rozpowszechnianie zawartości książki bez pisemnej zgody wydawcy. (art. 116, 117 Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dn. 4.02.1994 r. z późn. zm.)

Wydawca

Janusz Muzyczyszyn

https://muzyczyszyn.pl

[email protected]

Wydanie II

Druk i oprawa

Totem.com.pl

ISBN 978-83-957762-3-6

Tajemnica Alicji

Gdy trzy lata temu odchodziłem na emeryturę, uroczyście mnie pożegnano, były przemowy, ciastka, była kawa, naczelnik wręczył mi odznaczenie, a potem… nagle miałem cholernie dużo wolnego czasu. Przyzwyczajony do intensywnej pracy nie mogłem przez parę miesięcy odnaleźć się w nowej dla mnie rzeczywistości. Zwłaszcza że jestem sam – w tym roku minęła już piąta rocznica śmierci żony.

Od ośmiu lat mieszkam w domku na strzeżonym osiedlu. Gdy go kupiliśmy, żona bardzo się cieszyła. Całymi dniami przesiadywała w ogrodzie. Miała rękę do roślin. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni ciągle coś kwitło wokół naszego domu.

Kiedy moja Renata zmarła, załamałem się. Niewiele pomogły mi rozmowy z dziećmi – od dawna siedzą za granicą i nie zamierzają wracać do Polski – ani spotkania z kolegami. Rzuciłem się w wir pracy. Harowałem jak wół, dzień i noc, żeby zagłuszyć, zabić żal i samotność. Skończyło się to stanem przedzawałowym i długim zwolnieniem lekarskim, a ostatecznie owym eleganckim pożegnaniem. Ale pozbierałem się. Może nasz – nie nasz, bo teraz tylko mój – ogród nie jest tak piękny jak wtedy, gdy opiekowała się nim Renata, ale jestem zadowolony. Zresztą wszyscy sąsiedzi podziwiają mnie, że tak świetnie sobie radzę.

Poza karmieniem kota nie mam wielu obowiązków. Przyplątał się do mnie jakieś dwa lata temu. Uciekał przed bezpańskim kundlem, przeskoczył przez furtkę i otwartymi drzwiami wpadł mi do domu. Nie zauważył mnie, bo akurat stałem przy bocznej siatce – przycinałem rosnące tam róże. Dwa dni chował się za sofą. Wychodził wyłącznie do kuwety albo do miski z jedzeniem, i to wtedy, gdy go nie widziałem. Po dwóch tygodniach nie bał się wskakiwać mi na kolana, kiedy siedziałem na sofie i oglądałem film w telewizji. Teraz nie odstępuje mnie na krok. Wykorzystuje każdą okazję, żeby się o mnie poocierać. Najbardziej lubimy obaj, kiedy zwija się w kłębek koło mojej głowy, mruczy mi dobranockę i tak przesypiamy razem całą noc.

Żeby jednak całkiem nie zgłupieć, wychodzę do ludzi. Staram się być pożyteczny, robić coś dla innych, póki jeszcze mogę. Pewien czas temu dowiedziałem się, że ulokowane w naszym mieście hospicjum dla dzieci poszukuje wolontariuszy. Wahałem się, czy podołam. W końcu powiedziałem sobie:

– Marek, przez trzydzieści lat naoglądałeś się niejednego, bo takie jest życie. To przecież i z chorymi dzieciakami dasz radę.

Poszedłem na próbę – raz, drugi, trzeci. Jestem naprawdę twardy i dużo przerażających rzeczy widziałem, ale to mnie powaliło. Nieuleczalnie chore dzieci, czasem nawet kilkumiesięczne maluchy skazane na cierpienie, a w końcu na śmierć. Po powrocie do domu płakałem – ja, stary chłop, płakałem. Ale zawziąłem się, bo pomyślałem, że skoro do większości z tych dzieciaków nikt nie przychodzi w odwiedziny, to chociaż ja będę grał rolę dyżurnego dziadka. Na wieść o tym moje dzieci pukały się w czoło i starały się koniecznie wybić mi ten pomysł z głowy. Dopiero gdy im powiedziałem: „To wracajcie do Polski, zamieszkajcie ze mną, to będę się opiekował wnukami”, przestały marudzić i nawiązywać do tematu.

Tak więc dwa razy w tygodniu idę z wizytą do hospicjum. Jego podopieczni, najczęściej opuszczeni przez rodziców, potrzebują przytulenia. Chociaż tyle mogę im dać. I daję. Aż trudno wyobrazić sobie, ile znaczy uśmiech na twarzy cierpiącego dziecka… i te wyciągnięte rączki, którymi niezdarnie próbuje objąć człowieka za szyję.

Na moim osiedlu od paru lat funkcjonuje mały, sympatyczny i klimatyczny pub. Nie podrzędna knajpa, a lokalik, w którym bez strachu można wypić jedno piwo czy dwa, spokojnie porozmawiać o pierdołach ze znajomymi i nieznajomymi, po prostu pobyć z ludźmi. Jest tu czysto, przyjemnie i niedrogo. Lubię to miejsce z uprzejmą obsługą. Czasem zaglądam tam wieczorami. Najczęściej po wizytach w hospicjum. Piwem nie da się niestety spłukać ogromu nieszczęścia, którego cząstka wnika we mnie każdorazowo, ale niezobowiązujące pogaduszki o sporcie czy pogodzie pozwalają mi odzyskać pion. Starszemu panu tyle wystarczy, wszak w domu czeka na mnie tylko Pan Kot – jak zawsze oburzony, że śmiałem zostawić go samego.

Sąsiadujący z moim, od dawna niezamieszkany domek kupili trzy lata temu młodzi małżonkowie. Sprowadzili się tutaj z drugiego krańca Polski, kiedy Krystian – mój nowy sąsiad – został dyrektorem oddziału jakiegoś międzynarodowego banku. Pamiętam, że w piątek po południu, kiedy przyjechali ze swoimi meblami, walizami, paczkami, zaczął padać deszcz. Właśnie skończyłem przycinać żywopłot, gdy spadły pierwsze krople. Nie wiem dlaczego, ale pracownicy firmy przewozowej zmyli się natychmiast po wyładowaniu na chodnik wszystkich bagaży. Kobieta, którą potem Krystian przedstawił mi jako swoją żonę, pracowicie zbierała co mniejsze pakunki i zanosiła pod dach, a on próbował się zmagać z tymi wielkimi i ciężkimi. Zrobiło mi się ich żal, zaoferowałem pomoc, którą przyjęli z nieukrywaną wdzięcznością. Po niecałej półgodzinie chodnik przed ich domem był pusty. Nowi sąsiedzi na skutek pospiesznego wnoszenia rzeczy i bezładnego ich rozstawiania mieli taki rozgardiasz, że się zlitowałem i zaprosiłem ich do siebie na herbatę. Tak się poznaliśmy. W trakcie tego pierwszego spotkania dowiedziałem się, że Krystian ma trzydzieści osiem lat, a jego żona, Alicja, jest od niego o trzynaście lat młodsza. Alicja jest grafikiem, ma własną działalność gospodarczą i projektuje plakaty, okładki, banery, strony internetowe, a także ilustruje książki.

Później jeszcze parę razy pomagałem Krystianowi przy meblach. Jego piękna, acz nikłej postury żona nie nadawała się do przesuwania czy przestawiania szaf i komód. Za to w nagrodę częstowała nas własnoręcznie upieczonym cwibakiem.

Można powiedzieć, że zaprzyjaźniliśmy się do tego stopnia, że pewnego razu sami mi zaproponowali, bym zwracał się do nich po imieniu, na co z ochotą przystałem. Dość sprawnie wprowadziłem ich w przyjęte na osiedlu zwyczaje, szybko więc stali się pełnoprawnymi jego mieszkańcami i wrośli w tę małą społeczność. Krystian codziennie rano wyjeżdżał do pracy swoim wypasionym mercedesem, Alicja natomiast pracowała w domu. W słoneczną pogodę, w trakcie swoich zajęć w ogrodzie widywałem ją z blokiem rysunkowym albo przy sztaludze. Kilka razy nawet pokazała mi grafiki wykonane dla jakiegoś wydawnictwa.

Elegancka kobieta o nienagannej sylwetce i lekko kręconych włosach ciemnoblond – tak myślałem o Alicji. Dziwiłem się, że nie mają dzieci, bo wyglądali na zgrane małżeństwo. Nie odważyłem się oczywiście o to pytać, oni też nigdy nie powiedzieli słowa na ten temat. Za to często widywałem, jak wymieniają między sobą drobne czułości. Krystian przed wyjściem do pracy całował żonę w drzwiach i widać było, że nie jest to mechaniczna czynność. Sprawiali wrażenie prawdziwie zakochanych. Gdy wychodzili do kina, teatru czy na przyjęcie, zawsze podawał jej ramię, choć od drzwi domu do samochodu mieli raptem parę kroków. Nigdy też nie mówił do żony inaczej niż „kochanie”. Tak bardzo przypominali mi moje pierwsze lata po ślubie, że momentami zazdrościłem Krystianowi tego uczucia, choć doskonale zdawałem sobie sprawę, że to już nie dla mnie, że mój czas na miłość minął.

Po Alicji też było widać, że kocha Krystiana. Niejeden raz, kiedy potrzebowała chwili przerwy od pracy albo chciała po prostu zamienić słowo, podchodziła do siatki odgradzającej nasze posiadłości i opowiadała o swoim mężu, o tym, co mu dziś ugotuje na obiad, także o swojej pracy i najciekawszych zleceniach, które otrzymała. Zawsze uśmiechnięta, radosna i pełna życia. W tych naszych rozmowach – a raczej jej monologach przy płocie – służyłem jej za obiekt, przed którym może się bezpiecznie otworzyć, nigdy bowiem nie próbowałem komentować czy w jakikolwiek sposób oceniać tego, co mówiła. Słuchałem tylko, kopiąc grządki, wyrywając chwasty lub przycinając gałęzie krzewów. Wyglądało na to, że nie zapoznała tu żadnych przyjaciółek, bo nigdzie nie wychodziła ani nikt jej nie odwiedzał, no to pewnie musiała chociaż przede mną się wygadać… Żadnych przyjaciółek? Trochę mnie to dziwiło.

Z przyjemnością i rozczuleniem obserwowałem tę ich idyllę. Czasem jedynie żałowałem, że to oni, a nie moje dzieci, mieszkają obok mnie.

Pewnego razu zorientowałem się, że Alicji chyba nie ma. Już któryś dzień nie siedziała na tarasie z kawą i nie rysowała, nie zauważyłem też, by żegnała pocałunkiem wychodzącego do pracy męża. Akurat wracałem z zakupów, gdy sąsiad parkował samochód. Wysiadł z pudełkiem pizzy w ręku.

– Dzień dobry, panie Marku! – powiedział.

– Dzień dobry – odparłem. – A co to się stało, Krystianie, że dziś wracasz do domu z pizzą? Czy Alicja jest, nie daj Boże, chora, bo jakoś jej nie widzę chyba od kilku dni?

– Panie Marku, nie, Ala zdrowa, po prostu pojechała do swojej mamy, bo ta zachorowała. Ja niestety nie mogłem się urwać z pracy.

Rzeczywiście, nie zwróciłem wcześniej uwagi, że na posesji brakuje auta Alicji – dotychczas stało w garażu, bo ona praktycznie nie wyjeżdżała, tyle tylko, co na zakupy. W związku z tym Krystian parkował zawsze na podjeździe, a teraz – od paru dni – w garażu.

– Mam nadzieję, że to nic groźnego – stwierdziłem grzecznościowo.

– Nie wiem – odrzekł szczerze. – Ala się boi, że to może być nowotwór, bo teść, jak do niej dzwonił, to dość pokrętnie mówił na ten temat. No to zebrała się i szybko pojechała. Dzwoniła, że najdalej jutro wróci.

Nie chciałem, by mu pizza wystygła, więc pożegnaliśmy się i każdy wrócił do siebie.

Tego popołudnia jak co środę poszedłem na swój wolontariacki dyżur do hospicjum. Jestem pełen podziwu dla pielęgniarek, które tam pracują na stałe. Nie wiem, jak one to znoszą. Ja po każdym pobycie potrzebuję kilku godzin, żeby wydychać te emocje. Najbardziej bulwersuje mnie, że do niektórych z tych dzieci nie przychodzi nikt z rodziny. Nikt o nich nie pamięta, choć, jak mi powiedziano, większość z nich ma rodziców. Smutne to bardzo, mimo tego muszę przyznać, że kiedyś zastanawiałem się, co bym zrobił, gdyby takie nieszczęście przydarzyło się mojemu dziecku, i nie znalazłem dobrej odpowiedzi. Zwyczajnie nie wiem. Rozum podpowiada mi, że to przecież oczywiste, że nie zostawiłbym swojego dziecka, ale… czy na pewno wykrzesałbym z siebie tyle sił, żeby unieść podobny dramat? Nie wiem i… wolę nie wiedzieć. Cieszę się, że zdobyłem się na to, by dla tych skrzywdzonych przez los dzieciaków być kimś w rodzaju świętego mikołaja, który regularnie je odwiedza.

Gdy tej środy wracałem stamtąd do domu, dumałem jak zwykle nad tym, za co i dlaczego życie tak krzywdzi te małe dzieci. Wszak one nie wyrządziły nikomu nic złego, niczemu nie są winne… Dopiero zimne tyskie i rozmowa z zaprzyjaźnionym barmanem w osiedlowym pubie pozwoliły mi trochę ochłonąć.

Alicja faktycznie przyjechała nazajutrz. Szedłem wyrzucić śmieci, gdy zobaczyłem, jak z fantazją podjeżdża przed dom i hamuje na podjeździe. Wysiadła gwałtownie. Pomimo że zasłoniła twarz dużymi ciemnymi okularami, zauważyłem, że płakała.

– Dzień dobry, Alicjo – powiedziałem z troską. – Coś złego z mamą…?

Obróciła się dynamicznie w moją stronę i raczej ostrym, zupełnie niepasującym do niej tonem odpowiedziała:

– Dzień dobry, panie Marku. Nie, z mamą wszystko w porządku, ale… – Urwała i machnęła ręką, po czym szybko zniknęła w domu.

Dalej… niby nic się nie zmieniło: Alicja żegnała rano męża całusem, gotowała mu obiady, rysowała, czasem poczęstowała mnie kawałkiem drożdżowego ciasta, ale była jakaś inna – zamyślona, jakby nieobecna. Nawet gdy siedziała na tarasie przy swojej sztaludze albo ze szkicownikiem czy laptopem, popłakiwała. Nie wtrącałem się, uznałem, że jeśli będzie chciała, to sama mi powie. Lub zrobi to Krystian, a może oboje porozmawiają ze mną o tym, co się stało. Bo między nimi było w dalszym ciągu dobrze, wszak widywałem od czasu do czasu – nie to, żebym ich podglądał – że tulą się czule do siebie, uśmiechają. Nie zdarzyło się, żeby z ich domu dobywały się odgłosy kłótni. Dziwne to wszystko było.

Któregoś czwartkowego wieczora poszedłem na piwo do tego zaprzyjaźnionego pubu. Sączyłem tyskie, gdy nagle przysiadł się do mnie Krystian. Milczący, zasępiony wpatrywał się w swój kufel, co rusz pociągał łyk. Wytrzymałem chwilę, ale w końcu zapytałem:

– Krystian, chłopie, co się dzieje? Pierwszy raz cię tu widzę i na dodatek wyglądasz, jakby ci się dom spalił!

– A żeby pan wiedział, panie Marku. – Nie uniósł głowy. – Stało się i to coś znacznie gorszego niż pożar.

Przestraszyłem się.

– Mogę ci jakoś pomóc?

– Aż wstyd powiedzieć, ale… żona mnie chyba zdradza. Co tam „chyba”, na pewno!

Zaniemówiłem, bo i cóż wysłowić na takie dictum acerbum?

– Krystian, a tak konkretnie, to co i skąd wiesz? – odezwałem się po chwili. – Może się mylisz? Ja tam widzę, że Alicja jest w ciebie wpatrzona jak w obrazek.

– Nie, nie mylę się, ale twardych dowodów nie mam… A może rzeczywiście mógłby mi pan pomóc?

– To zależy, czego oczekujesz…

– Panie Marku, chodzi mi tylko o to, żeby się dowiedzieć, gdzie się moja żona urywa z domu, jak mnie nie ma. Od jakiegoś czasu zdarza się, że nie mogę się do niej dodzwonić w ciągu dnia. Kiedy jej o tym mówię, to coś kręci: a to baterię miała rozładowaną, a to nie słyszała albo pojechała do sklepu bez telefonu. A jak wracam z pracy, to widzę, że jest jakaś inna, jakby wyparowywała gdzieś duchem. Dopiero po jakimś czasie robi się znowu sobą. Nie chcę wynajmować detektywa, bo boję się, że od razu całe miasto się dowie i moja kariera pójdzie w diabły. A wie pan, co jest dla mnie najgorsze…? To, że na wyraźne życzenie Ali nie mamy dzieci. Kilka razy próbowałem z nią o tym rozmawiać, a ona ciągle nie i nie. Ostatnio to się nawet o to pokłóciliśmy. Stwierdziła, że jeśli jeszcze raz wrócę do tego tematu, to odejdzie. A przecież ja ją, panie Marku, kocham. Co w tym dziwnego, że chciałbym mieć z nią dzieci…? To wszystko mi podpowiada, że ona chyba kogoś ma i dlatego tak się zachowuje… Ja chyba zwariuję, jeśli mi pan nie pomoże!

Musiałem się nad tym zastanowić. Chciałem pomóc Krystianowi i wiedziałem, że gdybym się do tego przyłożył, szybko wyjaśniłbym sytuację – czułem, że Alicja mi ufa i lubi mnie. Z drugiej strony, kim ja byłem, by nadużywać jej zaufania? By ingerować w los tych dwojga? Obiecałem Krystianowi, że przez kilka dni spróbuję obserwować dyskretnie, czy faktycznie jego żona wychodzi z domu, czy ktoś się koło niej kręci, ale nie chciałem jej śledzić. Umówiliśmy się na piwo w następny piątek o tej samej porze. Nie chciałem się pakować w cudze afery, ale przyjrzeć się sprawie mogłem.

Pokręciłem się rano po ogródku. Faktycznie, około dziesiątej–jedenastej Alicja wyszła z domu: elegancko ubrana, umalowana, uśmiechnięta, jak zwykle pierwsza powiedziała mi „dzień dobry”. Interesujące, że zupełnie się z tym wyjściem nie kryła. Scenariusz powtarzał się przez kilka dni. Alicja wsiadała do samochodu i odjeżdżała. Wracała około godziny trzynastej. Wysiadała z samochodu wyraźnie smutna, patrzyła wokół wzrokiem tak nieobecnym, że aż się o nią bałem. Wyciągała z auta jakieś zakupy i niczym widmo wchodziła do domu.

Zacząłem myśleć, czy i jak mogę pomóc sąsiadowi w rozwikłaniu tajemniczego zachowania jego żony. Nie chciałem jeździć za nią samochodem, bo na naszym małym osiedlu od razu zorientowałaby się, że jest śledzona. Postanowiłem dokładniej obserwować ich dom.

Przez te pięć dni nie zauważyłem niczego nietypowego: świeżo umalowana i wystrojona Alicja wyruszała co dzień o tej samej porze, wczesnym popołudniem wracała przybita, dopiero na przyjazd męża nakładała uśmiech na twarz. Nigdy nie spostrzegłem, żeby jej strój po powrocie był zmieniony czy zaburzony – był równie staranny, co przed wyjazdem. Ta sama fryzura, ten sam makijaż. Raz tylko zauważyłem drobną plamkę na jej bluzce, jak po jedzeniu albo kawie.

Ani razu nikt jej nie odwiedził; kiedy siedziała w ogrodzie przy pracy, nikt do niej nie dzwonił, ani ona do nikogo.

Gdy w umówiony dzień spotkałem się z Krystianem, zrelacjonowałem mu szczegółowo wyniki swoich obserwacji. Na koniec powiedziałem:

– Być może twoja żona wciąż martwi się stanem zdrowia matki. A może wreszcie znalazła tutaj jakąś przyjaciółkę, z którą może spokojnie poplotkować, zamiast męczyć się rozmową z takim starym dziadem jak ja. Jestem prawie pewien, że nie ma tu żadnego drugiego mężczyzny. Krystian, ja za dużo w życiu widziałem. Kobieta, która wraca z upojnej randki, kwitnie, promienieje. A Alicja wraca przygnębiona. Więc przyczyna musi być inna. Próbowałeś z nią o tym rozmawiać?

– Panie Marku, próbowałem, ale zawsze ucina rozmowę. Nie chcę awantur, ale strasznie mnie to gryzie, boję się, że coś się z nią dzieje, a ja nie wiem co ani nie mogę jej pomóc.

– Krystian, a czy twoja żona… nie jest przypadkiem w ciąży?

– A gdzie tam! Na jej wyraźne życzenie zabezpieczamy się na wszystkie sposoby. – Wzruszył ramionami. – Nie wiem, naprawdę nie wiem, co mam robić.

Obiecałem mu, że spróbuję się czegoś więcej dowiedzieć. Prawdę mówiąc, powiedziałem to na odczepnego. Nie czułem się kompetentny do wchodzenia z butami w cudze życie, z drugiej strony nie chciałem oznajmić człowiekowi zakochanemu w swojej żonie: „Chłopie, guzik mnie to obchodzi, radź sobie sam”.

Następnego dnia miałem swój wolontariacki dyżur w hospicjum. Jak zwykle opowiadałem dzieciakom bajki, niejednego malucha przytuliłem. Potem usiedliśmy z pielęgniarką przy herbacie i rozmawialiśmy o tych nieszczęsnych dzieciach.

– A wie pan, panie Marku, dziwna rzecz się niedawno u nas stała – zagadała w pewnym momencie. – Pamięta pan tego dziewięcioletniego Piotrusia, który już nie wstaje?

Miałbym nie pamiętać?! Dzieciak z nieoperowalnym guzem mózgu. Trafił do hospicjum po porzuceniu przez adopcyjną rodzinę. Pokiwałem w zamyśleniu głową.

– Wie pan, bardzo nam żal tego Piotrusia. Nikt go nigdy nie odwiedzał. Nie dawało nam to spokoju. Koleżanka ma znajomości w domu dziecka i udało jej się poznać jego historię. Ci ludzie, którzy go potem porzucili, adoptowali Piotrusia zaraz po urodzeniu. I potem od nich trafił właśnie do domu dziecka, tam bardzo szybko się okazało, że jest ciężko chory i wyleczenie raczej nie będzie możliwe, wtedy przywieziono go do nas. Niech pan sobie teraz wyobrazi, że prawie od miesiąca przychodzi do niego jakaś młoda kobieta. Boże, panie Marku, jak ona się nim zajmuje! Przewija, karmi, tuli, opowiada jakieś historie. Jakbym tego nie widziała na własne oczy, tobym nie uwierzyła! Że też chce się młodej kobiecie przychodzić do obcego dziecka, na dodatek umierającego! I za każdym razem coś mu przynosi: książki… a czyta mu je tak pięknie, że aż łezka w oku się kręci! I pyta nas dokładnie, co może mu jeszcze przynieść, czy zgadzamy się na owoce, słodycze… Nawet podarowała nam telewizor! Z zastrzeżeniem, że ma wisieć w pokoju Piotrusia… Wie pan, z trudem się z nim można porozumieć, ale widać, że on ją też lubi. Dziwne, prawda?

Faktycznie, dziwne – pomyślałem. Ale dobrze, że tacy ludzie są na świecie. Ja mogę dawać tym dzieciakom trochę radości, to mogą i inni.

W poniedziałek rano zadzwonili do mnie z hospicjum, żebym prędko przyszedł, bo chłopczyk, którego odwiedzałem, umiera i prosi, żebym przy nim był. Pojechałem natychmiast…

Ledwo zdążyłem go przytulić, pogłaskać po główce i powiedzieć, jaki jest dzielny, a on złapał mnie mocno za rękę i chwilę potem odszedł. Długo nie mogłem się pozbierać. Siedziałem w dyżurce z opuszczoną głową i nie byłem w stanie reagować na jakiekolwiek bodźce. Zrobiona chyba godzinę temu herbata wystygła na dobre, a ja kolejny raz zastanawiałem się nad losem tych dzieci, gdy usłyszałem głos pielęgniarki:

– Panie Marku, właśnie przyszła ta pani, musi ją pan poznać. – Zawróciła do otwartych drzwi i zawołała: – Pani Alicjo, prosimy do nas na chwilkę! Musi pani poznać naszego wspaniałego wolontariusza.

Alicja? Niee… to pewnie zbieg okoliczności… Wtem w drzwiach stanęła moja sąsiadka. I ją, i mnie zamurowało. Z trudem wydusiła z siebie zdanie:

– Dzień dobry… Pan mnie śledzi…?

– Pani Alicjo, to pan Marek, który jest takim dobrym dziadziusiem dla naszych dzieciaków. Panie Marku – zwróciła się do mnie pielęgniarka, która jakby nie dosłyszała słów Alicji – to pani Alicja, która odwiedza Piotrusia.

Oboje zamilkliśmy, pielęgniarka przyglądała się nam ze zdumieniem. Wreszcie się odezwałem:

– Alicjo, nie śledzę cię i jestem tak samo jak ty zdziwiony, że się tu spotykamy.

Kobieta westchnęła i zamyśliła się.

– Cóż – odparła – wygląda na to, że wyszedł na jaw mój koszmar życiowy… Panie Marku, niech pan na mnie zaczeka, pożegnam się tylko z Piotrusiem i wyjdziemy razem… Dobrze?

Ostatnie słowo wypowiedziała z ogromnym wahaniem.

– Dobrze – zgodziłem się.

Niedługo później opuściliśmy hospicjum wspólnie, zostawiwszy pielęgniarkę w niemym zdziwieniu.

Alicja bardzo się denerwowała, nie wiedziała, co zrobić z rękami, próbowała coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili się rozmyślała. Ująłem ją pod ramię i zaprosiłem na kawę do pobliskiej kawiarni. Gdy już siedzieliśmy przy stoliku, zapytałem:

– Alicjo, co się dzieje? Mogę ci jakoś pomóc?

Pociągnęła jeden i drugi łyk kawy, wzięła kilka oddechów i drżącym głosem zaczęła mówić:

– Panie Marku, widocznie nadszedł czas, żeby to definitywnie zakończyć. Piotruś to mój syn. Kiedy byłam z wizytą u chorej matki, dowiedziałam się od niej po ciężkiej awanturze, że Piotruś jest tutaj… Urodziłam go, jak miałam szesnaście lat. To była ciąża z gwałtu. Moi rodzice nie tylko nie pozwolili na aborcję, ale jak urodziłam, wymusili na mnie zgodę na zrzeczenie się rodzicielstwa i niemowlę zostało przez kogoś adoptowane. Widziałam je tylko jeden jedyny raz, ale wiedziałam, że to chłopiec. Potem przeprowadziliśmy się i nikt o tym nie wiedział. Pięć lat temu poznałam Krystiana. Zakochaliśmy się w sobie, wzięliśmy ślub. Nigdy nie powiedziałam mu o tym, co mnie kiedyś spotkało, i niech się pan nie dziwi. Takie koszmarne przeżycia nie dość, że wżerają się w pamięć, to mało kto ma odwagę się nimi dzielić nawet z najbliższym człowiekiem. Pomimo że bardzo kocham męża, to nie miałam odwagi powiedzieć mu o tym wszystkim, bałam się, że mnie odrzuci. Nigdy nie chciałam z nim dziecka, zbyt trudne wspomnienia ciążyły mi w pamięci. Jak byłam tych kilka dni u mamy, skorzystałam z tego, że była chora i słaba i wydusiłam z niej informację o tym, do którego domu małego dziecka trafił mój synek. Dotarłam tam, dyrektorka nie chciała w ogóle ze mną rozmawiać. Poczekałam na ulicy, aż pracownicy zaczęli się rozchodzić do domów. Zagadnęłam jedną z młodszych kobiet, zaprosiłam ją do kawiarni. Długo rozmawiałyśmy i chyba mnie trochę polubiła. Opowiedziałam jej całą historię, tak jak panu. Tak długo ją potem naciskałam, a w końcu, mówiąc po prostu, przekupiłam sporą kwotą i dowiedziałam się, że rodzice adopcyjni zrzekli się go, a on trafił tutaj do hospicjum. Moje biedne dziecko! Ile ja bym dała, żeby był zdrowy! Jemu zostały ostatnie miesiące, a może już tylko dni życia, cierpi, a ja muszę udawać przed mężem uśmiechniętą, szczęśliwą żonę. Nie ma pan pojęcia, jakie to trudne! Przyjeżdżam tu teraz w każdej wolnej chwili, żeby pobyć z moim synkiem, dać mu miłość, której mi kiedyś zabroniono. A potem wracam smutna, spłakana do domu i zakładam maskę szczęśliwej żony. Muszę z tym wreszcie raz na zawsze skończyć. Nie potrafię i nie chcę żyć dalej w takim kłamstwie i rozdwojeniu. A jestem prawie pewna, że Krystian mi nigdy tego nie wybaczy. Mam nadzieję, że mi pan pomoże.

Krótko wyjaśniła mi, czego ode mnie oczekuje. Niechętnie, ale przystałem na to. Rozumiałem jej rozdarcie między miłością do męża a uczuciem do ciężko chorego dziecka, które w tak tragicznych okolicznościach utraciła, a teraz – w równie tragicznych – odnalazła.

Tydzień później Alicja zaprosiła mnie do nich na kawę. Nie było to nic dziwnego, bo przecież wcześniej nie raz i nie dwa piliśmy razem kawę czy to u nich, czy u mnie. Podała też upieczone przez siebie ciastka. Rozmawialiśmy o różnych błahych sprawach, w pewnym momencie rozmowa siadła, a po długiej chwili milczenia Alicja wzięła głęboki wdech i powiedziała:

– Krystian, nie mogę dłużej przed tobą grać. Nie zasługuję na to, żebyśmy byli dalej razem. Okłamywałam ciebie i siebie przez całe nasze małżeństwo. Już dłużej nie chcę. Kocham cię, nigdy w życiu cię nie zdradziłam, ale nie możemy być razem. Muszę odejść, jestem już spakowana. Przepraszam! Wybacz, jeśli kiedyś będziesz w stanie. Jeśli potrafisz.

Odwróciła się, wzięła torebkę, wsiadła do samochodu i odjechała…

Krystian siedział z otwartymi ustami, w gardle ugrzęzło mu niewypowiedziane słowo. Starał się trzymać, ale po chwili po policzku zaczęła spływać łza. Potem kolejna i kolejna.

Z trudem wykrztusił tylko:

– Dlaczego? Do ciężkiej cholery, dlaczego?

Podałem mu chusteczkę.

– Krystian, dopiero tydzień temu przez przypadek dowiedziałem się, o co chodzi. Alicja błagała mnie o dyskrecję i prosiła, żebym dzisiaj tu był i żebym ci to opowiedział. Sama nie czuła się na siłach. Posłuchaj.

I opowiedziałem mu całą zasłyszaną tajemnicę Alicji.

Krystian słuchał najpierw z niedowierzaniem, a może nawet niechęcią, jednak w miarę przekazywanych mu informacji prostował się i coraz bardziej bladł. Na koniec zerwał się i powiedział:

– Zaraz wracam.

Po chwili pojawił się z butelką whisky i dwoma szklankami. Nalał po solidnej porcji, swoją wypił jednym haustem, napełnił szklankę ponownie i powiedział łamiącym się głosem:

– Panie Marku, do cholery, przecież wiem, że takie rzeczy się zdarzają w życiu. Dlaczego Ala mi o tym nie powiedziała? Jezus Maria, może tego dzieciaka da się jeszcze uratować! Mam znajomości, centrala mojego banku w Berlinie na pewno by mi pomogła sfinansować operację. Przecież musi się dać coś jeszcze zrobić…! Boże, a ja, idiota, podejrzewałem, że ona mnie zdradza… Panie Marku, co ja mam teraz zrobić? Gdzie jej szukać? Przecież ja jej nie zostawię z tym problemem!

Przerwał i schował twarz w dłoniach. A mnie przyszedł do głowy dość oczywisty pomysł.

– Krystian, podejrzewam, że prosto stąd pojechała do hospicjum. To teraz jedyne miejsce, w którym możesz ją znaleźć. Alicja nie ma tu nikogo oprócz ciebie i Piotrusia. Spróbuj, może ci się uda i…

Stanął przede mną z kluczykami od samochodu w ręce.

– Gdzie to jest, panie Marku? – zapytał.

Nie chciałem go puszczać samego po wypitym alkoholu, ale stwierdził, że ma to gdzieś i ważniejsza jest dla niego żona. Wytłumaczyłem mu dokładnie, jak tam dojechać. Wyrwał z podjazdu jak rajdowiec. W pośpiechu zostawił otwarte drzwi wejściowe do domu. Zamknąłem je i wróciłem do siebie.

Niecałą godzinę później usłyszałem odgłos silnika. Wyjrzałem przez okno. Na podjeździe sąsiedniego domku zatrzymał się mercedes, a zaraz za nim mała toyota. Krystian błyskawicznie wyskoczył ze swojego samochodu, podbiegł do drzwi toyoty, otworzył je, pomógł wysiąść Alicji, po czym wziął ją na ręce i wtuloną w jego ramiona – wniósł do domu.

Dwa tygodnie później przyszedł do mnie wieczorem rozradowany.

– Panie Marku – powiedział. – Dziś zawiozłem Alicję razem z Piotrusiem do kliniki w Berlinie. To znaczy ja wiozłem żonę, a wynajęta karetka Piotrusia. Mój szef załatwił tam miejsce i obiecał pokrycie połowy kosztów operacji, ja zapłacę resztę na raty. Od razu wzięli chłopca na badania, a Alicja została w szpitalnym hotelu. Ma być z małym przez cały czas. A ja od jutra uruchamiam znajomego prawnika, żeby zaczął odkręcać sprawę adopcji. Usynowię Piotrusia, choćby miał być moim dzieckiem tylko jeden dzień. Mam jednak nadzieję, że operacja się uda. To najlepsza klinika w Europie… Dziękuję panu, panie Marku, za pomoc. Gdyby nie pan, pewnie narobiłbym jakichś głupot.

Kamień

Inżynier Wojciech Burski cieszył się ze zlecenia, które otrzymało jego biuro. Wygrali ten przetarg, choć konkurencja była niezwykle ostra. Z nieoficjalnych informacji wiedział, że paru rywali zmówiło się i dało zaporowe ceny, żeby zmusić inwestora do zwiększenia budżetu przeznaczonego na inwestycję. Jego biuro zwyciężyło – zaproponowali wyważoną cenę, która zapewniała im godziwy przychód i bezpieczeństwo finansowe na najbliższe półrocze albo nawet rok. Wymagało to jednak sprężenia się całego zespołu, żeby zmieścili się w przyjętych ramach czasowych. Był dobrej myśli, nie przejmował się mailami od przeciwników, którzy wieszczyli mu klęskę i już przygotowywali oferty na ponowny przetarg.

Zgodnie z założeniami, mieli zaprojektować most wiszący nad rzeką, a następnie nadzorować jego budowę. Most miał być częścią nowej drogi ekspresowej. Było to wyzwanie dla jego młodego zespołu, ale też szansa na zdobycie uznania w branży. Dotychczas robili bowiem znacznie mniejsze projekty, chociaż ich rozwiązania architektoniczne, fachowość i terminowość już zyskały przychylność środowiska i dlatego też zostali zaproszeni do tego zamkniętego przetargu.

Od ponad miesiąca studiowali dokładnie wszystkie założenia przekazane przez inwestora, kilkakrotnie odbyli też wizję lokalną, żeby mieć pewność, że wymiary, które otrzymali, są zgodne ze stanem faktycznym. Mieli już gotowe projekty cząstkowe infrastruktury towarzyszącej. Wszystko szło jak po maśle. Do wczoraj nic nie wskazywało na to, że mogą wystąpić jakiekolwiek problemy. Tak – do wczoraj. Do momentu, gdy jego zastępca, ogromnie skrupulatny i dociekliwy chłopak, świeży absolwent Wydziału Budowy Dróg i Mostów Politechniki Warszawskiej, zwrócił uwagę na jeden drobiazg. Porównał współczynniki wytrzymałości na obciążenia i drgania materiałów, wymienione przez inwestora w założeniach do projektu z wartościami dostępnymi w normach branżowych, i stwierdził, że tego się nie da zrobić. Nikt z członków zespołu nie zauważył tego wcześniej, wszyscy skupiali się na sprawdzaniu poprawności zastosowanych algorytmów, wymiarach poszczególnych elementów i wykonywanych obliczeń. Od wczoraj siedzieli całym zespołem nad tą zagwozdką i nie potrafili rozgryźć, gdzie tkwi błąd w ich rozumowaniu. Przecież zleceniodawca to światowy koncern, który takich dróg i mostów buduje na pęczki, nie tylko w Europie, ale i na całym świecie. Burski nie uległ na razie propozycjom kolegów, żeby zwrócić się do zleceniodawcy z oficjalną prośbą o konsultację. W jego pojęciu byłaby to porażka, na którą tylko czekają ich konkurenci. O szóstej po południu wygonił wszystkich do domu, a sam postanowił jeszcze raz przyjrzeć się problemowi.