Biologia przekonań - Bruce Lipton - ebook + książka

Biologia przekonań ebook

Lipton Bruce

4,5
69,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Często nie doceniamy mocy podświadomości. Ma ona jednak wyjątkową siłę i moc, z której na ogół nie zdajemy sobie sprawy. Nasze myśli i sposób, w jaki odbieramy wszystko wokół nas, mają udowodniony naukowo wpływ na nasze samopoczucie i zdrowie. „Biologia przekonań” pokazuje nam tę zależność w sposób jednocześnie klarowny i rzeczowy, opierając się na najnowszych doniesieniach nauki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 378

Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Fizjoterapeuta

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam warta czytania
00

Popularność




Reko­men­da­cje

Książka Bruce’a Lip­tona to wzor­cowe kom­pen­dium nowej bio­lo­gii i wszyst­kich jej impli­ka­cji. To wspa­niała praca, nie­sły­cha­nie wni­kliwa, a jej lek­tura to czy­sta przy­jem­ność. Ogrom bez­cen­nej nowej wie­dzy, godny ency­klo­pe­dii, podany jest tu w spo­sób bły­sko­tliwy i zara­zem pro­sty. Z jej stron wyła­nia się praw­dziwa rewo­lu­cja w myśle­niu i poj­mo­wa­niu, która może odmie­nić świat.

– Dr Joseph Chil­ton Pearce, autor ksią­żekMagi­cal ChildiEvo­lu­tion’s End

Cudow­nie napi­sana Bio­lo­gia prze­ko­nań Bruce’a Lip­tona to tak bar­dzo potrzebna odtrutka na mate­ria­lizm, któ­rym do cna prze­siąk­nięte jest współ­cze­sne spo­łe­czeń­stwo. Pogląd, że DNA prze­są­dza o roz­woju życia od początku do końca, z powo­dze­niem znaj­duje zasto­so­wa­nie w inży­nie­rii gene­tycz­nej. Jed­no­cze­śnie uwi­dacz­niają się ujemne strony tego sta­no­wi­ska. Bio­lo­gia prze­ko­nań zawiera prze­gląd pio­nier­skich badań z ostat­niego ćwierć­wie­cza w dzie­dzi­nie epi­ge­ne­tyki, uzna­nej w 2004 r. przez „The Wall Street Science Jour­nal” za nową ważną dys­cy­plinę naukową. Styl autora spra­wia, że czyta się ją łatwo i przy­jem­nie.

– Dr Karl H. Pri­bram, pro­fes­sor eme­ri­tus, Stan­ford Uni­ver­sity

Bruce Lip­ton to geniusz. Jego prze­ło­mowe spo­strze­że­nia dostar­czają nam narzę­dzi, dzięki któ­rym możemy znów zapa­no­wać nad swoim życiem. Pole­cam tę książkę każ­demu, kto doj­rzał do tego, aby wziąć pełną odpo­wie­dzial­ność za sie­bie i przy­szłość naszej pla­nety.

– LeVar Bur­ton, aktor i reży­ser

Książka Bruce’a Lip­tona rzuca nowe świa­tło na inte­rak­cję mię­dzy bio­lo­gicz­nymi orga­ni­zmami a śro­do­wi­skiem, a także na wpływ myśli, postrze­ga­nia i pod­świa­do­mo­ści na poten­cjał uzdro­wi­ciel­ski ciała. Oparte na źró­dłach nauko­wych wyja­śnie­nia i przy­kłady czy­nią z niej ożyw­czą lek­turę obo­wiąz­kową dla stu­den­tów bio­lo­gii, medy­cyny i nauk spo­łecz­nych, a przej­rzy­stość wywo­dów spra­wia, że z powo­dze­niem mogą po nią się­gnąć sze­ro­kie kręgi odbior­ców.

– Carl Cle­ve­land III, dyrek­tor Cle­ve­land Chi­ro­prac­tic Col­lege

Rewo­lu­cyjne spo­strze­że­nia Bruce’a Lip­tona odsła­niają bra­ku­jące powią­za­nia mię­dzy bio­lo­gią, psy­cho­lo­gią i ducho­wo­ścią. Jeśli pra­gnie­cie zro­zu­mieć naj­głęb­sze taj­niki życia, ta książka będzie jedną z naj­waż­niej­szych, jaką kie­dy­kol­wiek prze­czy­ta­cie.

– Den­nis Per­man, współ­za­ło­ży­ciel The Master’s Circle

Przed­mowa

Przed­mowa

„Gdybym mógł wybrać, to kim chciał­bym być?”. Swego czasu długo się nad tym zasta­na­wia­łem. Mia­łem swo­istą obse­sję na punk­cie toż­sa­mo­ści, gdyż chcia­łem być kimś innym, nie­ważne kim, byle nie sobą. Spe­cja­li­zo­wa­łem się w bio­lo­gii komórki – cyto­lo­gii, byłem ceniony jako nauko­wiec i wykła­dowca na uczelni medycz­nej, lecz osią­gnię­cia na polu zawo­do­wym nie mogły przy­sło­nić faktu, że moje życie oso­bi­ste oka­zało się porażką. Im usil­niej sta­ra­łem się w nim zaznać szczę­ścia i zado­wo­le­nia, tym bar­dziej byłem nie­szczę­śliwy i nie­za­do­wo­lony. W końcu prze­my­śla­łem sprawę i posta­no­wi­łem pogo­dzić się z tym, że szczę­ście po pro­stu nie jest mi dane. Uzna­łem, że dosta­łem od losu kiep­skie karty i nie ma sensu z tym wal­czyć. Que sera sera.

Fata­lizm i rezy­gna­cja spa­dły ze mnie w jed­nej prze­ło­mo­wej chwili jesie­nią 1985 roku. Porzu­ci­łem sta­no­wi­sko pro­fe­sora na Uni­wer­sy­te­cie Wiscon­sin i przy­ją­łem pro­po­zy­cję pracy na uczelni medycz­nej na Kara­ibach. Odda­lony od aka­de­mic­kiego świata, mia­łem spo­sob­ność wyj­ścia poza sztywne ramy poglą­dów panu­ją­cych w śro­do­wi­sku nauko­wym. Mogłem spoj­rzeć z dystansu na to, w co wie­rzą uczeni zamknięci w swych wie­żach z kości sło­nio­wej. W swoim odosob­nie­niu na szma­rag­do­wej wysepce na lazu­ro­wych wodach Morza Kara­ib­skiego doświad­czy­łem obja­wie­nia, które wstrzą­snęło moimi prze­ko­na­niami o isto­cie życia i bez­pow­rot­nie oba­liło moją naukową wiarę.

Oświe­ce­nia dozna­łem pod­czas prze­glą­da­nia wyni­ków swo­ich dotych­cza­so­wych badań nad mecha­ni­zmami róż­nych pro­ce­sów zacho­dzą­cych w komór­kach. Uświa­do­mi­łem sobie nagle, że życiem komórki ste­ruje śro­do­wi­sko za pośred­nic­twem sygna­łów che­micz­nych i ener­ge­tycz­nych, a geny mają w tym tylko nie­wielki udział. Geny to nic innego jak mole­ku­larne matryce wyko­rzy­sty­wane do budowy komó­rek, tka­nek i narzą­dów. Śro­do­wi­sko odgrywa rolę „inży­niera”, który je odczy­tuje i uru­cha­mia. To ono, w osta­tecz­nym roz­ra­chunku, prze­są­dza o cha­rak­te­rze życia komórki. Pro­cesy życiowe wpra­wia w ruch „świa­do­mość” śro­do­wi­ska, jaką prze­ja­wia każda poje­dyn­cza komórka.

Jako cyto­log zda­wa­łem sobie sprawę, że to odkry­cie pociąga za sobą donio­słe następ­stwa, cał­ko­witą zmianę w spo­so­bie postrze­ga­nia życia w ogóle. W swo­jej pracy nauko­wej poświę­ci­łem się bada­niu komó­rek, ponie­waż zawsze uwa­ża­łem i na­dal uwa­żam, że im lepiej poznamy dzia­ła­nie poje­dyn­czej komórki, tym lepiej zro­zu­miemy, jak funk­cjo­nuje spo­łecz­ność komó­rek two­rzą­cych nasze ciało. Jeśli świa­do­mość śro­do­wi­ska ma wpływ na poje­dyn­cze komórki, musi rów­nież wpły­wać na cały ludzki orga­nizm skła­da­jący się z 50 bilio­nów komó­rek. Tak jak w przy­padku poje­dyn­czej komórki, cha­rak­ter naszego życia okre­ślają nie geny, lecz reak­cje na sygnały śro­do­wi­skowe.

Z jed­nej strony, to odmienne spoj­rze­nie na istotę życia stało się dla mnie punk­tem zwrot­nym. Od nie­mal dwu­dzie­stu lat wpa­ja­łem stu­den­tom medy­cyny Naczelny Dogmat – wiarę w to, że życiem ste­rują geny. Z dru­giej jed­nak strony, nie mogę powie­dzieć, że spa­dło to na mnie jak grom z jasnego nieba. Ni­gdy nie byłem do końca prze­ko­nany o słusz­no­ści deter­mi­ni­zmu gene­tycz­nego. Moje wąt­pli­wo­ści po czę­ści miały źró­dło w finan­so­wa­nych przez rząd bada­niach, jakie pro­wa­dzi­łem nad klo­no­wa­niem komó­rek macie­rzy­stych. Choć musia­łem się wyrwać ze śro­do­wi­ska nauko­wego, żeby sobie to w pełni uświa­do­mić, wyniki moich badań w tam­tym cza­sie (w 1985 roku) jed­no­znacz­nie wska­zy­wały na to, że zasady gene­tycz­nego deter­mi­ni­zmu, uzna­wane w bio­lo­gii za święte, obar­czone są zasad­ni­czym błę­dem.

Mój nowy wgląd w istotę życia potwier­dzał to, co wcze­śniej pod­po­wia­dały bada­nia nad komór­kami macie­rzy­stymi. Co wię­cej, uświa­do­mi­łem sobie, że pod­wa­żał jesz­cze jeden dogmat powszech­nie przyj­mo­wany w tam­tych cza­sach w śro­do­wi­sku nauko­wym – wiarę w to, że wyłącz­nie medy­cyna alo­pa­tyczna zasłu­guje na naucza­nie na wydzia­łach lekar­skich. Nowe rozu­mie­nie natury życia uznaje należną rolę śro­do­wi­ska i pły­ną­cej z niego ener­gii, przez co umoż­li­wia pogo­dze­nie nauki i medy­cyny kon­wen­cjo­nal­nej z medy­cyną alter­na­tywną i wie­dzą duchową, dawną i współ­cze­sną.

Odkry­cie to oka­zało się dla mnie ważne rów­nież w wymia­rze indy­wi­du­al­nym, gdyż uświa­do­mi­łem sobie, że sam wpę­dzi­łem się w swój godny poża­ło­wa­nia stan – wie­rzy­łem bowiem, że pisane jest mi szcze­gól­nie nie­udane życie oso­bi­ste. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że ludzie potra­fią upo­rczy­wie i z wiel­kim zami­ło­wa­niem obsta­wać przy błęd­nych prze­ko­na­niach, ultra­ra­cjo­nalni naukowcy nie sta­no­wią tu żad­nego wyjątku. Świet­nie roz­wi­nięty ludzki układ ner­wowy i sto­sun­kowo dużych roz­mia­rów mózg świad­czą o tym, że nasza świa­do­mość jest o wiele bar­dziej skom­pli­ko­wana niż ta, jaką wyka­zuje poje­dyn­cza komórka. W prze­ci­wień­stwie bowiem do komórki, któ­rej świa­do­mość jest raczej odru­chowa w swej isto­cie, my możemy wybrać sobie spo­sób postrze­ga­nia śro­do­wi­ska, o ile zaprzę­gniemy do tego swój wyjąt­kowy umysł.

Świa­do­mość, że zmie­nia­jąc prze­ko­na­nia, mogę nadać nowy kształt wła­snemu życiu, napeł­niła mnie otu­chą. Gdy poją­łem, że ist­nieje oparta na nauko­wych pod­sta­wach metoda, dzięki któ­rej będę mógł się prze­obra­zić z odwiecz­nej „ofiary losu” we „współ­twórcę” swego prze­zna­cze­nia, od razu poczu­łem przy­pływ ener­gii.

Minęło trzy­dzie­ści lat od tam­tej pamięt­nej magicz­nej chwili na Kara­ibach i dzie­sięć lat od pierw­szego wyda­nia Bio­lo­gii prze­ko­nań. Bada­nia naukowe prze­pro­wa­dzone w tym cza­sie, zwłasz­cza w ostat­nim dzie­się­cio­le­ciu, potwier­dziły to, co uświa­do­mi­łem sobie trzy dekady temu. Żyjemy w nie­zwy­kłych cza­sach, ponie­waż na naszych oczach nauka obala stare mity i kwe­stio­nuje wiarę, na któ­rej zasa­dza się współ­cze­sna cywi­li­za­cja. Wiarę w to, że jeste­śmy kru­chymi, bio­che­micz­nymi maszy­nami, któ­rymi zawia­dują geny, wypiera rozu­mie­nie, że jeste­śmy potęż­nymi twór­cami swo­jego życia oraz świata, w któ­rym żyjemy.

Czasy istot­nie się zmie­niają, dla­tego tak cie­szy mnie obecne wzno­wie­nie Bio­lo­gii prze­ko­nań, które uka­zuje się w okrą­głą dzie­siątą rocz­nicę pierw­szego wyda­nia z 2005 roku1. Myśla­łem nawet, żeby zmie­nić tytuł na Bio­lo­gia prze­ko­nań i nadziei, lecz pozo­sta­łem przy ory­gi­nal­nym, Bio­logy of Belief, ze względu na podo­bień­stwo dźwię­kowe mię­dzy bio­logy i belief. Nie­mniej, w tym trud­nym okre­sie prze­mian, pomimo natłoku zło­wiesz­czych donie­sień pra­so­wych i tele­wi­zyj­nych, nadzieja mnie nie opusz­cza.

Tak, jestem pełen nadziei, ponie­waż moje odczyty na temat Bio­lo­gii prze­ko­nań, która uka­zała się w trzy­dzie­stu pię­ciu kra­jach, przy­cią­gają rosnące w ogrom­nym tem­pie rze­sze słu­cha­czy i budzą coraz żyw­szy oddźwięk.

Jestem pełen nadziei, ponie­waż oprócz laików na moje odczyty przy­cho­dzą przed­sta­wi­ciele śro­do­wisk nauko­wych i lekar­skich, któ­rzy rów­nież są zda­nia, że bio­me­dy­cyna musi odejść od swego obec­nego nasta­wie­nia na far­ma­ko­lo­gię, i czę­sto wywią­zują się mię­dzy nami cie­kawe, gorące dys­ku­sje.

Jestem pełen nadziei, ponie­waż tak wiele osób, z któ­rymi się spo­tka­łem, rozu­mie, że w Bio­lo­gii prze­ko­nań nie cho­dzi tylko o przy­wró­ce­nie poczu­cia spraw­czo­ści jed­no­stce, a już na pewno nie cho­dzi tylko o mnie samego. Poczu­łem się zaszczy­cony, gdy Fun­da­cja Pokoju Goi przy­znała mi w 2009 roku nagrodę. Ucie­szyło mnie, gdy argu­men­tu­jąc decy­zję tej orga­ni­za­cji, jej pre­zes, Hiroo Saionji, dał jasno do zro­zu­mie­nia, że choć bene­fi­cjen­tem jestem ja, w rze­czy­wi­sto­ści uho­no­ro­wana zostaje „nowa nauka”, którą zary­so­wa­łem w swej książce. Stwier­dził on, że przed­sta­wione przeze mnie świa­dec­twa „pogłę­biły zro­zu­mie­nie życia i praw­dzi­wej natury ludz­ko­ści, prze­ko­nu­jąc sze­ro­kie kręgi odbior­ców o tym, że mogą sami decy­do­wać o swoim życiu i stać się odpo­wie­dzial­nymi budow­ni­czymi wspól­nej, har­mo­nij­nej przy­szło­ści na tej pla­ne­cie”.

Żywię też szczerą nadzieję, że każdy, kto się­gnie po tę książkę, uświa­domi sobie, że wiele prze­ko­nań rzą­dzą­cych jego życiem jest fał­szy­wych i hamuje jego roz­wój. Może­cie sami pokie­ro­wać swoim jeste­stwem i wkro­czyć na drogę pro­wa­dzącą do zdro­wia i szczę­ścia, może­cie sto­wa­rzy­szyć się z innymi, któ­rych spo­tka­cie na tej dro­dze tak, aby ludz­kość mogła wznieść się na wyż­szy poziom rozu­mie­nia i poko­jo­wego ist­nie­nia.

Jeśli cho­dzi o mnie, nie opusz­cza mnie wdzięcz­ność za tę chwilę olśnie­nia dozna­nego na Kara­ibach, dzięki któ­rej mogłem zacząć wieść wspa­niałe życie, jakim cie­szę się obec­nie. W ciągu ostat­nich dzie­się­ciu lat podró­żo­wa­łem po całym świe­cie, gło­sząc Nową Bio­lo­gię, napi­sa­łem kolejne dwie książki, Spon­ta­ne­ous Evo­lu­tion (2009) i The Honey­moon Effect (2013), docze­ka­łem się trójki wnu­cząt, aha – i stuk­nęła mi sie­dem­dzie­siątka. Zamiast zwal­niać tempo z powodu pode­szłego wieku, wciąż dzia­łam na wyso­kich obro­tach, czer­piąc ener­gię z uda­nego życia, z więzi łączą­cych mnie z ludźmi, któ­rym leży na sercu dobro tej pla­nety, z nie­usta­ją­cego mie­siąca mio­do­wego, jaki prze­ży­wam z moją uko­chaną Mar­ga­ret Hor­ton, part­nerką życiową i naj­lep­szą przy­ja­ciółką. Tak ją opi­sa­łem, dedy­ku­jąc jej pierw­sze wyda­nie swo­jej książki, i tak samo opi­suję ją teraz. Krótko mówiąc, wiodę tak bogate i satys­fak­cjo­nu­jące życie, że prze­sta­łem zada­wać sobie pyta­nie: „Gdy­bym mógł wybrać, to kim chciał­bym być?”. Odpo­wiedź jest oczy­wi­sta. Chcę być sobą!

1. Doty­czy wyda­nia ory­gi­nal­nego. [wróć]

Wstęp

Wstęp

Magia komó­rek

Miałem sie­dem lat i cho­dzi­łem do dru­giej klasy, gdy na lek­cji z naszą wycho­waw­czy­nią, panią Novak, wspią­łem się na podest, na któ­rym umiesz­czony był mikro­skop. Byłem już dość duży, żeby się­gnąć do obiek­tywu. Nie­stety, za mocno przy­ci­ska­łem oko i widzia­łem jedy­nie plamkę świa­tła. W końcu ochło­ną­łem na tyle, że dotarło do mnie pole­ce­nie nauczy­cielki. Posłusz­nie odsu­ną­łem tro­chę oko od oku­laru i wtedy stało się coś, co raz na zawsze prze­są­dziło o moim dal­szym życiu. W polu widze­nia pod mikro­skopem uka­zał mi się maleńki pier­wot­niak – pan­to­fe­lek. Byłem urze­czony tym wido­kiem. Wrzawa dzie­cia­ków jakby przy­ci­chła, ulot­niły się też szkolne zapa­chy świeżo naostrzo­nych ołów­ków, nowych kre­dek świe­co­wych i pla­sti­ko­wych piór­ni­ków z wize­run­kiem Roya Rogersa. Pochło­nął mnie obcy świat tego jed­no­ko­mór­ko­wego orga­ni­zmu, wów­czas dla mnie o wiele bar­dziej fascy­nu­jący niż dzi­siej­sze filmy z wyge­ne­ro­wa­nymi kom­pu­te­rowo efek­tami spe­cjal­nymi.

W naiw­no­ści mego dzie­cię­cego umy­słu postrze­ga­łem ten twór nie jako komórkę, lecz jak malu­teńką osobę, czu­jącą, myślącą istotę. Ten mikro­sko­pijny jed­no­ko­mór­ko­wiec w moich oczach by­naj­mniej nie snuł się bez żad­nego celu, lecz wypeł­niał misję, choć nie mia­łem poję­cia, na czym mia­łaby ona pole­gać. Przy­glą­da­łem się, jak pan­to­fe­lek zwin­nie poru­sza się w zawie­si­nie glo­nów. Śle­dzi­łem w sku­pie­niu jego poczy­na­nia, gdy nagle w tę minia­tu­rową prze­strzeń wtar­gnęła wielka niby­nóżka podłu­go­wa­tej ameby.

Nie­stety, w tej samej chwili moja wizyta w tym lili­pu­cim świe­cie została gwał­tow­nie prze­rwana, ponie­waż Glenn, kla­sowy osi­łek, ścią­gnął mnie z pode­stu i oświad­czył, że teraz on chce popa­trzeć przez mikro­skop. Pró­bo­wa­łem zwró­cić uwagę pani Novak na nie­czy­ste zagra­nie Glenna w nadziei, że dzięki temu dostanę w nagrodę dodat­kową minutę przy mikro­skopie, lecz do prze­rwy na lunch zostało już tylko kilka minut i inne sto­jące w kolejce dzie­ciaki gło­śno upo­mi­nały się o swoje. Po szkole od razu pobie­głem do domu i wielce zaafe­ro­wany, opo­wie­dzia­łem mamie o swo­jej przy­go­dzie z mikro­skopem. Uży­wa­jąc całej siły per­swa­zji, jaką może dys­po­no­wać dru­go­kla­si­sta, pro­si­łem, bła­ga­łem, przy­mi­la­łem się, aż w końcu ule­gła i kupiła mi mikro­skop, a ja spę­dza­łem przy nim dłu­gie godziny, urze­czony obcym świa­tem, jaki ten cud optyki wycza­ro­wy­wał przed moimi oczami.

Póź­niej, na stu­diach magi­ster­skich, prze­sta­wi­łem się na mikro­skop elek­tro­nowy. Jego wyż­szość nad tym zwy­czaj­nym polega na tym, że jest tysiąc razy potęż­niej­szy. Róż­nicę mię­dzy nimi można zilu­stro­wać, zesta­wia­jąc lunetę obser­wa­cyjną, przez którą po wrzu­ce­niu monety tury­ści mogą oglą­dać ładne widoki, z umiesz­czo­nym na orbi­cie oko­ło­ziem­skiej tele­sko­pem Hub­ble’a, prze­ka­zu­ją­cym obrazy z odle­głej prze­strzeni kosmicz­nej. Wej­ście do pra­cowni z mikro­skopem elek­tro­nowym to dla adepta bio­lo­gii odpo­wied­nik obrzędu ini­cja­cyj­nego. Pro­wa­dzą do niej czarne obro­towe drzwi podobne do tych, które odgra­dzają ciem­nię foto­gra­ficzną od oświe­tlo­nych pomiesz­czeń.

Pamię­tam ten pierw­szy raz, kiedy wsze­dłem mię­dzy skrzy­dła obro­to­wych drzwi i zaczą­łem je prze­su­wać. Ciemna prze­strzeń wyzna­czała gra­nicę pomię­dzy dwoma świa­tami, moim stu­denc­kim życiem i przy­szło­ścią, w któ­rej poświęcę się bada­niom nauko­wym. Kiedy obrót drzwi dobiegł końca, pchną­łem skrzy­dło i wsze­dłem do dużego, pogrą­żo­nego w mroku pomiesz­cze­nia, oświe­tlo­nego kil­koma czer­wo­nymi lam­pami ciem­nio­wymi. Po chwili, gdy wzrok przy­sto­so­wał się do warun­ków panu­ją­cych w sali, moim oczom uka­zał się widok, który wpra­wił mnie w zachwyt. Świa­tło lamp ciem­nio­wych odbi­jało się nie­sa­mo­wi­tym czer­wo­nym bla­skiem od lśnią­cej powierzchni kry­ją­cej w sobie zestaw elek­tro­ma­gne­tycz­nych socze­wek potęż­nej kolumny z chro­mo­wa­nej stali, która wzno­siła się pośrodku pomiesz­cze­nia i się­gała aż do sufitu. U pod­stawy tej kolumny mie­ścił się ogromny, podłużny panel ste­row­ni­czy, przy­po­mi­na­jący tablicę przy­rzą­dów boeinga 747, z pokrę­tłami, pod­świe­tlo­nymi mier­ni­kami i róż­no­ko­lo­ro­wymi dio­dami wskaź­ni­ków. U nasady mikro­skopu, na wszyst­kie strony, niczym korze­nie sędzi­wego dębu, roz­cho­dziły się przy­po­mi­na­jące macki zwoje gru­bych kabli, węży­ków i prze­wo­dów próż­nio­wych. Po całym pomiesz­cze­niu niósł się kle­kot pomp próż­nio­wych i war­kot chło­dzo­nych rur opa­do­wych. Nie mogłem oprzeć się wra­że­niu, że tra­fi­łem na mostek kapi­tań­ski statku kosmicz­nego Enter­prise. Kapi­tan Kirk naj­wy­raź­niej miał tego dnia wolne, ponie­waż przy panelu sie­dział jeden z moich wykła­dow­ców, pochło­nięty skom­pli­ko­waną pro­ce­durą wpro­wa­dza­nia pre­pa­ratu tkan­ko­wego do komory próż­nio­wej, umiesz­czo­nej pośrodku sta­lo­wej kolumny.

Mijały minuty, a mnie ogar­nęło takie samo uczu­cie jak tego pamięt­nego dnia w szkole, kiedy jako dru­go­kla­si­sta pierw­szy raz zoba­czy­łem pod mikro­sko­pem komórkę. Na fos­fo­ro­wym ekra­nie poja­wił się zie­lony flu­oro­scen­cyjny obraz. W pla­sti­ko­wych prze­gród­kach ledwo można było dostrzec obec­ność trzy­dzie­sto­krot­nie powięk­szo­nych, ciemno zabar­wio­nych komó­rek. Powięk­sze­nie wzra­stało sko­kowo. Poja­wił się obraz powięk­szo­nych kolejno sto, potem tysiąc, wresz­cie dzie­sięć tysięcy razy, a kiedy prze­szli­śmy w napęd warp, komórki widoczne na ekra­nie były ponad sto tysięcy razy więk­sze niż w rze­czy­wi­sto­ści. Naprawdę zna­la­złem się w świe­cie Star Treka, tyle że zamiast badać prze­strzeń kosmiczną, pene­tro­wa­li­śmy prze­strzeń wewnętrzną komórki, dokąd „nie dotarł jesz­cze żaden czło­wiek”. W jed­nej chwili oglą­da­łem maleńką komórkę, a już w następ­nej zapusz­cza­łem się w głąb jej struk­tury mole­ku­lar­nej.

Poczu­cie, że oto zna­la­złem się na tak daleko wysu­nię­tych przy­czół­kach nauki, budziło we mnie dumę. A gdy pozwo­lono mi siąść za ste­rami maszy­ne­rii, byłem wręcz wnie­bo­wzięty. Poło­ży­łem ręce na przy­rzą­dach, szczę­śliwy, że mogę „wystar­to­wać do lotu” nad nie­zna­nym wewnątrz­ko­mór­ko­wym świa­tem. Rolę prze­wod­nika odgry­wał pro­fe­sor, który poka­zał mi naj­waż­niej­sze wyznacz­niki tego świata: „Tu widać mito­chon­drium, tam apa­rat Gol­giego, za nim por jądrowy; to jest czą­steczka kola­genu, a to rybo­som”.

Moje pod­nie­ce­nie wyni­kało głów­nie z tego, że postrze­ga­łem sie­bie jako pio­niera prze­mie­rza­ją­cego tereny, któ­rych ni­gdy wcze­śniej nie oglą­dało ludz­kie oko. O ile dzięki mikro­sko­powi optycz­nemu zyska­łem świa­do­mość, że komórki to myślące istoty, to za sprawą mikro­skopu elek­tro­no­wego sta­ną­łem „twa­rzą w twarz” z czą­stecz­kami, które sta­no­wiły samą pod­stawę życia. Zro­zu­mia­łem, że w cyto­ar­chi­tek­tu­rze komórki ukryte są wska­zówki, które mogą być pomocne w roz­wi­kła­niu tajem­nicy życia.

Na krótką chwilę elek­tro­nowe bulaje prze­mie­niły się w magiczną krysz­ta­łową kulę; w migo­tli­wym zie­lon­ka­wym bla­sku flu­ore­scen­cyj­nego ekranu ujrza­łem swoją przy­szłość. Wie­dzia­łem, że zostanę naukow­cem i zajmę się bio­lo­gią komór­kową, a w swo­ich bada­niach sku­pię się na naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach struk­tury komórki, żeby zgłę­bić sekrety jej życia. Już na początku stu­diów magi­ster­skich wpo­jono nam, że struk­tura i funk­cja orga­ni­zmu są ze sobą ści­śle sple­cione. Zatem jeśli ustalę zwią­zek mię­dzy ana­to­mią komórki a jej zacho­wa­niem, zyskam wgląd w naturę samej Natury. Jako magi­strant, póź­niej dok­to­rant, a w końcu jako wykła­dowca na uczelni medycz­nej, poświę­ci­łem się bez reszty zgłę­bia­niu czą­stecz­ko­wej struk­tury komórki, ponie­waż to wła­śnie w ana­to­mii komórki zapi­sane są sekrety jej funk­cjo­no­wa­nia.

Moje pra­gnie­nie odsło­nię­cia „tajem­nic życia” prze­ło­żyło się na dzia­łal­ność naukową, w ramach któ­rej bada­łem komórki ludz­kie klo­no­wane w hodowli tkan­ko­wej. Od pierw­szego spo­tka­nia z mikro­sko­pem elek­tro­no­wym minęło dzie­sięć lat. W mię­dzy­cza­sie zosta­łem pro­fe­so­rem pre­sti­żo­wej uczelni medycz­nej, Wydziału Medycz­nego Uni­wer­sy­tetu Wiscon­sin. Moje bada­nia nad klo­no­wa­niem komó­rek macie­rzy­stych przy­nio­sły mi mię­dzy­na­ro­dowy roz­głos, zosta­łem też doce­niony jako wykła­dowca. Zaczą­łem korzy­stać z potęż­niej­szych mikro­sko­pów elek­tro­no­wych, które umoż­li­wiały trój­wy­mia­rowe „prze­jażdżki” w głąb orga­ni­zmów, a uzy­ski­wane dzięki nim obrazy przy­po­mi­nały wizu­ali­za­cje w tomo­gra­fii kom­pu­te­ro­wej. Dawały mi moż­li­wość bez­po­śred­niego wglądu w struk­turę czą­stecz­kową, odpo­wie­dzialną za magię życia. Lecz choć narzę­dzia mia­łem coraz bar­dziej wyra­fi­no­wane, moje podej­ście do obser­wo­wa­nego świata się nie zmie­niło. Wciąż tkwiło we mnie prze­ko­na­nie sied­mio­latka, że życie każ­dej z bada­nych przeze mnie komó­rek ma okre­ślony cel.

Nie­stety, nie mia­łem takiego prze­ko­na­nia w odnie­sie­niu do wła­snego życia. Nie wie­rzy­łem w Boga, choć muszę przy­znać, że cza­sami wyobra­ża­łem sobie jakąś Naj­wyż­szą Istotę, która rzą­dzi wszyst­kim, zdra­dza­jąc przy tym wyjąt­kowo prze­wrotne poczu­cie humoru. Byłem prze­cież tra­dy­cyj­nym bio­lo­giem, który nie zaprząta sobie głowy kwe­stią ist­nie­nia Boga: życie to wynik śle­pego przy­padku, szczę­śli­wego trafu, czy ści­ślej mówiąc, gene­tycz­nej lote­rii. Dewiza naszej pro­fe­sji od cza­sów Dar­wina brzmiała: „Bóg? A po kiego grzyba nam Bóg!”.

Lecz Dar­win nie pod­wa­żał ist­nie­nia Boga. Sta­rał się po pro­stu wyka­zać, że życie na Ziemi kształ­to­wał przy­pa­dek, a nie Boża Opatrz­ność. W wyda­nej w 1859 roku roz­pra­wie O pocho­dze­niu gatun­ków Dar­win dowo­dził, że dzieci otrzy­mują cechy osob­ni­cze od swo­ich rodzi­ców. Suge­ro­wał, że cha­rak­ter życia jed­nostki zde­ter­mi­no­wany jest przez „czyn­niki dzie­dziczne” prze­ka­zane jej przez matkę i ojca. Ta myśl natchnęła zastępy przy­szłych uczo­nych do gorącz­ko­wych poszu­ki­wań, do pod­ję­cia prób roz­ło­że­nia życia na jego pod­sta­wowe budulce, ponie­waż wie­rzono, że to wła­śnie w struk­tu­rze komórki można odkryć mecha­nizm dzie­dzi­cze­nia, który rzą­dzi prze­bie­giem życia.

Poszu­ki­wa­nia te zakoń­czyły się z wiel­kim szu­mem pięć­dzie­siąt lat temu, kiedy James Wat­son i Fran­cis Crick opi­sali budowę i funk­cję podwój­nej helisy DNA, two­rzywa genów. Naukowcy wresz­cie natra­fili na „dzie­dziczne czyn­niki”, o któ­rych pisał Dar­win w dzie­więt­na­stym wieku, i zro­zu­mieli zasadę ich dzia­ła­nia. Bru­kowce zwia­sto­wały nasta­nie nowego wspa­nia­łego świata inży­nie­rii gene­tycz­nej, która obie­cy­wała dzieci z kata­logu i lecze­nie roz­ma­itych cho­rób jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki. Pamię­tam dokład­nie nagłówki z pierw­szych stron gazet, które tego pamięt­nego dnia 1953 roku ogrom­nymi lite­rami obwiesz­czały: „ODKRY­CIE TAJEM­NICY ŻYCIA”.

Upa­ja­jące się odkry­ciem Wat­sona i Cricka bru­kowce nie były odosob­nione, rów­nież bio­lo­dzy szybko zostali wyznaw­cami nowej wiary, któ­rej fun­da­ment sta­no­wił gen. Naczel­nym Dogma­tem bio­lo­gii mole­ku­lar­nej, pie­czo­ło­wi­cie utrwa­lo­nym w pod­ręcz­ni­kach, stało się prze­ko­na­nie, że DNA ste­ruje życiem orga­ni­zmu. W toczą­cej się od dawna deba­cie nad tym, czy więk­szy wpływ ma dzie­dzi­cze­nie, czy raczej śro­do­wi­sko, szala prze­chy­liła się zde­cy­do­wa­nie na korzyść dzie­dzi­cze­nia. Wcze­śniej uwa­ża­li­śmy, że DNA odpo­wie­dzialne jest wyłącz­nie za cechy fizyczne, teraz zaczę­li­śmy wie­rzyć, że geny ste­rują rów­nież naszymi uczu­ciami i zacho­wa­niami. Zatem jeśli przy­sze­dłeś na świat z wadli­wym genem odpo­wie­dzial­nym za szczę­ście, nie masz szans na szczę­śliwe życie.

Co gor­sza, ja sam sądzi­łem, że należę do nie­szczę­śni­ków cier­pią­cych z powodu braku lub muta­cji genu szczę­śli­wo­ści. Nie­mal sła­nia­łem się na nogach od nie­ustan­nie spa­da­ją­cych na mnie emo­cjo­nal­nych cio­sów, które wysy­sały ze mnie siły. Mój ojciec toczył długą i bole­sną walkę z rakiem. Ponie­waż w ostat­nim sta­dium cho­roby opiekę nad nim spra­wo­wa­łem głów­nie ja, przez cztery mie­siące, co trzy, cztery dni, lata­łem z Wiscon­sin do Nowego Jorku, gdzie miesz­kał. Czu­wa­łem więc przy jego łożu śmierci, a jed­no­cze­śnie, nie­jako „z doskoku”, sta­ra­łem się pro­wa­dzić bada­nia i zaję­cia ze stu­den­tami, pró­bo­wa­łem też napi­sać wnio­sek o prze­dłu­że­nie grantu dla Naro­do­wych Insty­tu­tów Zdro­wia.

Dobi­jał mnie też roz­wód, który nie dość, że wyczer­py­wał psy­chicz­nie, to jesz­cze nad­we­rę­żał finanse. Zaspo­ka­ja­nie żądań przed­sta­wi­cieli prawa oka­zało się bar­dzo kosz­towne, więc moje zasoby pie­niężne gwał­tow­nie się kur­czyły. Spłu­kany i bez dachu nad głową, prak­tycz­nie żyłem na waliz­kach. W końcu wylą­do­wa­łem w klitce, w obskur­nym bloku, dla któ­rego miesz­kań­ców szczy­tem marzeń była poprawa warun­ków byto­wych dzięki prze­nie­sie­niu się do przy­czepy. Sąsie­dzi zza ściany napa­wali mnie prze­ra­że­niem. Nie minął tydzień, odkąd tam zamiesz­ka­łem, gdy ktoś wła­mał się do mnie i ukradł wieżę ste­reo. Po tygo­dniu do moich drzwi zapu­kał czar­no­skóry olbrzym, przy­po­mi­na­jący Bubbę z „Aka­de­mii poli­cyj­nej”. Trzy­ma­jąc w jed­nej ręce butelkę piwa, a w dru­giej gwóźdź, któ­rego uży­wał jako wyka­łaczki, Bubba zwró­cił się do mnie z pyta­niem, czy mam gdzieś instruk­cję obsługi magne­to­fonu.

Dno osią­gną­łem w dniu, kiedy rzu­ci­łem tele­fo­nem w prze­szklone drzwi swo­jego gabi­netu, roz­bi­ja­jąc w drobny mak szybę z napi­sem „Dr Bruce H. Lip­ton, pro­fe­sor ana­to­mii, Wydział Medyczny Uni­wer­sy­tetu Wiscon­sin”, wykrzy­ku­jąc przy tym: „Dłu­żej tego nie wytrzy­mam!”. Do mojego wybu­chu przy­czy­niła się roz­mowa tele­fo­niczna z pra­cow­ni­kiem banku, który grzecz­nie, lecz sta­now­czo oświad­czył, że nie może przy­znać mi kre­dytu hipo­tecz­nego. Przy­po­mniała mi się scena z „Czu­łych słó­wek”, w któ­rej Debra Win­ger cel­nie pod­su­mo­wuje wyra­żane przez jej męża nadzieje na otrzy­ma­nie sta­no­wi­ska pro­fe­sora: „Nie star­cza nam teraz pie­nię­dzy na opła­ce­nie rachun­ków. A jeśli dosta­niesz to sta­no­wi­sko, to tak będzie już zawsze!”.

Magia komó­rek – powtórka z roz­rywki

Na szczę­ście udało mi się wyrwać z tego obłędu, a spra­wił to krót­ko­ter­mi­nowy kon­trakt z uczel­nią medyczną na Kara­ibach. Oczy­wi­ście, zda­wa­łem sobie sprawę, że nowa praca nie ozna­cza końca moich pro­ble­mów, ale kiedy samo­lot przedarł się przez pułap chmur wiszą­cych nad Chi­cago, ogar­nęło mnie uczu­cie bez­tro­ski. Przy­gry­złem poli­czek, żeby uśmiech, jaki poja­wił się na mej twa­rzy, nie prze­ro­dził się w gło­śny śmiech. Roz­pie­rała mnie radość, jak wtedy, gdy w wieku sied­miu lat odkry­łem pasję życia – magię komó­rek.

Jesz­cze bar­dziej upojny nastrój ogar­nął mnie na pokła­dzie małego, sze­ścio­oso­bo­wego samo­lotu lecą­cego do Mont­ser­rat, poło­żo­nej na Morzu Kara­ib­skim dro­biny lądu, o wymia­rach sześć na pięt­na­ście kilo­me­trów. Jeśli Eden kie­dy­kol­wiek ist­niał, z pew­no­ścią przy­po­mi­nał mój nowy dom, wysepkę wyła­nia­jącą się z migo­cą­cego błę­kit­nego morza niczym gigan­tyczna bryła szma­ragdu. Kiedy wraz z pozo­sta­łymi pasa­że­rami wysia­dłem z samo­lotu, na pły­cie lot­ni­ska przy­wi­tał mnie odu­rza­jący powiew, prze­sy­cony wonią gar­de­nii.

Zgod­nie z miej­sco­wym zwy­cza­jem, który skwa­pli­wie przy­ją­łem, pora zachodu słońca prze­zna­czona była na kon­tem­pla­cję i wyci­sze­nie. Już od rana cie­szy­łem się na to cudowne świe­tli­ste wido­wi­sko roz­gry­wa­jące się na nie­bie, godne uko­ro­no­wa­nie każ­dego dnia. Miesz­ka­łem w domu z oknami wycho­dzą­cymi na zachód, poło­żo­nym nad kil­ku­na­sto­me­tro­wym urwi­skiem przy samym morzu. Ścieżką bie­gnącą poro­śnię­tym drze­wami i papro­cią jarem, zakoń­czo­nym prze­świ­tem w gęstwi­nie krze­wów jaśmi­no­wych, scho­dziło się na ustronną plażę. Tam wzbo­ga­ca­łem tra­dy­cyjny wie­czorny rytuał, zanu­rza­jąc się w cie­płej i przej­rzy­stej jak gin wodzie, zmy­wa­jąc z sie­bie osad dnia. Pły­wa­łem tro­chę, a potem lepi­łem z pia­sku wygodne sie­dzi­sko z opar­ciem, sia­da­łem i patrzy­łem, jak słońce powoli chowa się w wodzie.

Na tej zagu­bio­nej na morzu wysepce zna­la­złem wytchnie­nie od wyścigu szczu­rów, mogłem wresz­cie zerwać z oczu ciemną opa­skę dogma­tycz­nych prze­ko­nań zachod­niej cywi­li­za­cji i zoba­czyć świat w nowym świe­tle. Począt­kowo myśli zaj­mo­wało mi nie­ustanne roz­trzą­sa­nie i oce­nia­nie fia­ska, jakim oka­zało się moje życie. Lecz wkrótce wewnętrzny cen­zor prze­stał mnie zadrę­czać i zakoń­czył swój bez­li­to­sny prze­gląd czter­dzie­stu lat, jakie spę­dzi­łem na tej pla­ne­cie. Zaczą­łem na nowo doświad­czać, co zna­czy żyć chwilą obecną i sma­ko­wać ją, przy­po­mi­nać sobie dozna­nia, któ­rymi cie­szy­łem się jako bez­tro­skie dziecko, zaczą­łem znów czer­pać przy­jem­ność z samego faktu, że żyję.

Prze­by­wa­jąc na tej raj­skiej wysepce, sta­łem się bar­dziej ludzki, w dwo­ja­kim tego słowa zna­cze­niu. Sta­łem się rów­nież lep­szym spe­cja­li­stą w swo­jej dzie­dzi­nie – bio­lo­gii komór­ko­wej, czyli cyto­lo­gii. Do tej pory wie­dzę oraz naukowe szlify zdo­by­wa­łem w ste­ryl­nych, tchną­cych mar­twotą kla­sach, salach wykła­do­wych i labo­ra­to­riach. Kiedy zanu­rzy­łem się w boga­tym eko­sys­te­mie Kara­ibów, zmie­ni­łem swoje spoj­rze­nie na bio­lo­gię – przy­roda jawiła mi się teraz jako żywy, oddy­cha­jący, sprzę­żony układ, a nie zbio­ro­wi­sko poszcze­gól­nych gatun­ków wal­czą­cych o miej­sce na Ziemi.

Medy­ta­cja w ciszy leśnych ustroni oraz podzi­wia­nie pod­wod­nych, mister­nie inkru­sto­wa­nych kora­lo­wych raf uświa­do­miły mi zadzi­wia­jące wza­jemne powią­za­nie tam­tej­szej flory i fauny. Wszyst­kie gatunki żyją tam w deli­kat­nej, dyna­micz­nej rów­no­wa­dze, nie tylko z innymi gatun­kami, ale rów­nież ze swoim śro­do­wi­skiem. Pieśń, która w tym raj­skim ogro­dzie sączyła się do mych uszu, gło­siła har­mo­nię życia, a nie odwieczne zma­ga­nia. Nabra­łem głę­bo­kiego prze­świad­cze­nia, że współ­cze­sna bio­lo­gia nie doce­nia waż­nej roli współ­pracy w przy­ro­dzie, ponie­waż jej dar­wi­now­skie korze­nie uwy­pu­klają rywa­li­za­cję jako zasadę życia.

Kiedy tak odmie­niony wró­ci­łem do Wiscon­sin, moi kole­dzy na wydziale nie byli szczę­śliwi. Sta­łem się zago­rza­łym rady­ka­łem – śmia­łem pod­wa­żać uświę­cone prawdy bio­lo­gii, na któ­rych się opie­rała. Zaczą­łem nawet otwar­cie kry­ty­ko­wać Char­lesa Dar­wina i wąt­pić w zasad­ność jego teo­rii ewo­lu­cji. W oczach innych bio­lo­gów takie postę­po­wa­nie z mojej strony było rów­no­znaczne z nagłą prze­mianą księ­dza, który wtar­gnąw­szy do Waty­kanu, krzy­czy, że papież jest oszu­stem.

Nie zdzi­wił­bym się, gdyby kole­dzy tłu­ma­czyli sobie mój kolejny krok ura­zem głowy, dozna­nym na wyspie w wyniku ude­rze­nia spa­da­ją­cym orze­chem koko­so­wym: posta­no­wi­łem porzu­cić pro­fe­sor­ską posadę i speł­nia­jąc mło­dzień­cze marze­nie, przy­łą­czy­łem się do zespołu roc­ko­wego, z któ­rym wyje­cha­łem w trasę kon­cer­tową. Odkry­łem talent Yan­niego, który zyskał w końcu zasłu­żoną sławę, i zają­łem się oprawą lase­rową jego kon­cer­tów. Szybko wyszło jed­nak na jaw, że dużo lepiej nadaję się do pro­wa­dze­nia wykła­dów i badań nauko­wych niż do oświe­tla­nia roz­ryw­ko­wych przed­sta­wień. Prze­mo­głem kry­zys wieku śred­niego, o któ­rym opo­wiem w jed­nym z roz­dzia­łów, porzu­ci­łem show-biz­nes i wró­ci­łem na Kara­iby, gdzie znów mia­łem uczyć bio­lo­gii komór­ko­wej.

W swej karie­rze aka­de­mic­kiej zaha­czy­łem jesz­cze o Wydział Medy­cyny na Uni­wer­sy­te­cie Stan­forda, który oka­zał się jej ostat­nim przy­stan­kiem. Byłem już wów­czas zaprzy­się­głym orę­dow­ni­kiem „nowej” bio­lo­gii. Odrzu­ci­łem nie tylko dar­wi­now­ską wer­sję ewo­lu­cji z jej naczelną zasadą walki o byt, ale rów­nież Naczelny Dogmat bio­lo­gii – twier­dze­nie, że to geny ste­rują życiem. Nie zga­dza­łem się z nim z jed­nego zasad­ni­czego powodu: otóż geny nie mogą się samo­czyn­nie włą­czać ani wyłą­czać. Innymi słowy, geny same się nie ujaw­niają. Musi pobu­dzić je do dzia­ła­nia jakiś czyn­nik wystę­pu­jący w śro­do­wi­sku. Mimo że potwier­dzają to pio­nier­skie bada­nia, zaśle­pieni dogma­tem o wszech­mocy genu kon­ser­wa­tywni naukowcy nie przyj­mują ich wyni­ków do wia­do­mo­ści. Moja jawna kry­tyka Naczel­nego Dogmatu wyro­biła mi opi­nię here­tyka. Już nie zasłu­gi­wa­łem jedy­nie na eks­ko­mu­nikę – dla takich jak ja szy­ko­wano stos!

Kiedy ubie­ga­łem się o posadę na Uni­wer­sy­te­cie Stan­forda, popro­szono mnie o wygło­sze­nie prób­nego wykładu. W trak­cie pre­lek­cji zarzu­ci­łem zgro­ma­dzo­nym na sali uczo­nym, a były wśród nich mię­dzy­na­ro­dowe sławy gene­tyki, że w swym zaskle­pie­niu przy­po­mi­nają reli­gij­nych fun­da­men­ta­li­stów; trwają przy Naczel­nym Dogma­cie, choć dowody prze­ma­wiają prze­ciwko niemu. Po mym obra­zo­bur­czym wystą­pie­niu na sali wybu­chły gniewne okrzyki. Byłem pewny, że z mojej pracy nici. Tym­cza­sem przed­sta­wione przeze mnie zasady nowej bio­lo­gii uznano za ożyw­cze i obie­cu­jące na tyle, by zapro­po­no­wać mi sta­no­wi­sko na uczelni. Zyska­łem popar­cie kilku wybit­nych uczo­nych, mię­dzy innymi kie­row­nika Kate­dry Pato­lo­gii, Klausa Ben­scha. Dzięki temu mogłem roz­wi­jać swoje kon­cep­cje i sto­so­wać je w bada­niach nad klo­no­wa­nymi komór­kami ludz­kimi. Ku zdu­mie­niu wielu naukow­ców z mego oto­cze­nia, doświad­cze­nia w pełni potwier­dziły gło­szoną przeze mnie alter­na­tywną wizję bio­lo­gii. W opar­ciu o wyniki tych badań opu­bli­ko­wa­łem dwa arty­kuły (Lip­ton i wsp. 1991, 1992) i porzu­ci­łem życie aka­de­mic­kie, tym razem na dobre.

Odsze­dłem, gdyż mimo wspar­cia, jakie otrzy­ma­łem ze strony uczelni, czu­łem, że moje prze­sła­nie tra­fia w próż­nię. W świe­tle badań podej­mo­wa­nych przez naukow­ców w póź­niej­szych latach, moje zastrze­że­nia wobec Naczel­nego Dogmatu i nad­rzęd­no­ści genów oka­zały się jak naj­bar­dziej zasadne. A epi­ge­ne­tyka, nauka bada­jąca mecha­ni­zmy, za pomocą któ­rych śro­do­wi­sko wpływa na funk­cjo­no­wa­nie genów, należy dziś do naj­pręż­niej roz­wi­ja­ją­cych się dzie­dzin wie­dzy. Wyka­za­nie istot­nej roli śro­do­wi­ska w regu­lo­wa­niu aktyw­no­ści genów było celem moich badań nad komórką pro­wa­dzo­nych już dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej (Lip­ton 1977a, 1977b), a więc na długo zanim epi­ge­ne­tyka jako gałąź nauki stała się modna. Choć świa­do­mość ta przy­nosi mi ponie­wcza­sie inte­lek­tu­alną satys­fak­cję, wiem, że gdy­bym pozo­stał na uczelni i dalej pro­wa­dził tam bada­nia, moi kole­dzy wciąż zasta­na­wia­liby się, czy aby co jakiś czas nie spada mi na głowę kolejny orzech koko­sowy, ponie­waż w ciągu ostat­niej dekady moje poglądy coraz bar­dziej się rady­ka­li­zo­wały. Zafa­scy­no­wa­nie nową bio­lo­gią to nie tylko przy­goda inte­lek­tu­alna. Wie­rzę, że komórki uczą nas cze­goś wię­cej niż tylko mecha­ni­zmów życia – możemy się od nich rów­nież dowie­dzieć, jak żyć, aby nasze życie było pełne i bogate.

W her­me­tycz­nym śro­do­wi­sku nauko­wym takie poglądy z pew­no­ścią przy­nio­słyby mi nagrodę zbzi­ko­wa­nego dok­tora Dolit­tle za antro­po­mor­fizm, a ści­ślej mówiąc za cyto­mor­fizm, gło­sze­nie świa­do­mo­ści komórki, lecz dla mnie są bio­lo­gią czy­stej wody. Choć uwa­żasz się za odrębną jed­nostkę, z punktu widze­nia bio­lo­gii komór­ko­wej sta­no­wisz zgodną spo­łecz­ność około 50 bilio­nów jed­no­ko­mór­ko­wych oby­wa­teli. Nie­mal wszyst­kie skła­da­jące się na twoje ciało komórki to podobne do ameby twory, które wypra­co­wały wspólną stra­te­gię współ­dzia­ła­nia na rzecz swo­jego prze­trwa­nia. W uję­ciu naj­bar­dziej pod­sta­wo­wym, ludzka istota to po pro­stu wynik „zbio­ro­wej świa­do­mo­ści drob­no­ustro­jo­wej”. Tak jak naród sta­nowi odbi­cie cech swych człon­ków, nasze czło­wie­czeń­stwo musi odzwier­cie­dlać fun­da­men­talną naturę komór­ko­wej spo­łecz­no­ści.

Czego uczą nas o życiu komórki

Bio­rąc za wzór spo­łecz­ność komó­rek, dosze­dłem do wnio­sku, że nie jeste­śmy ofia­rami wła­snych genów – jeste­śmy panami swo­jego losu i mamy moc budo­wa­nia życia, w któ­rym panują pokój, szczę­ście i miłość. Wypró­bo­wa­łem to na sobie, odpo­wia­da­jąc nie­jako na zarzuty słu­cha­czy mych wykła­dów, zdzi­wio­nych tym, że te moje prawdy mnie samego nie uczy­niły szczę­śliw­szym. Mieli rację; zro­zu­mia­łem, że powi­nie­nem tę świa­do­mość i nowa­tor­ską wizję bio­lo­gii wnieść do codzien­nego życia. O tym, że mi się to udało, prze­ko­na­łem się pew­nej sło­necz­nej nie­dzieli w Nowym Orle­anie, gdy kel­nerka w kawiarni powie­działa do mnie: „Kocha­niutki, wyglą­dasz na naj­szczę­śliw­szego czło­wieka na świe­cie. Zdradź mi swój sekret, skar­bie. Dla­czego jesteś taki szczę­śliwy?”. Zasko­czyło mnie jej pyta­nie i wła­ści­wie bez zasta­no­wie­nia wypa­li­łem: „Bo jestem w nie­bie!”. Kel­nerka poki­wała głową, mru­cząc pod nosem: „Coś takiego”, a potem przy­jęła ode mnie zamó­wie­nie. Roz­szy­fro­wała mnie. Byłem szczę­śliwy jak ni­gdy wcze­śniej w całym swoim życiu.

Czy­tel­nicy nasta­wieni scep­tycz­nie, a takich jest prze­cież nie­mało, mogą słusz­nie powąt­pie­wać w gło­szone przeze mnie prze­ko­na­nie, że Zie­mia to Niebo. Prze­cież z reli­gij­nego punktu widze­nia Niebo to miej­sce, w któ­rym bytują Naj­wyż­sza Istota oraz bło­go­sła­wieni zmarli. Nie­któ­rzy pew­nie sobie pomy­ślą: „Ten facet naprawdę sądzi, że Niebo zawiera w sobie Nowy Orlean albo jakie­kol­wiek inne duże mia­sto ist­nie­jące na tym świe­cie? Obdarte bez­domne kobiety i dzieci wege­tu­jące w zauł­kach; powie­trze tak gęste, że trudno stwier­dzić, czy gwiazdy naprawdę świecą na nie­bie; rzeki i jeziora tak zanie­czysz­czone, że prze­żyć mogą w nich jedy­nie jakieś nie­wy­obra­żalne prze­ra­ża­jące stwory? Ta Zie­mia ma być Nie­bem? Tutaj prze­bywa Naj­wyż­sza Istota? I on Ją zna?”.

Odpo­wie­dzi na te pyta­nia brzmią twier­dząco. Choć gwoli ści­sło­ści muszę przy­znać, że nie znam oso­bi­ście całej Naj­wyż­szej Istoty, ponie­waż nie znam całej ludz­ko­ści. Na Miłość Boską, jest WAS ponad sześć miliar­dów! Co wię­cej, nie znam też tak naprawdę wszyst­kich przed­sta­wi­cieli wiel­kiego kró­le­stwa roślin i zwie­rząt, a wie­rzę, że oni rów­nież skła­dają się na Boga.

Jak zawo­łałby sier­żant na musz­trze: „Wrrr­róć! On twier­dzi, że ludzie są Bogiem?”.

No cóż, ow­szem, tak wła­śnie twier­dzę. Choć nie ja to wymy­śli­łem. Napi­sane jest prze­cież w Księ­dze Rodzaju, że zosta­li­śmy stwo­rzeni na obraz i podo­bień­stwo Boga. Tak, tak, były zade­kla­ro­wany racjo­na­li­sta powo­łuje się teraz na świę­tych mędr­ców, Jezusa, Buddę, Rumiego. W moich poglą­dach nastą­pił zwrot o sto osiem­dzie­siąt stopni – porzu­ci­łem reduk­cjo­ni­styczne, naukowe spoj­rze­nie na życie i przy­ją­łem duchowe. Jeste­śmy stwo­rzeni na obraz Boga i jeśli pra­gniemy popra­wić naszą fizyczną i psy­chiczną kon­dy­cję, musimy w naszym spo­so­bie widze­nia rze­czy­wi­sto­ści znów uwzględ­nić Ducha.

Ponie­waż nie jeste­śmy bez­rad­nymi bio­che­micz­nymi machi­nami, sprawy nie roz­wiąże łyka­nie pigułki za każ­dym razem, kiedy w naszym ciele czy umy­śle coś nie gra. Chi­rur­gia i leki to potężne narzę­dzia, o ile ich się nie nad­używa, lecz w myśle­niu, że z pomocą far­ma­ko­lo­gii wszystko da się w pro­sty spo­sób napra­wić, tkwi zasad­ni­czy błąd. Ile­kroć wpro­wa­dzamy do orga­ni­zmu lek, żeby przy­wró­cić wła­ściwe dzia­ła­nie pro­cesu A, nie­uchron­nie zakłó­camy pro­ces B, C czy D. To nie ste­ro­wane przez geny hor­mony czy neu­ro­prze­kaź­niki panują nad naszymi cia­łami i umy­słami – to nasze prze­ko­na­nia wpły­wają na nasze ciała i umy­sły, a więc na to, jak żyjemy… Och wy, ludzie małej wiary!

Z cia­snej szu­fladki na wol­ność i świa­tło

W mojej książce wyty­czam gra­nicę, rysu­jąc przy­sło­wiową linię na pia­sku. Po jed­nej stro­nie roz­ciąga się świat w uję­ciu neo­dar­wi­ni­stycz­nym, które przed­sta­wia życie jako nie­koń­czącą się wojnę zwa­śnio­nych, bio­che­micz­nych robo­tów. Po dru­giej znaj­duje się Nowa Bio­lo­gia, postrze­ga­jąca życie w kate­go­riach wspól­nej wyprawy, któ­rej uczest­nicy współ­dzia­łają ze sobą i potra­fią sami się zapro­gra­mo­wać tak, aby wieść życie pełne rado­ści. Kiedy przej­dziemy na tę jasną stronę i zro­zu­miemy, na czym polega Nowa Bio­lo­gia, prze­sta­niemy wresz­cie toczyć frak­cyjne spory o to, co jest waż­niej­sze: dzie­dzi­cze­nie czy śro­do­wi­sko. Poj­miemy bowiem, że w pełni świa­domy umysł wyko­rzy­stuje jako swój atut i jedno, i dru­gie.

Huma­ni­ści mogą się oba­wiać, że w swej książce pro­po­nuję zawiły wykład naukowy, lecz ja im powia­dam: Nie lękaj­cie się. Kiedy pra­co­wa­łem na uczelni, męczy­łem się w obo­wiąz­ko­wym trzy­czę­ścio­wym sztyw­nym gar­ni­tu­rze i cia­sno zawią­za­nym kra­wa­cie, cier­pia­łem katu­sze pod­czas nie­koń­czą­cych się zebrań, ale ucze­nie spra­wiało mi ogromną przy­jem­ność. I póź­niej, mimo że porzu­ci­łem karierę aka­de­micką, nie­jako kon­ty­nu­owa­łem pracę dydak­tyczną. Jeź­dzi­łem po całym świe­cie z wykła­dami na temat zasad Nowej Bio­lo­gii. Dzięki tym odczy­tom doszli­fo­wa­łem umie­jęt­ność przed­sta­wia­nia trud­nych zagad­nień nauko­wych w for­mie przy­stęp­nych pre­zen­ta­cji, wzbo­ga­co­nych kolo­ro­wymi wykre­sami, z któ­rych sporo zamie­ści­łem rów­nież w tej książce.

Roz­dział pierw­szy poświę­cony jest „mądrym” komór­kom; poru­szam w nim kwe­stię, dla­czego i w jaki spo­sób możemy się od nich wiele dowie­dzieć o naszych cia­łach i umy­słach. W roz­dziale dru­gim przy­ta­czam naukowe dowody wska­zu­jące na to, że geny nie ste­rują życiem. Przed­sta­wiam w nim rów­nież naj­now­sze odkry­cia epi­ge­ne­tyki, dyna­micz­nie roz­wi­ja­ją­cej się dzie­dziny bio­lo­gii, odsła­nia­ją­cej taj­niki mecha­ni­zmów, za pomocą któ­rych śro­do­wi­sko oddzia­łuje na zacho­wa­nie komó­rek bez naru­sza­nia kodu gene­tycz­nego. Ta gałąź wie­dzy rzuca nowe świa­tło na powsta­wa­nie i prze­bieg takich cho­rób jak rak czy schi­zo­fre­nia, ujaw­nia­jąc ich nie­zwy­kle skom­pli­ko­wany cha­rak­ter.

Roz­dział trzeci trak­tuje o bło­nie komór­ko­wej, czyli „skó­rze” komórki. Z pew­no­ścią wię­cej sły­sze­li­ście o jądrze komórki, w któ­rej mie­ści się DNA, niż o jej bło­nie. Zaawan­so­wane bada­nia coraz wyraź­niej ujaw­niają jed­nak to, co stwier­dzi­łem przed nie­mal trzy­dzie­stu laty: praw­dzi­wym mózgiem zawia­du­ją­cym czyn­no­ściami komórki jest jej błona. Na pod­sta­wie naj­now­szych odkryć można sądzić, że ta wie­dza przy­czyni się do nie­by­wa­łego postępu w medy­cy­nie.

W roz­dziale czwar­tym zaj­muję się osza­ła­mia­ją­cymi osią­gnię­ciami fizyki kwan­to­wej. Jej zdo­by­cze są wprost bez­cenne dla zro­zu­mie­nia istoty cho­rób i ich odpo­wied­niego lecze­nia. To praw­dziwa tra­ge­dia, że kon­ser­wa­tywne śro­do­wi­sko medyczne jesz­cze nie wpro­wa­dziło fizyki kwan­to­wej do pro­gra­mów naucza­nia na wydzia­łach kształ­cą­cych przy­szłych leka­rzy i nie wyko­rzy­stuje jej w swo­ich bada­niach. (Sądząc jed­nak po odze­wie ze strony moich słu­cha­czy, wielu przed­sta­wi­cieli tego śro­do­wi­ska poszu­kuje nowych para­dyg­ma­tów).

W roz­dziale pią­tym wyja­śniam tytuł książki, Bio­lo­gia prze­ko­nań. Pozy­tywne myśli zna­cząco wpły­wają na zacho­wa­nie i geny, ale tylko wtedy, gdy są one zgodne z wzor­cami „wdru­ko­wa­nymi” w pod­świa­do­mość. Myśli nega­tywne mają rów­nie potężny wpływ. Kiedy zro­zu­miemy, jak ten zespół pozy­tyw­nych i nega­tyw­nych prze­ko­nań, czyli nasza wiara, wpływa na naszą bio­lo­gię, możemy tę wie­dzę wyko­rzy­stać w naszym życiu tak, aby cie­szyć się zdro­wiem i szczę­ściem.

Roz­dział szó­sty ujaw­nia, dla­czego zarówno komór­kom, jak i ludziom potrzebny jest roz­wój oraz w jaki spo­sób strach hamuje ten roz­wój, a miłość, prze­ci­wień­stwo stra­chu, mu sprzyja.

Roz­dział siódmy sku­pia się na świa­do­mym wycho­wy­wa­niu potom­stwa. Rodzice muszą w pełni zdać sobie sprawę z tego, jaką rolę odgry­wają w kształ­to­wa­niu prze­ko­nań dziecka i jaki wpływ te prze­ko­na­nia mają na całe jego póź­niej­sze życie, a tym samym na dzieje ludz­kiej cywi­li­za­cji. Ten roz­dział nie jest prze­zna­czony tylko dla rodzi­ców; każdy z nas był dziec­kiem, a wgląd w to, jak zosta­li­śmy w dzie­ciń­stwie zapro­gra­mo­wani, to praw­dziwe obja­wie­nie!

Z kolei w Epi­logu mówię o tym, w jaki spo­sób za sprawą Nowej Bio­lo­gii uświa­do­mi­łem sobie koniecz­ność powią­za­nia dzie­dziny Ducha i dzie­dziny Nauki, rzecz kie­dyś nie do pomy­śle­nia dla naukowca-agno­styka. Jestem zaszczy­cony tym, że „Wat­kins Mind Body Spi­rit”, cza­so­pi­smo wyda­wane przez naj­star­szą księ­gar­nię ezo­te­ryczną w Lon­dy­nie, umie­ściło mnie na liście 100 Naj­bar­dziej Wpły­wo­wych Ducho­wych Auto­ry­te­tów żyją­cych w naszych cza­sach. Moje nazwi­sko zna­la­zło się w dobo­ro­wym towa­rzy­stwie, obok Dalaj Lamy, Desmonda Tutu, Wayne Dyera, Thi­cha Nhata Hanhy, Deepaka Cho­pry, Gregga Bra­dena i mojego wydawcy, Louise Hay. Jakież to nie­zwy­kłe wyróż­nie­nie dla kogoś, kto kie­dyś badał wyłącz­nie mecha­ni­styczny, mate­rialny świat!

Czy jesteś gotów roz­wa­żyć alter­na­tywę dla wizji świata i czło­wieka gło­szo­nej przez współ­cze­sną medy­cynę – ist­nie­nie rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej ludz­kie ciało to coś wię­cej niż tylko bio­che­miczna machina? Czy jesteś gotów zaprząc swój pod­świa­domy i świa­domy umysł do two­rze­nia życia, w któ­rym panują zdro­wie, szczę­ście i miłość, bez pomocy inży­nie­rii gene­tycz­nej i uza­leż­nia­nia się od leków? Nie musisz niczego kupo­wać ani do niczego się zobo­wią­zy­wać. Wystar­czy, że na chwilę „odło­żysz na półkę” archa­iczne prze­ko­na­nia wpo­jone ci przez świat nauki i przez media, aby wypró­bo­wać nową, pory­wa­jącą świa­do­mość, jaka wyła­nia się z naj­now­szych pio­nier­skich badań.

Roz­dział 1

Roz­dział 1

Nauki pły­nące z szalki Petriego,

czyli pochwała mądrych komó­rek i mądrych stu­den­tów

Kiedy dru­giego dnia mojego pobytu na Kara­ibach ujrza­łem zgro­ma­dzoną w sali ponad setkę wyraź­nie spię­tych stu­den­tów, uprzy­tom­ni­łem sobie, że nie wszy­scy postrze­gają tę wysepkę jako tury­styczny raj. Dla nich Mont­ser­rat nie było by­naj­mniej oazą spo­koju – tutaj roz­strzy­gał się ich los, od uzy­ska­nych wyni­ków zale­żało bowiem, czy speł­nią marze­nie swego życia i zostaną leka­rzami.

Geo­gra­ficz­nie rzecz bio­rąc, moi stu­denci two­rzyli spójną grupę, skła­da­jącą się głów­nie z Ame­ry­ka­nów ze Wschod­niego Wybrzeża. Lecz pod wzglę­dem wieku i koloru skóry mocno się mię­dzy sobą róż­nili; zna­lazł się wśród nich nawet sześć­dzie­się­cio­dwu­letni eme­ryt, który bar­dzo chciał coś jesz­cze w życiu osią­gnąć. Mieli za sobą roz­ma­ite doświad­cze­nia: byli wśród nich nauczy­ciele szkoły pod­sta­wo­wej, księ­gowi, muzycy, zakon­nica, a nawet prze­myt­nik nar­ko­ty­ków.

Pomimo tych wszyst­kich róż­nic łączyły ich dwie rze­czy. Po pierw­sze, ponie­śli porażkę w opar­tym na ostrej kon­ku­ren­cji pro­ce­sie naboru na ogra­ni­czoną liczbę miejsc na ame­ry­kań­skich uczel­niach medycz­nych. Po dru­gie, ogrom­nie zale­żało im na tym, żeby zostać leka­rzami, i nie zamie­rzali zmar­no­wać tej być może ostat­niej szansy na wyka­za­nie się swo­imi umie­jęt­no­ściami. Jedni wydali oszczęd­no­ści całego życia, inni zapo­ży­czyli się na dłu­gie lata, żeby opła­cić cze­sne i pokryć koszty pobytu na wyspie. Wielu z nich po raz pierw­szy w życiu zna­la­zło się w obcym kraju, daleko od domu, rodziny, przy­ja­ciół czy uko­cha­nych. Męczyli się, zno­sząc nie­wy­gody życia na tutej­szym kam­pu­sie, lecz żadne prze­szkody i prze­ciw­no­ści nie były w sta­nie znie­chę­cić ich do ubie­ga­nia się o dyplom leka­rza.

Tak to przy­naj­mniej się przed­sta­wiało do czasu pierw­szych zajęć, jakie z nimi prze­pro­wa­dzi­łem. Przed­miotu „histo­lo­gia i bio­lo­gia komórki” uczyło ich przede mną trzech róż­nych wykła­dow­ców. Pierw­szy zosta­wił stu­den­tów na lodzie już trzy tygo­dnie po roz­po­czę­ciu seme­stru, gdy pod wpły­wem pro­ble­mów oso­bi­stych zała­mał się i pry­snął z wyspy. Uczel­nia szybko zna­la­zła odpo­wied­niego następcę, który pró­bo­wał rato­wać sytu­ację; nie­stety, trzy tygo­dnie póź­niej rzu­cił pracę, ponie­waż się roz­cho­ro­wał. Przez następne dwa tygo­dnie wykła­dowca innego przed­miotu w ramach zajęć z histo­lo­gii zanu­dzał stu­den­tów na śmierć, czy­ta­jąc im na głos kolejne roz­działy z pod­ręcz­nika. W ten spo­sób uczel­nia usi­ło­wała wywią­zać się z obo­wiązku zapew­nie­nia stu­den­tom wyma­ga­nej liczby godzin zajęć dla danego kursu, zgod­nej z aka­de­mic­kimi kry­te­riami usta­la­nymi przez ame­ry­kań­ską Komi­sję Egza­mi­na­cyjną, żeby jej absol­wenci mogli prak­ty­ko­wać w Sta­nach Zjed­no­czo­nych.

Po raz czwarty w trak­cie jed­nego seme­stru przed znu­żo­nymi stu­den­tami sta­nął nowy wykła­dowca. Przed­sta­wi­łem im swój doro­bek aka­de­micki oraz wyja­śni­łem, czego od nich ocze­kuję. Zazna­czy­łem, że choć nie jeste­śmy w Sta­nach, będę wyma­gał od nich tyle samo co od moich stu­den­tów w Wiscon­sin. Nie powinni ocze­ki­wać taryfy ulgo­wej, ponie­waż żeby uzy­skać dyplom lekar­ski, wszy­scy absol­wenci muszą zdać ten sam egza­min, bez względu na to, gdzie stu­dio­wali. Potem wyją­łem z teczki plik powie­lo­nych testów i powie­dzia­łem stu­den­tom, że mają oka­zję spraw­dzić swoje wia­do­mo­ści. Był śro­dek seme­stru i powinni do tej pory opa­no­wać połowę wyma­ga­nego mate­riału. Roz­da­łem kartki z testem, który skła­dał się z dwu­dzie­stu pytań, takich samych, jakie otrzy­mują stu­denci w Wiscon­sin na śród­se­me­stral­nym spraw­dzia­nie z histo­lo­gii.

Przez pierw­sze dzie­sięć minut w sali pano­wała gro­bowa cisza. Póź­niej ner­wowy nie­po­kój roz­prze­strze­nił się wśród piszą­cych niczym śmier­telny wirus ebola. Kiedy minęło dwa­dzie­ścia minut prze­zna­czone na spraw­dzian, całą grupę ogar­nęła histe­ryczna panika. Gdy ofi­cjal­nie ogło­si­łem koniec testu, nagro­ma­dzone w nich napię­cie gwał­tow­nie uszło, powo­du­jąc wrzawę setki prze­ma­wia­ją­cych naraz gło­sów. Uci­szy­łem stu­den­tów i zaczą­łem czy­tać pra­wi­dłowe odpo­wie­dzi. Pierw­sze pięć czy sześć wywo­łało cięż­kie wes­tchnie­nia, a każda kolejna kwi­to­wana była peł­nym udręki jękiem. Naj­lep­szym wyni­kiem oka­zało się dzie­sięć popraw­nych odpo­wie­dzi, część stu­den­tów pra­wi­dłowo odpo­wie­działa na sie­dem pytań, ale więk­szość zdo­była zale­d­wie jeden czy dwa punkty.

Zro­biło mi się ich żal. Może to słone wyspiar­skie powie­trze i tutej­sze aro­maty skło­niły mnie do wiel­ko­dusz­no­ści. W każ­dym razie, ku wła­snemu zdzi­wie­niu, oso­bi­ście zobo­wią­za­łem się do tego, że wszy­scy stu­denci podejdą do egza­minu koń­co­wego w pełni przy­go­to­wani, o ile sami ze swej strony dołożą wszel­kich moż­li­wych sta­rań. Kiedy dotarło do nich, że naprawdę zależy mi na tym, żeby im się powio­dło, ich zga­szone oczy zapa­łały bla­skiem.

Czu­łem się jak tre­ner, który pró­buje pod­bu­do­wać morale dru­żyny przed roz­grywką fina­łową. Mówi­łem, że moim zda­niem inte­lek­tu­al­nie w niczym nie ustę­pują stu­den­tom, któ­rych uczy­łem w Sta­nach. Tłu­ma­czy­łem, że w moim prze­ko­na­niu ich kole­dzy pobie­ra­jący nauki w kraju po pro­stu lepiej opa­no­wali tech­niki zapa­mię­ty­wa­nia, co umoż­li­wiło im osią­gnię­cie lep­szych wyni­ków na egza­mi­nach wstęp­nych na uczel­nie medyczne. Sta­ra­łem się ich prze­ko­nać, że histo­lo­gia i cyto­lo­gia nie są przed­mio­tami trud­nymi i nie wyma­gają szcze­gól­nie zawi­łego rozu­mo­wa­nia. Wyja­śnia­łem, że mimo całego wyra­fi­no­wa­nia, natura w swym dzia­ła­niu posłu­guje się w isto­cie pro­stymi zasa­dami. Obie­ca­łem, że pro­wa­dzony przeze mnie kurs nie będzie pole­gał na wku­wa­niu liczb i fak­tów – cho­dzi o to, żeby zro­zu­mieli, jak dzia­łają komórki, a ja posta­ram się im to wytłu­ma­czyć w pro­sty spo­sób, krok po kroku. Ofia­ro­wa­łem się, że w razie potrzeby wpro­wa­dzę dodat­kowe zaję­cia wie­czorne, choć rozu­mia­łem, że dla stu­den­tów zmę­czo­nych po dłu­gim dniu wypeł­nio­nym wykła­dami i ćwi­cze­niami w labo­ra­to­rium będzie to nie lada wyzwa­nie. Moja mobi­li­zu­jąca prze­mowa wyraź­nie pod­nio­sła ich na duchu. Kiedy zaję­cia się skoń­czyły, opu­ścili salę w bojo­wych nastro­jach, gotowi sta­wić czoła sys­te­mowi, który ska­zy­wał ich na porażkę.

Po wyj­ściu stu­den­tów uświa­do­mi­łem sobie ogrom zada­nia, jakiego się pod­ją­łem. Dopa­dły mnie wąt­pli­wo­ści. Wie­dzia­łem, że spora liczba moich słu­cha­czy tak naprawdę nie nadaje się na stu­dia medyczne. A inni, mimo że zdolni, nie mają odpo­wied­niego przy­go­to­wa­nia, żeby podo­łać temu wyzwa­niu. Bałem się, że sie­lanka na wyspie zamieni się w gorącz­kową, cza­so­chłonną szar­pa­ninę, która osta­tecz­nie zakoń­czy się porażką stu­den­tów oraz moją jako ich nauczy­ciela. Zaczą­łem roz­my­ślać o mojej pracy na Uni­wer­sy­te­cie Wiscon­sin i obo­wiązki, które chwi­lowo zarzu­ci­łem, nagle wydały mi się łatwe. Tam przy­pa­dało na mnie tylko osiem godzin wykła­dów z około pięć­dzie­się­ciu pro­wa­dzo­nych w ramach kursu z histo­lo­gii i bio­lo­gii komórki. W reali­za­cję pro­gramu zaan­ga­żo­wa­nych było pię­ciu wykła­dow­ców z Kate­dry Ana­to­mii. Oczy­wi­ście, musia­łem znać mate­riał ze wszyst­kich wykła­dów, ponie­waż byłem też odpo­wie­dzialny za przy­pi­sane do nich zaję­cia labo­ra­to­ryjne. Lecz znać zagad­nie­nia, a pro­wa­dzić wykłady na ich temat, to dwie różne rze­czy!

Mia­łem cały week­end – pią­tek, sobotę i nie­dzielę – na roz­my­śla­nie o tym, jakiego piwa sobie nawa­rzy­łem. Gdy­bym w takiej sytu­acji zna­lazł się na uczelni w Sta­nach, moja oso­bo­wość typu A spra­wi­łaby, że cho­dził­bym po ścia­nach. Tutaj ze spo­ko­jem patrzy­łem na słońce cho­wa­jące się w morzu i w końcu to, co gdzie indziej przy­pra­wi­łoby mnie o poważny roz­strój psy­chiczny, obja­wiło się jako cze­ka­jąca mnie pasjo­nu­jąca przy­goda. Swój nie­za­prze­czalny urok miało rów­nież to, że po raz pierw­szy w mej aka­de­mic­kiej karie­rze sam odpo­wia­da­łem za tak ważny przed­miot i nie musia­łem dosto­so­wy­wać się do wymo­gów i ogra­ni­czeń narzu­ca­nych przez kursy pro­wa­dzone zespo­łowo.

Komórki jako minia­tu­rowe osoby

Jak się oka­zało, czas, jaki poświę­ci­łem na ten kurs histo­lo­gii i cyto­lo­gii, był naj­bar­dziej ożyw­czym i inte­lek­tu­al­nie naj­bo­gat­szym okre­sem w całej mej karie­rze nauko­wej. Mia­łem wolną rękę, mogłem więc popro­wa­dzić go tak, jak chcia­łem. Posta­no­wi­łem wypró­bo­wać nowy spo­sób przed­sta­wia­nia tre­ści przed­mio­to­wych, zasto­so­wać nowe podej­ście, które cho­dziło mi po gło­wie od dobrych kilku lat. Już dawno urze­kła mnie idea, że komórki to „minia­tu­rowe osoby”, a opar­cie kursu na tej wła­śnie kon­cep­cji uła­twiało zro­zu­mie­nie ich fizjo­lo­gii oraz zacho­wa­nia. Kiedy ukła­da­łem jego pro­gram, ogar­niało mnie coraz więk­sze pod­nie­ce­nie. Pomysł powią­za­nia bio­lo­gii czło­wieka z bio­lo­gią komórki na nowo roz­nie­cił naukowy zapał, który po raz pierw­szy poczu­łem w sobie jako sied­mio­la­tek. Póź­niej doświad­cza­łem go w labo­ra­to­rium badaw­czym, lecz tłu­miły go we mnie roz­ma­ite obo­wiązki admi­ni­stra­cyjne, wią­żące się ze sta­no­wi­skiem pro­fe­sora, nie­koń­czące się zebra­nia oraz uciąż­liwe dla mnie spo­tka­nia towa­rzy­skie z udzia­łem kole­gów i kole­ża­nek z pracy.

Skłonny byłem dostrze­gać podo­bień­stwo mię­dzy komórką a czło­wie­kiem, ponie­waż lata spę­dzone przy mikro­sko­pie prze­ko­nały mnie, że choć te ruchliwe dro­biny w szalce Petriego pod wzglę­dem ana­to­micz­nym wydają się pro­ste, wyka­zują impo­nu­jącą zło­żo­ność i spraw­ność. Uczy­li­ście się zapewne w szkole o pod­sta­wo­wych skład­ni­kach komórki: jądrze zawie­ra­ją­cym mate­riał gene­tyczny, wytwa­rza­ją­cych ener­gię mito­chon­driach, cyto­pla­zmie i ota­cza­ją­cej to wszystko ochron­nej bło­nie. Lecz choć pozor­nie pro­ste pod wzglę­dem budowy, kryją w sobie skom­pli­ko­wany świat – mądre komórki wyko­rzy­stują pro­cesy, któ­rych naukowcy jesz­cze do końca nie zba­dali i nie zro­zu­mieli.

Roz­wa­żana przeze mnie kon­cep­cja, w myśl któ­rej komórki przy­po­mi­nają minia­tu­rowe ludziki, przez wielu bio­lo­gów uznana zosta­łaby za here­zję. Próbę obja­śnia­nia natury jakie­goś zja­wi­ska poprzez odnie­sie­nie go do zacho­wa­nia ludz­kiego uważa się za prze­jaw antro­po­mor­fi­zmu. W oczach „praw­dzi­wych” uczo­nych antro­po­mor­fizm sta­nowi cięż­kie wykro­cze­nie, a ktoś, kto świa­do­mie sto­suje takie podej­ście w swo­ich bada­niach, zostaje ska­zany na ostra­cyzm.

Ja jed­nak posta­no­wi­łem zerwać z orto­dok­syjną nauką, gdyż uzna­łem, że mam ku temu słuszny powód. Bio­lo­dzy pró­bują zna­leźć naukowe wytłu­ma­cze­nie pro­ce­sów życio­wych, obser­wu­jąc przy­rodę i sta­wia­jąc hipo­tezy. Następ­nie opra­co­wują eks­pe­ry­menty w celu potwier­dze­nia swych przy­pusz­czeń. Lecz już samo posta­wie­nie hipo­tezy i obmy­śle­nie eks­pe­ry­mentu siłą rze­czy wymaga od naukow­ców zasta­no­wie­nia się nad tym, jak zacho­wuje się komórka czy jaki­kol­wiek inny żywy orga­nizm. Sto­so­wa­nie „ludz­kich” roz­wią­zań, uży­cie ludz­kiego punktu widze­nia w roz­wią­zy­wa­niu tajem­nic bio­lo­gii auto­ma­tycz­nie spra­wia, że naukowcy ci popeł­niają grzech antro­po­mor­fi­zo­wa­nia. Bez względu na podej­ście, bio­lo­gia zawsze w znacz­nej mie­rze opiera się na przy­pi­sy­wa­niu przed­mio­towi badań cech ludz­kich.

Jestem szcze­rze prze­ko­nany, że potę­pia­nie antro­po­mor­fi­zmu to prze­ży­tek, relikt z epoki śre­dnio­wie­cza, kiedy to wła­dze kościelne sta­now­czo odrzu­cały ist­nie­nie bez­po­śred­niego powią­za­nia mię­dzy ludźmi i innymi stwo­rze­niami bożymi. Być może spraw­dza się to w odnie­sie­niu do prób upo­dab­nia­nia do ludzi przed­mio­tów, takich jak żarówka, radio czy scy­zo­ryk, lecz gdy w grę wcho­dzą żywe istoty, zarzut antro­po­mor­fi­zmu nie ma pod­staw. Ludzie to wie­lo­ko­mór­kowe orga­ni­zmy i muszą nas łączyć z komór­kami pod­stawowe wzorce zacho­wań.

Zdaję sobie jed­nak sprawę, że przy­ję­cie do wia­do­mo­ści tej zbież­no­ści wymaga zasad­ni­czej zmiany postrze­ga­nia. Nasze wywo­dzące się z tra­dy­cji judeo-chrze­ści­jań­skiej prze­ko­na­nia każą nam sądzić, że my, ludzie, jeste­śmy isto­tami myślą­cymi, powsta­łymi w wyniku odręb­nego pro­cesu, innego niż ten, który ukształ­to­wał rośliny i zwie­rzęta. Ten pogląd spra­wia, że patrzymy z góry na inne stwo­rze­nia i odma­wiamy im inte­li­gen­cji, zwłasz­cza jeśli stoją na niskim szcze­blu dra­biny ewo­lu­cyj­nej.

Nic bar­dziej myl­nego! Zwy­kle widzimy innych ludzi jako odrębne jed­nostki; patrząc w lustro rów­nież sie­bie postrze­gamy jako indy­wi­du­alny orga­nizm. W pew­nym sen­sie mamy rację, z naszego punktu widze­nia tak to wła­śnie wygląda. Gdy­by­śmy jed­nak spoj­rzeli na swoje ciało z per­spek­tywy poje­dyn­czej, skła­da­ją­cej się na nie komórki, uka­załby się nam zupeł­nie inny obraz. Prze­sta­li­by­śmy postrze­gać sie­bie jako jed­nostkę – zoba­czy­li­by­śmy prężną spo­łecz­ność zło­żoną z pięć­dzie­się­ciu bilio­nów poje­dyn­czych komó­rek.

Kiedy szu­ka­łem pomy­słu na spo­sób popro­wa­dze­nia kursu, przy­po­mnia­łem sobie pewien obra­zek z ency­klo­pe­dii, którą uwiel­bia­łem prze­glą­dać w dzie­ciń­stwie. W dziale poświę­co­nym czło­wie­kowi znaj­do­wała się tablica zło­żona z sied­miu warstw. Na wszyst­kich wid­niały zarysy ludz­kiego ciała, które się dokład­nie na sie­bie nakła­dały. Na pierw­szej plan­szy przed­sta­wiona była postać nagiego czło­wieka. Prze­wra­ca­jąc kartkę, zdej­mo­wało się z niego skórę i odsła­niało mię­śnie. Dalej natra­fiało się na barwny prze­krój ciała. Na następ­nych plan­szach odkry­wało się kolejno szkie­let, mózg i układ ner­wowy, naczy­nia krwio­no­śne i narządy wewnętrzne.

Z myślą o moim nowym kur­sie wyobra­zi­łem sobie podobne tablice wzbo­ga­cone o kilka podob­nie nakła­da­ją­cych się na sie­bie ilu­stra­cji ze struk­tu­rami komór­ko­wymi. Więk­szość takich struk­tur okre­śla się mia­nem orga­nelli; są to „minia­tu­rowe narządy” komórki zawie­szone w gala­re­to­wa­tej cyto­pla­zmie. Orga­nelle pod wzglę­dem funk­cji sta­no­wią odpo­wied­niki tka­nek i narzą­dów wystę­pu­ją­cych w naszym ciele. Należą do nich jądro – naj­więk­sze orga­nel­lum, oraz apa­rat Gol­giego, mito­chon­dria i waku­ole. Tra­dy­cyjny układ tre­ści dla tego kursu zakła­dał naj­pierw zazna­jo­mie­nie stu­den­tów ze struk­tu­rami komór­ko­wymi, a dopiero potem przej­ście do tka­nek i narzą­dów ludz­kiego ciała. Ja zaś połą­czy­łem obie czę­ści kursu w jedno, aby pod­kre­ślić ana­lo­gie pomię­dzy pro­stą komórką a tak zło­żo­nym orga­ni­zmem jak czło­wiek.

Tłu­ma­czy­łem swoim stu­den­tom, że pro­cesy zacho­dzące w ludz­kich narzą­dach są zasad­ni­czo takie same jak bio­che­miczne mecha­ni­zmy wyko­rzy­sty­wane przez komór­kowe orga­nelle. Pod­kre­śla­łem, że cho­ciaż ludz­kie ciało składa się z bilio­nów komó­rek, to nie wystę­puje w nim ani jedna „nowa” funk­cja, która nie ujaw­niła się już wcze­śniej na pozio­mie poje­dyn­czej komórki. Wła­ści­wie każda komórka euka­rio­tyczna (zawie­ra­jąca jądro) posiada odpo­wied­nik naszego szkie­letu, skóry, mię­śni, a także układu ner­wo­wego, tra­wien­nego, odde­cho­wego, wydal­ni­czego, hor­mo­nal­nego, krą­że­nia, roz­rod­czego, a nawet szcząt­ko­wego układu odpor­no­ścio­wego, który wytwa­rza przy­po­mi­na­jące prze­ciw­ciała białka ubi­kwi­tyny.

Uświa­do­mi­łem im, że każda komórka to inte­li­gentny twór, który jest w sta­nie prze­trwać samo­dziel­nie. Dowo­dzą tego doświad­cze­nia, w któ­rych pobrane z orga­ni­zmów komórki hodo­wane są w labo­ra­to­riach. Już jako dziecko intu­icyj­nie domy­śla­łem się, że komórki są mądre i kie­rują się celem; poszu­kują oto­cze­nia, które sprzyja ich prze­trwa­niu, a uni­kają szko­dli­wego czy wro­giego. Podob­nie jak ludzie, odbie­rają tysiące bodź­ców pły­ną­cych z mikro­śro­do­wi­ska, w któ­rym żyją, a po prze­ana­li­zo­wa­niu danych wybie­rają odpo­wied­nie reak­cje, prze­ja­wiają zacho­wa­nia, które mają zapew­nić im prze­trwa­nie.

W opar­ciu o doświad­cze­nia inte­rak­cji ze śro­do­wi­skiem poje­dyn­cze komórki potra­fią uczyć się i zacho­wy­wać wspo­mnie­nia, które prze­ka­zują komór­kom potom­nym. Na przy­kład, kiedy wirus odry ata­kuje małe dziecko, nie­doj­rzała komórka układu odpor­no­ścio­wego pobu­dzana jest do tego, żeby wytwo­rzyć ochronne biał­kowe prze­ciw­ciało zwal­cza­jące wirusa. Jed­no­cze­śnie komórka musi stwo­rzyć nowy gen, który w przy­szło­ści będzie użyty jako matryca w syn­te­zie prze­ciw­ciała wirusa odry.

Pierw­szy etap pro­cesu powsta­wa­nia tego genu odbywa się w jądrach nie­doj­rza­łych komó­rek odpor­no­ścio­wych. Zawie­rają one sporą liczbę seg­men­tów DNA, które kodują łań­cu­chy bia­łek o okre­ślo­nych, nie­po­wta­rzal­nych kształ­tach. Przez losowe zesta­wia­nie i zmie­nia­nie kolej­no­ści tych seg­men­tów DNA komórki odpor­no­ściowe budują sze­reg roz­ma­itych genów, z któ­rych każdy odpo­wiada za białko prze­ciw­ciała, przy­bie­ra­jące szcze­gólną, uni­ka­tową postać. Z chwilą kiedy nie­doj­rzała komórka odpor­no­ściowa zbu­duje białko prze­ciw­ciała sta­no­wiące „zbli­żony” fizyczny dopeł­niacz ata­ku­ją­cego wirusa odry, ta komórka zosta­nie akty­wo­wana.

Akty­wo­wane komórki wyko­rzy­stują nie­sa­mo­wity mecha­nizm, okre­ślany ter­mi­nem „doj­rze­wa­nie powi­no­wac­twa”, z pomocą któ­rego potra­fią udo­sko­na­lać kształt białka prze­ciw­ciała, aż w końcu staje się ono ide­al­nym dopeł­nia­czem ata­ku­ją­cego wirusa (Li i wsp. 2003; Adams i wsp. 2003). Za pomocą pro­cesu zwa­nego „hiper­mu­ta­cją soma­tyczną” akty­wo­wane komórki odpor­no­ściowe wie­lo­krot­nie powie­lają wyj­ściowy gen prze­ciw­ciała, lecz każda otrzy­mana postać genu jest nie­znacz­nie zmu­to­wana i koduje nieco ina­czej ukształ­to­wane białko. Komórka wybiera ten wariant genu, który sta­nowi naj­le­piej dopa­so­wane prze­ciw­ciało. Wybrany wariant genu pod­da­wany jest dal­szej hiper­mu­ta­cji soma­tycz­nej w celu „wycy­ze­lo­wa­nia” postaci prze­ciw­ciała tak, by stało się ide­al­nym dopeł­nia­czem wirusa odry (Wu i wsp. 2003; Blan­den i Ste­ele 1998; Diaz i Casali 2002; Gear­hart 2002).

Takie „dopiesz­czone” pod wzglę­dem kształtu prze­ciw­ciało wiąże się z wiru­sem, uniesz­ko­dli­wia pato­gen i prze­zna­cza go do znisz­cze­nia, chro­niąc orga­nizm dziecka przed wycień­cza­ją­cymi skut­kami odry. Komórka gene­tycz­nie „zapa­mię­tuje” to prze­ciw­ciało, toteż kiedy w przy­szło­ści orga­nizm ponow­nie zostaje zara­żony wiru­sem odry, potrafi natych­miast uru­cho­mić ochronną reak­cję odpor­no­ściową. Ten nowy gen na prze­ciw­ciało w trak­cie podziału komór­ko­wego może być prze­ka­zany kolej­nym poko­le­niom. Tak oto komórka nie tylko „poznaje” wirusa odry, ale rów­nież zacho­wuje o nim „pamięć”, którą będą dzie­dzi­czyły i roz­prze­strze­niały komórki potomne. To zdu­mie­wa­jące osią­gnię­cie inży­nie­rii gene­tycz­nej ma ogromne zna­cze­nie, ponie­waż sta­nowi przy­kład wro­dzo­nej „inte­li­gen­cji” komó­rek, pozwa­la­ją­cej im ewo­lu­ować (Ste­ele i wsp. 1998).

Początki życia, czyli jak mądre komórki stają się jesz­cze mądrzej­sze

Mądrość, jaką prze­ja­wiają komórki, nie powinna nas dzi­wić. Jed­no­ko­mór­kowe orga­ni­zmy to naj­star­sze formy życia. Świa­dec­twa w postaci ska­mie­lin wska­zują na to, że poja­wiły się na naszej pla­ne­cie sześć­set milio­nów lat po jej powsta­niu. Przez kolejne dwa miliardy sie­dem­set pięć­dzie­siąt milio­nów lat jedy­nymi stwo­rze­niami na Ziemi były żyjące oddziel­nie orga­ni­zmy jed­no­ko­mór­kowe: bak­te­rie, algi i ame­bo­wate pier­wot­niaki.

Mniej wię­cej sie­dem­set pięć­dzie­siąt milio­nów lat temu mądre komórki stały się jesz­cze mądrzej­sze; wtedy to poja­wiły się pierw­sze orga­ni­zmy wie­lo­ko­mór­kowe, rośliny i zwie­rzęta. Były one luź­nymi sku­pi­skami czy „kolo­niami” jed­no­ko­mór­kow­ców. W ich skład począt­kowo wcho­dziły dzie­siątki czy setki komó­rek, lecz korzyść ewo­lu­cyjna, jaką zapew­niało życie w spo­łecz­no­ści, dopro­wa­dziła do wytwo­rze­nia się związ­ków skła­da­ją­cych się z milio­nów, miliar­dów, a nawet bilio­nów współ­dzia­ła­ją­cych ze sobą komó­rek. Choć roz­miary poje­dyn­czej komórki są mikro­sko­pijne, spo­łecz­no­ści wie­lo­ko­mór­kowe mogą być ogromne. Bio­lo­dzy doko­nali podziału tych zło­żo­nych zbio­ro­wo­ści w opar­ciu o cechy dostępne ludz­kiemu pozna­niu. Postrze­gamy je jako twory jed­nost­kowe – mysz, psa, czło­wieka – lecz w isto­cie są to wysoce uor­ga­ni­zo­wane związki milio­nów lub bilio­nów komó­rek.

Ewo­lu­cyjne dąże­nie do wykształ­ca­nia więk­szych, coraz bar­dziej zło­żo­nych spo­łecz­no­ści komó­rek sta­nowi po pro­stu odzwier­cie­dle­nie bio­lo­gicz­nego nakazu prze­trwa­nia. Im orga­nizm jest bar­dziej świa­domy swego oto­cze­nia, tym więk­sze ma szanse na prze­trwa­nie. Wią­żąc się ze sobą, komórki pomna­żają swą świa­do­mość. Gdyby każ­dej z nich przy­po­rząd­ko­wać umowną war­tość świa­do­mo­ści Y, wów­czas orga­nizm powstały w wyniku ich połą­cze­nia miałby poten­cjalną świa­do­mość co naj­mniej równą war­to­ści Y pomno­żo­nej przez liczbę komó­rek.

Żeby prze­trwać w tak dużych sku­pi­skach, komórki wytwo­rzyły upo­rząd­ko­wane śro­do­wi­sko wewnętrzne. Zło­żone z nich spo­łecz­no­ści podzie­liły się zada­niami z pre­cy­zją i sku­tecz­no­ścią, do jakich nada­remno aspi­rują two­rzone wciąż na nowo sche­maty orga­ni­za­cyjne, nie­od­łączny ele­ment funk­cjo­no­wa­nia każ­dej wiel­kiej kor­po­ra­cji. Wyzna­cze­nie grup poszcze­gól­nych komó­rek do wyko­ny­wa­nia kon­kret­nych zadań oka­zało się nader korzystne dla całej spo­łecz­no­ści. Róż­ni­co­wa­nie i spe­cja­li­za­cja komó­rek zacho­dzi we wcze­snym sta­dium roz­woju orga­ni­zmów zwie­rzę­cych i roślin­nych, u tych pierw­szych już na eta­pie zarodka. Dzięki pro­ce­sowi cyto­lo­gicz­nej spe­cja­li­za­cji komórki mogą budo­wać okre­ślone tkanki i narządy. Z cza­sem to zja­wi­sko róż­ni­co­wa­nia się komó­rek, podziału zadań mię­dzy człon­ków spo­łecz­no­ści, zostało utrwa­lone w genach każ­dej komórki wcho­dzą­cej w jej skład, co w zna­czący spo­sób pod­nio­sło spraw­ność orga­ni­zmu i zwięk­szyło jego zdol­ność prze­trwa­nia.

W orga­ni­zmach zło­żo­nych tylko nie­wielki pro­cent komó­rek odpo­wiada za odbie­ra­nie bodź­ców pły­ną­cych z oto­cze­nia i reago­wa­nie na nie. Zaj­mują się tym sku­pi­ska komó­rek, które two­rzą tkanki i narządy układu ner­wo­wego. Zada­niem tego układu jest moni­to­ro­wa­nie śro­do­wi­ska i koor­dy­no­wa­nie dzia­łań wszyst­kich pozo­sta­łych komó­rek w ogrom­nej komór­ko­wej spo­łecz­no­ści.

Z podziału zadań mię­dzy poszcze­gólne komórki pły­nęła jesz­cze jedna korzyść ewo­lu­cyjna. Dzięki wydaj­no­ści, jaką zapew­niała spe­cja­li­za­cja, więk­sza liczba komó­rek potrze­bo­wała mniej zaso­bów, żeby prze­trwać. Mówi się, że tam gdzie prze­żyje dwóch, trzeci też się wyżywi. Koszt budowy wolno sto­ją­cego domu z czte­rema poko­jami jest dużo wyż­szy niż koszt zbu­do­wa­nia czte­ro­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia w wie­żowcu miesz­czą­cym sto takich apar­ta­men­tów. Żeby prze­trwać, każda komórka wydat­kuje pewną ilość ener­gii. Jeśli dzięki życiu w spo­łecz­no­ści uda im się zaosz­czę­dzić tro­chę ener­gii, poprawi się ich jakość życia i zwięk­szą się szanse na prze­trwa­nie.

W ame­ry­kań­skim spo­łe­czeń­stwie kapi­ta­li­stycz­nym Henry Ford jako jeden z pierw­szych zro­zu­miał, jaką prze­wagę tak­tyczną może przy­nieść zróż­ni­co­wa­nie dzia­łań w ramach wspól­noty, i zasto­so­wał tę zasadę, wpro­wa­dza­jąc do swej fabryki samo­cho­dów linię mon­ta­żową. Wcze­śniej zespół wszech­stron­nie wykwa­li­fi­ko­wa­nych fachow­ców skła­dał jeden samo­chód w ciągu jed­nego lub dwóch tygo­dni. Ford zmie­nił orga­ni­za­cję pracy w swoim zakła­dzie tak, aby każdy pra­cow­nik wyko­ny­wał tylko jedno kon­kretne zada­nie. Takich wyspe­cja­li­zo­wa­nych robot­ni­ków posta­wił przy taśmie mon­ta­żo­wej, na któ­rej prze­su­wały się skła­dane ele­menty. Osią­gnięta w ten spo­sób wydaj­ność pracy pozwo­liła For­dowi skró­cić czas pro­duk­cji jed­nego samo­chodu do dzie­więć­dzie­się­ciu minut.

Nie­stety, zbyt chęt­nie „zapo­mnie­li­śmy” o nie­odzow­nej dla ewo­lu­cji współ­pracy, kiedy Char­les Dar­win ogło­sił cał­kiem odmienną teo­rię tłu­ma­czącą powsta­nie i roz­wój życia. Sto pięć­dzie­siąt lat temu stwier­dził, że żywe orga­ni­zmy toczą ze sobą nie­ustanną walkę o prze­trwa­nie. Według Dar­wina wojow­ni­czość i skłon­ność do prze­mocy nie tylko leżą w zwie­rzę­cej (ludz­kiej) natu­rze – czyn­niki te tkwią rów­nież u pod­staw zmian ewo­lu­cyj­nych. W koń­co­wym roz­dziale swego dzieła O powsta­wa­niu gatun­ków drogą doboru natu­ral­nego, czyli o utrzy­ma­niu się dosko­nal­szych ras w walce o byt, pisze on, że to „z walki w przy­ro­dzie, z głodu i śmierci” wynika powsta­wa­nie coraz wyż­szych form życia. Gdy do tego dodamy pogląd Dar­wina, że ewo­lu­cją rzą­dzi ślepy traf, otrzy­mamy obraz świata „kłów i pazu­rów czer­wo­nych od krwi”, jak ujął to poetycko Ten­ny­son, egzy­sten­cji wypeł­nio­nej nie­ustan­nie toczo­nymi krwa­wymi, bez­sen­sow­nymi bojami o prze­trwa­nie.

Ewo­lu­cja bez pazu­rów czer­wo­nych od krwi

Choć to Dar­win powszech­nie ucho­dzi za twórcę ewo­lu­cjo­ni­zmu, pierw­szym uczo­nym, który przed­sta­wił ewo­lu­cję jako fakt naukowy, był wybitny fran­cu­ski bio­log Jean-Bap­ti­ste Lamarck (Lamarck 1809, 1914, 1963). Nawet Ernst Mayr, główny archi­tekt „neo­dar­wi­ni­zmu”, uwspół­cze­śnio­nej wer­sji teo­rii Dar­wina uwzględ­nia­ją­cej zdo­by­cze dwu­dzie­sto­wiecz­nej gene­tyki mole­ku­lar­nej, przy­znaje, że palma pierw­szeń­stwa należy się Lamarc­kowi. W swo­jej zna­nej książce z 1970 roku Evo­lu­tion and the Diver­sity of Life (Ewo­lu­cja a róż­no­rod­ność życia) na stro­nie 227 pisze on: „Wydaje mi się, że Lamarck bar­dziej zasłu­guje na miano »twórcy teo­rii ewo­lu­cji«, jak zresztą jest okre­ślany przez kilku histo­ry­ków fran­cu­skich… on pierw­szy poświę­cił całą książkę na przed­sta­wie­nie teo­rii orga­nicz­nej ewo­lu­cji. On pierw­szy ogło­sił, że całe kró­le­stwo zwie­rząt powstało w wyniku ewo­lu­cji” (Mayr 1976).

Lamarck ubiegł Dar­wina, wystę­pu­jąc ze swą teo­rią pięć­dzie­siąt lat wcze­śniej, a do tego nie kładł takiego naci­sku na bru­talną walkę jako istotny czyn­nik w pro­ce­sie ewo­lu­cji. Kon­cep­cja Lamarcka wska­zy­wała na to, że ewo­lu­cję napę­dza raczej „poucza­jąca” współ­praca i inte­rak­cja zacho­dząca mię­dzy poszcze­gól­nymi orga­ni­zmami, a także mię­dzy orga­ni­zmami a śro­do­wi­skiem, która umoż­li­wia for­mom życia prze­trwa­nie i roz­wój w burz­li­wej, dyna­micz­nej rze­czy­wi­sto­ści. Lamarck twier­dził, że orga­ni­zmy naby­wają koniecz­nych do prze­ży­cia w zmie­nia­ją­cym się śro­do­wi­sku cech adap­ta­cyj­nych, które prze­ka­zują swemu potom­stwu. Co cie­kawe, hipo­teza Lamarcka na temat prze­biegu ewo­lu­cji jest zgodna z tym, jak współ­cze­sna bio­lo­gia komór­kowa poj­muje przy­sto­so­wy­wa­nie się układu odpor­no­ścio­wego do zagro­żeń pły­ną­cych z oto­cze­nia, o czym mowa była wcze­śniej.

Teo­ria Lamarcka szybko stała się przed­mio­tem napa­ści ze strony Kościoła. Pogląd, że ludzie powstali na dro­dze ewo­lu­cji z niż­szych form życia, został uznany za here­zję. Lamarcka ata­ko­wali też inni uczeni, któ­rzy jako zago­rzali kre­acjo­ni­ści drwili z jego kon­cep­cji. Do tego, iż Lamarck popadł w zapo­mnie­nie, w naj­więk­szym stop­niu przy­czy­nił się August Weismann, nie­miecki uczony zaj­mu­jący się bio­lo­gią roz­woju. Pró­bo­wał on doświad­czal­nie zwe­ry­fi­ko­wać jego teo­rię mówiącą, że orga­ni­zmy prze­ka­zują następ­nemu poko­le­niu cechy korzystne dla prze­trwa­nia, nabyte na dro­dze inte­rak­cji ze śro­do­wi­skiem. W jed­nym z eks­pe­ry­men­tów pozba­wił ogo­nów samce i samice myszy, a następ­nie spa­rzył je ze sobą. Weismann dowo­dził, że gdyby Lamarck miał rację, ich młode przy­szłyby na świat bez ogo­nów. Tak się jed­nak nie stało. Weismann powtó­rzył swój eks­pe­ry­ment na dwu­dzie­stu jeden poko­le­niach, ale nie docze­kał się ani jed­nej myszy uro­dzo­nej bez ogona. Doszedł więc do wnio­sku, że lamarc­kow­ska teo­ria dzie­dzi­cze­nia cech jest błędna.

Wymy­ślony przez Weismanna eks­pe­ry­ment nie miał szans, aby potwier­dzić praw­dzi­wość teo­rii Lamarcka. Przede wszyst­kim, jak podaje autorka bio­gra­fii fran­cu­skiego uczo­nego, L. J. Jor­da­nova, Lamarck suge­ro­wał, że zmiany ewo­lu­cyjne zacho­dzą powoli, potrze­bują na to „nie­zwy­kle dużo czasu”. W swej książce z 1984 roku Jor­da­nova pisze, że jego teo­ria opiera się na kilku waż­nych prze­słan­kach, mię­dzy innymi na zało­że­niu, że „pra­wi­dła wła­da­jące żywymi jeste­stwami wytwo­rzyły bar­dziej zło­żone formy w trak­cie nie­zwy­kle dłu­giego czasu” (Jor­da­nova 1984). Pro­wa­dzone przez pięć lat doświad­cze­nia Weismanna obej­mo­wały zbyt krótki okres, żeby potwier­dzić teo­rię Lamarcka. Ponadto w jego rozu­mo­wa­niu tkwił fun­da­men­talny błąd, ponie­waż Lamarck by­naj­mniej nie twier­dził, że każda zmiana w orga­ni­zmie się przyj­muje – orga­ni­zmy zacho­wują cechy i prze­ka­zują je potom­stwu wtedy, gdy ma im to pomóc w prze­trwa­niu. A nikt prze­cież nie pytał myszy, czy potrze­bują ogo­nów do prze­ży­cia czy nie! Weismann uznał po pro­stu, że ogony są myszom zbędne.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki