69,90 zł
Często nie doceniamy mocy podświadomości. Ma ona jednak wyjątkową siłę i moc, z której na ogół nie zdajemy sobie sprawy. Nasze myśli i sposób, w jaki odbieramy wszystko wokół nas, mają udowodniony naukowo wpływ na nasze samopoczucie i zdrowie. „Biologia przekonań” pokazuje nam tę zależność w sposób jednocześnie klarowny i rzeczowy, opierając się na najnowszych doniesieniach nauki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 378
Książka Bruce’a Liptona to wzorcowe kompendium nowej biologii i wszystkich jej implikacji. To wspaniała praca, niesłychanie wnikliwa, a jej lektura to czysta przyjemność. Ogrom bezcennej nowej wiedzy, godny encyklopedii, podany jest tu w sposób błyskotliwy i zarazem prosty. Z jej stron wyłania się prawdziwa rewolucja w myśleniu i pojmowaniu, która może odmienić świat.
– Dr Joseph Chilton Pearce, autor książekMagical ChildiEvolution’s End
Cudownie napisana Biologia przekonań Bruce’a Liptona to tak bardzo potrzebna odtrutka na materializm, którym do cna przesiąknięte jest współczesne społeczeństwo. Pogląd, że DNA przesądza o rozwoju życia od początku do końca, z powodzeniem znajduje zastosowanie w inżynierii genetycznej. Jednocześnie uwidaczniają się ujemne strony tego stanowiska. Biologia przekonań zawiera przegląd pionierskich badań z ostatniego ćwierćwiecza w dziedzinie epigenetyki, uznanej w 2004 r. przez „The Wall Street Science Journal” za nową ważną dyscyplinę naukową. Styl autora sprawia, że czyta się ją łatwo i przyjemnie.
– Dr Karl H. Pribram, professor emeritus, Stanford University
Bruce Lipton to geniusz. Jego przełomowe spostrzeżenia dostarczają nam narzędzi, dzięki którym możemy znów zapanować nad swoim życiem. Polecam tę książkę każdemu, kto dojrzał do tego, aby wziąć pełną odpowiedzialność za siebie i przyszłość naszej planety.
– LeVar Burton, aktor i reżyser
Książka Bruce’a Liptona rzuca nowe światło na interakcję między biologicznymi organizmami a środowiskiem, a także na wpływ myśli, postrzegania i podświadomości na potencjał uzdrowicielski ciała. Oparte na źródłach naukowych wyjaśnienia i przykłady czynią z niej ożywczą lekturę obowiązkową dla studentów biologii, medycyny i nauk społecznych, a przejrzystość wywodów sprawia, że z powodzeniem mogą po nią sięgnąć szerokie kręgi odbiorców.
– Carl Cleveland III, dyrektor Cleveland Chiropractic College
Rewolucyjne spostrzeżenia Bruce’a Liptona odsłaniają brakujące powiązania między biologią, psychologią i duchowością. Jeśli pragniecie zrozumieć najgłębsze tajniki życia, ta książka będzie jedną z najważniejszych, jaką kiedykolwiek przeczytacie.
– Dennis Perman, współzałożyciel The Master’s Circle
Przedmowa
„Gdybym mógł wybrać, to kim chciałbym być?”. Swego czasu długo się nad tym zastanawiałem. Miałem swoistą obsesję na punkcie tożsamości, gdyż chciałem być kimś innym, nieważne kim, byle nie sobą. Specjalizowałem się w biologii komórki – cytologii, byłem ceniony jako naukowiec i wykładowca na uczelni medycznej, lecz osiągnięcia na polu zawodowym nie mogły przysłonić faktu, że moje życie osobiste okazało się porażką. Im usilniej starałem się w nim zaznać szczęścia i zadowolenia, tym bardziej byłem nieszczęśliwy i niezadowolony. W końcu przemyślałem sprawę i postanowiłem pogodzić się z tym, że szczęście po prostu nie jest mi dane. Uznałem, że dostałem od losu kiepskie karty i nie ma sensu z tym walczyć. Que sera sera.
Fatalizm i rezygnacja spadły ze mnie w jednej przełomowej chwili jesienią 1985 roku. Porzuciłem stanowisko profesora na Uniwersytecie Wisconsin i przyjąłem propozycję pracy na uczelni medycznej na Karaibach. Oddalony od akademickiego świata, miałem sposobność wyjścia poza sztywne ramy poglądów panujących w środowisku naukowym. Mogłem spojrzeć z dystansu na to, w co wierzą uczeni zamknięci w swych wieżach z kości słoniowej. W swoim odosobnieniu na szmaragdowej wysepce na lazurowych wodach Morza Karaibskiego doświadczyłem objawienia, które wstrząsnęło moimi przekonaniami o istocie życia i bezpowrotnie obaliło moją naukową wiarę.
Oświecenia doznałem podczas przeglądania wyników swoich dotychczasowych badań nad mechanizmami różnych procesów zachodzących w komórkach. Uświadomiłem sobie nagle, że życiem komórki steruje środowisko za pośrednictwem sygnałów chemicznych i energetycznych, a geny mają w tym tylko niewielki udział. Geny to nic innego jak molekularne matryce wykorzystywane do budowy komórek, tkanek i narządów. Środowisko odgrywa rolę „inżyniera”, który je odczytuje i uruchamia. To ono, w ostatecznym rozrachunku, przesądza o charakterze życia komórki. Procesy życiowe wprawia w ruch „świadomość” środowiska, jaką przejawia każda pojedyncza komórka.
Jako cytolog zdawałem sobie sprawę, że to odkrycie pociąga za sobą doniosłe następstwa, całkowitą zmianę w sposobie postrzegania życia w ogóle. W swojej pracy naukowej poświęciłem się badaniu komórek, ponieważ zawsze uważałem i nadal uważam, że im lepiej poznamy działanie pojedynczej komórki, tym lepiej zrozumiemy, jak funkcjonuje społeczność komórek tworzących nasze ciało. Jeśli świadomość środowiska ma wpływ na pojedyncze komórki, musi również wpływać na cały ludzki organizm składający się z 50 bilionów komórek. Tak jak w przypadku pojedynczej komórki, charakter naszego życia określają nie geny, lecz reakcje na sygnały środowiskowe.
Z jednej strony, to odmienne spojrzenie na istotę życia stało się dla mnie punktem zwrotnym. Od niemal dwudziestu lat wpajałem studentom medycyny Naczelny Dogmat – wiarę w to, że życiem sterują geny. Z drugiej jednak strony, nie mogę powiedzieć, że spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba. Nigdy nie byłem do końca przekonany o słuszności determinizmu genetycznego. Moje wątpliwości po części miały źródło w finansowanych przez rząd badaniach, jakie prowadziłem nad klonowaniem komórek macierzystych. Choć musiałem się wyrwać ze środowiska naukowego, żeby sobie to w pełni uświadomić, wyniki moich badań w tamtym czasie (w 1985 roku) jednoznacznie wskazywały na to, że zasady genetycznego determinizmu, uznawane w biologii za święte, obarczone są zasadniczym błędem.
Mój nowy wgląd w istotę życia potwierdzał to, co wcześniej podpowiadały badania nad komórkami macierzystymi. Co więcej, uświadomiłem sobie, że podważał jeszcze jeden dogmat powszechnie przyjmowany w tamtych czasach w środowisku naukowym – wiarę w to, że wyłącznie medycyna alopatyczna zasługuje na nauczanie na wydziałach lekarskich. Nowe rozumienie natury życia uznaje należną rolę środowiska i płynącej z niego energii, przez co umożliwia pogodzenie nauki i medycyny konwencjonalnej z medycyną alternatywną i wiedzą duchową, dawną i współczesną.
Odkrycie to okazało się dla mnie ważne również w wymiarze indywidualnym, gdyż uświadomiłem sobie, że sam wpędziłem się w swój godny pożałowania stan – wierzyłem bowiem, że pisane jest mi szczególnie nieudane życie osobiste. Nie ulega wątpliwości, że ludzie potrafią uporczywie i z wielkim zamiłowaniem obstawać przy błędnych przekonaniach, ultraracjonalni naukowcy nie stanowią tu żadnego wyjątku. Świetnie rozwinięty ludzki układ nerwowy i stosunkowo dużych rozmiarów mózg świadczą o tym, że nasza świadomość jest o wiele bardziej skomplikowana niż ta, jaką wykazuje pojedyncza komórka. W przeciwieństwie bowiem do komórki, której świadomość jest raczej odruchowa w swej istocie, my możemy wybrać sobie sposób postrzegania środowiska, o ile zaprzęgniemy do tego swój wyjątkowy umysł.
Świadomość, że zmieniając przekonania, mogę nadać nowy kształt własnemu życiu, napełniła mnie otuchą. Gdy pojąłem, że istnieje oparta na naukowych podstawach metoda, dzięki której będę mógł się przeobrazić z odwiecznej „ofiary losu” we „współtwórcę” swego przeznaczenia, od razu poczułem przypływ energii.
Minęło trzydzieści lat od tamtej pamiętnej magicznej chwili na Karaibach i dziesięć lat od pierwszego wydania Biologii przekonań. Badania naukowe przeprowadzone w tym czasie, zwłaszcza w ostatnim dziesięcioleciu, potwierdziły to, co uświadomiłem sobie trzy dekady temu. Żyjemy w niezwykłych czasach, ponieważ na naszych oczach nauka obala stare mity i kwestionuje wiarę, na której zasadza się współczesna cywilizacja. Wiarę w to, że jesteśmy kruchymi, biochemicznymi maszynami, którymi zawiadują geny, wypiera rozumienie, że jesteśmy potężnymi twórcami swojego życia oraz świata, w którym żyjemy.
Czasy istotnie się zmieniają, dlatego tak cieszy mnie obecne wznowienie Biologii przekonań, które ukazuje się w okrągłą dziesiątą rocznicę pierwszego wydania z 2005 roku1. Myślałem nawet, żeby zmienić tytuł na Biologia przekonań i nadziei, lecz pozostałem przy oryginalnym, Biology of Belief, ze względu na podobieństwo dźwiękowe między biology i belief. Niemniej, w tym trudnym okresie przemian, pomimo natłoku złowieszczych doniesień prasowych i telewizyjnych, nadzieja mnie nie opuszcza.
Tak, jestem pełen nadziei, ponieważ moje odczyty na temat Biologii przekonań, która ukazała się w trzydziestu pięciu krajach, przyciągają rosnące w ogromnym tempie rzesze słuchaczy i budzą coraz żywszy oddźwięk.
Jestem pełen nadziei, ponieważ oprócz laików na moje odczyty przychodzą przedstawiciele środowisk naukowych i lekarskich, którzy również są zdania, że biomedycyna musi odejść od swego obecnego nastawienia na farmakologię, i często wywiązują się między nami ciekawe, gorące dyskusje.
Jestem pełen nadziei, ponieważ tak wiele osób, z którymi się spotkałem, rozumie, że w Biologii przekonań nie chodzi tylko o przywrócenie poczucia sprawczości jednostce, a już na pewno nie chodzi tylko o mnie samego. Poczułem się zaszczycony, gdy Fundacja Pokoju Goi przyznała mi w 2009 roku nagrodę. Ucieszyło mnie, gdy argumentując decyzję tej organizacji, jej prezes, Hiroo Saionji, dał jasno do zrozumienia, że choć beneficjentem jestem ja, w rzeczywistości uhonorowana zostaje „nowa nauka”, którą zarysowałem w swej książce. Stwierdził on, że przedstawione przeze mnie świadectwa „pogłębiły zrozumienie życia i prawdziwej natury ludzkości, przekonując szerokie kręgi odbiorców o tym, że mogą sami decydować o swoim życiu i stać się odpowiedzialnymi budowniczymi wspólnej, harmonijnej przyszłości na tej planecie”.
Żywię też szczerą nadzieję, że każdy, kto sięgnie po tę książkę, uświadomi sobie, że wiele przekonań rządzących jego życiem jest fałszywych i hamuje jego rozwój. Możecie sami pokierować swoim jestestwem i wkroczyć na drogę prowadzącą do zdrowia i szczęścia, możecie stowarzyszyć się z innymi, których spotkacie na tej drodze tak, aby ludzkość mogła wznieść się na wyższy poziom rozumienia i pokojowego istnienia.
Jeśli chodzi o mnie, nie opuszcza mnie wdzięczność za tę chwilę olśnienia doznanego na Karaibach, dzięki której mogłem zacząć wieść wspaniałe życie, jakim cieszę się obecnie. W ciągu ostatnich dziesięciu lat podróżowałem po całym świecie, głosząc Nową Biologię, napisałem kolejne dwie książki, Spontaneous Evolution (2009) i The Honeymoon Effect (2013), doczekałem się trójki wnucząt, aha – i stuknęła mi siedemdziesiątka. Zamiast zwalniać tempo z powodu podeszłego wieku, wciąż działam na wysokich obrotach, czerpiąc energię z udanego życia, z więzi łączących mnie z ludźmi, którym leży na sercu dobro tej planety, z nieustającego miesiąca miodowego, jaki przeżywam z moją ukochaną Margaret Horton, partnerką życiową i najlepszą przyjaciółką. Tak ją opisałem, dedykując jej pierwsze wydanie swojej książki, i tak samo opisuję ją teraz. Krótko mówiąc, wiodę tak bogate i satysfakcjonujące życie, że przestałem zadawać sobie pytanie: „Gdybym mógł wybrać, to kim chciałbym być?”. Odpowiedź jest oczywista. Chcę być sobą!
1. Dotyczy wydania oryginalnego. [wróć]
Wstęp
Magia komórek
Miałem siedem lat i chodziłem do drugiej klasy, gdy na lekcji z naszą wychowawczynią, panią Novak, wspiąłem się na podest, na którym umieszczony był mikroskop. Byłem już dość duży, żeby sięgnąć do obiektywu. Niestety, za mocno przyciskałem oko i widziałem jedynie plamkę światła. W końcu ochłonąłem na tyle, że dotarło do mnie polecenie nauczycielki. Posłusznie odsunąłem trochę oko od okularu i wtedy stało się coś, co raz na zawsze przesądziło o moim dalszym życiu. W polu widzenia pod mikroskopem ukazał mi się maleńki pierwotniak – pantofelek. Byłem urzeczony tym widokiem. Wrzawa dzieciaków jakby przycichła, ulotniły się też szkolne zapachy świeżo naostrzonych ołówków, nowych kredek świecowych i plastikowych piórników z wizerunkiem Roya Rogersa. Pochłonął mnie obcy świat tego jednokomórkowego organizmu, wówczas dla mnie o wiele bardziej fascynujący niż dzisiejsze filmy z wygenerowanymi komputerowo efektami specjalnymi.
W naiwności mego dziecięcego umysłu postrzegałem ten twór nie jako komórkę, lecz jak maluteńką osobę, czującą, myślącą istotę. Ten mikroskopijny jednokomórkowiec w moich oczach bynajmniej nie snuł się bez żadnego celu, lecz wypełniał misję, choć nie miałem pojęcia, na czym miałaby ona polegać. Przyglądałem się, jak pantofelek zwinnie porusza się w zawiesinie glonów. Śledziłem w skupieniu jego poczynania, gdy nagle w tę miniaturową przestrzeń wtargnęła wielka nibynóżka podługowatej ameby.
Niestety, w tej samej chwili moja wizyta w tym lilipucim świecie została gwałtownie przerwana, ponieważ Glenn, klasowy osiłek, ściągnął mnie z podestu i oświadczył, że teraz on chce popatrzeć przez mikroskop. Próbowałem zwrócić uwagę pani Novak na nieczyste zagranie Glenna w nadziei, że dzięki temu dostanę w nagrodę dodatkową minutę przy mikroskopie, lecz do przerwy na lunch zostało już tylko kilka minut i inne stojące w kolejce dzieciaki głośno upominały się o swoje. Po szkole od razu pobiegłem do domu i wielce zaaferowany, opowiedziałem mamie o swojej przygodzie z mikroskopem. Używając całej siły perswazji, jaką może dysponować drugoklasista, prosiłem, błagałem, przymilałem się, aż w końcu uległa i kupiła mi mikroskop, a ja spędzałem przy nim długie godziny, urzeczony obcym światem, jaki ten cud optyki wyczarowywał przed moimi oczami.
Później, na studiach magisterskich, przestawiłem się na mikroskop elektronowy. Jego wyższość nad tym zwyczajnym polega na tym, że jest tysiąc razy potężniejszy. Różnicę między nimi można zilustrować, zestawiając lunetę obserwacyjną, przez którą po wrzuceniu monety turyści mogą oglądać ładne widoki, z umieszczonym na orbicie okołoziemskiej teleskopem Hubble’a, przekazującym obrazy z odległej przestrzeni kosmicznej. Wejście do pracowni z mikroskopem elektronowym to dla adepta biologii odpowiednik obrzędu inicjacyjnego. Prowadzą do niej czarne obrotowe drzwi podobne do tych, które odgradzają ciemnię fotograficzną od oświetlonych pomieszczeń.
Pamiętam ten pierwszy raz, kiedy wszedłem między skrzydła obrotowych drzwi i zacząłem je przesuwać. Ciemna przestrzeń wyznaczała granicę pomiędzy dwoma światami, moim studenckim życiem i przyszłością, w której poświęcę się badaniom naukowym. Kiedy obrót drzwi dobiegł końca, pchnąłem skrzydło i wszedłem do dużego, pogrążonego w mroku pomieszczenia, oświetlonego kilkoma czerwonymi lampami ciemniowymi. Po chwili, gdy wzrok przystosował się do warunków panujących w sali, moim oczom ukazał się widok, który wprawił mnie w zachwyt. Światło lamp ciemniowych odbijało się niesamowitym czerwonym blaskiem od lśniącej powierzchni kryjącej w sobie zestaw elektromagnetycznych soczewek potężnej kolumny z chromowanej stali, która wznosiła się pośrodku pomieszczenia i sięgała aż do sufitu. U podstawy tej kolumny mieścił się ogromny, podłużny panel sterowniczy, przypominający tablicę przyrządów boeinga 747, z pokrętłami, podświetlonymi miernikami i różnokolorowymi diodami wskaźników. U nasady mikroskopu, na wszystkie strony, niczym korzenie sędziwego dębu, rozchodziły się przypominające macki zwoje grubych kabli, wężyków i przewodów próżniowych. Po całym pomieszczeniu niósł się klekot pomp próżniowych i warkot chłodzonych rur opadowych. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że trafiłem na mostek kapitański statku kosmicznego Enterprise. Kapitan Kirk najwyraźniej miał tego dnia wolne, ponieważ przy panelu siedział jeden z moich wykładowców, pochłonięty skomplikowaną procedurą wprowadzania preparatu tkankowego do komory próżniowej, umieszczonej pośrodku stalowej kolumny.
Mijały minuty, a mnie ogarnęło takie samo uczucie jak tego pamiętnego dnia w szkole, kiedy jako drugoklasista pierwszy raz zobaczyłem pod mikroskopem komórkę. Na fosforowym ekranie pojawił się zielony fluoroscencyjny obraz. W plastikowych przegródkach ledwo można było dostrzec obecność trzydziestokrotnie powiększonych, ciemno zabarwionych komórek. Powiększenie wzrastało skokowo. Pojawił się obraz powiększonych kolejno sto, potem tysiąc, wreszcie dziesięć tysięcy razy, a kiedy przeszliśmy w napęd warp, komórki widoczne na ekranie były ponad sto tysięcy razy większe niż w rzeczywistości. Naprawdę znalazłem się w świecie Star Treka, tyle że zamiast badać przestrzeń kosmiczną, penetrowaliśmy przestrzeń wewnętrzną komórki, dokąd „nie dotarł jeszcze żaden człowiek”. W jednej chwili oglądałem maleńką komórkę, a już w następnej zapuszczałem się w głąb jej struktury molekularnej.
Poczucie, że oto znalazłem się na tak daleko wysuniętych przyczółkach nauki, budziło we mnie dumę. A gdy pozwolono mi siąść za sterami maszynerii, byłem wręcz wniebowzięty. Położyłem ręce na przyrządach, szczęśliwy, że mogę „wystartować do lotu” nad nieznanym wewnątrzkomórkowym światem. Rolę przewodnika odgrywał profesor, który pokazał mi najważniejsze wyznaczniki tego świata: „Tu widać mitochondrium, tam aparat Golgiego, za nim por jądrowy; to jest cząsteczka kolagenu, a to rybosom”.
Moje podniecenie wynikało głównie z tego, że postrzegałem siebie jako pioniera przemierzającego tereny, których nigdy wcześniej nie oglądało ludzkie oko. O ile dzięki mikroskopowi optycznemu zyskałem świadomość, że komórki to myślące istoty, to za sprawą mikroskopu elektronowego stanąłem „twarzą w twarz” z cząsteczkami, które stanowiły samą podstawę życia. Zrozumiałem, że w cytoarchitekturze komórki ukryte są wskazówki, które mogą być pomocne w rozwikłaniu tajemnicy życia.
Na krótką chwilę elektronowe bulaje przemieniły się w magiczną kryształową kulę; w migotliwym zielonkawym blasku fluorescencyjnego ekranu ujrzałem swoją przyszłość. Wiedziałem, że zostanę naukowcem i zajmę się biologią komórkową, a w swoich badaniach skupię się na najdrobniejszych szczegółach struktury komórki, żeby zgłębić sekrety jej życia. Już na początku studiów magisterskich wpojono nam, że struktura i funkcja organizmu są ze sobą ściśle splecione. Zatem jeśli ustalę związek między anatomią komórki a jej zachowaniem, zyskam wgląd w naturę samej Natury. Jako magistrant, później doktorant, a w końcu jako wykładowca na uczelni medycznej, poświęciłem się bez reszty zgłębianiu cząsteczkowej struktury komórki, ponieważ to właśnie w anatomii komórki zapisane są sekrety jej funkcjonowania.
Moje pragnienie odsłonięcia „tajemnic życia” przełożyło się na działalność naukową, w ramach której badałem komórki ludzkie klonowane w hodowli tkankowej. Od pierwszego spotkania z mikroskopem elektronowym minęło dziesięć lat. W międzyczasie zostałem profesorem prestiżowej uczelni medycznej, Wydziału Medycznego Uniwersytetu Wisconsin. Moje badania nad klonowaniem komórek macierzystych przyniosły mi międzynarodowy rozgłos, zostałem też doceniony jako wykładowca. Zacząłem korzystać z potężniejszych mikroskopów elektronowych, które umożliwiały trójwymiarowe „przejażdżki” w głąb organizmów, a uzyskiwane dzięki nim obrazy przypominały wizualizacje w tomografii komputerowej. Dawały mi możliwość bezpośredniego wglądu w strukturę cząsteczkową, odpowiedzialną za magię życia. Lecz choć narzędzia miałem coraz bardziej wyrafinowane, moje podejście do obserwowanego świata się nie zmieniło. Wciąż tkwiło we mnie przekonanie siedmiolatka, że życie każdej z badanych przeze mnie komórek ma określony cel.
Niestety, nie miałem takiego przekonania w odniesieniu do własnego życia. Nie wierzyłem w Boga, choć muszę przyznać, że czasami wyobrażałem sobie jakąś Najwyższą Istotę, która rządzi wszystkim, zdradzając przy tym wyjątkowo przewrotne poczucie humoru. Byłem przecież tradycyjnym biologiem, który nie zaprząta sobie głowy kwestią istnienia Boga: życie to wynik ślepego przypadku, szczęśliwego trafu, czy ściślej mówiąc, genetycznej loterii. Dewiza naszej profesji od czasów Darwina brzmiała: „Bóg? A po kiego grzyba nam Bóg!”.
Lecz Darwin nie podważał istnienia Boga. Starał się po prostu wykazać, że życie na Ziemi kształtował przypadek, a nie Boża Opatrzność. W wydanej w 1859 roku rozprawie O pochodzeniu gatunków Darwin dowodził, że dzieci otrzymują cechy osobnicze od swoich rodziców. Sugerował, że charakter życia jednostki zdeterminowany jest przez „czynniki dziedziczne” przekazane jej przez matkę i ojca. Ta myśl natchnęła zastępy przyszłych uczonych do gorączkowych poszukiwań, do podjęcia prób rozłożenia życia na jego podstawowe budulce, ponieważ wierzono, że to właśnie w strukturze komórki można odkryć mechanizm dziedziczenia, który rządzi przebiegiem życia.
Poszukiwania te zakończyły się z wielkim szumem pięćdziesiąt lat temu, kiedy James Watson i Francis Crick opisali budowę i funkcję podwójnej helisy DNA, tworzywa genów. Naukowcy wreszcie natrafili na „dziedziczne czynniki”, o których pisał Darwin w dziewiętnastym wieku, i zrozumieli zasadę ich działania. Brukowce zwiastowały nastanie nowego wspaniałego świata inżynierii genetycznej, która obiecywała dzieci z katalogu i leczenie rozmaitych chorób jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pamiętam dokładnie nagłówki z pierwszych stron gazet, które tego pamiętnego dnia 1953 roku ogromnymi literami obwieszczały: „ODKRYCIE TAJEMNICY ŻYCIA”.
Upajające się odkryciem Watsona i Cricka brukowce nie były odosobnione, również biolodzy szybko zostali wyznawcami nowej wiary, której fundament stanowił gen. Naczelnym Dogmatem biologii molekularnej, pieczołowicie utrwalonym w podręcznikach, stało się przekonanie, że DNA steruje życiem organizmu. W toczącej się od dawna debacie nad tym, czy większy wpływ ma dziedziczenie, czy raczej środowisko, szala przechyliła się zdecydowanie na korzyść dziedziczenia. Wcześniej uważaliśmy, że DNA odpowiedzialne jest wyłącznie za cechy fizyczne, teraz zaczęliśmy wierzyć, że geny sterują również naszymi uczuciami i zachowaniami. Zatem jeśli przyszedłeś na świat z wadliwym genem odpowiedzialnym za szczęście, nie masz szans na szczęśliwe życie.
Co gorsza, ja sam sądziłem, że należę do nieszczęśników cierpiących z powodu braku lub mutacji genu szczęśliwości. Niemal słaniałem się na nogach od nieustannie spadających na mnie emocjonalnych ciosów, które wysysały ze mnie siły. Mój ojciec toczył długą i bolesną walkę z rakiem. Ponieważ w ostatnim stadium choroby opiekę nad nim sprawowałem głównie ja, przez cztery miesiące, co trzy, cztery dni, latałem z Wisconsin do Nowego Jorku, gdzie mieszkał. Czuwałem więc przy jego łożu śmierci, a jednocześnie, niejako „z doskoku”, starałem się prowadzić badania i zajęcia ze studentami, próbowałem też napisać wniosek o przedłużenie grantu dla Narodowych Instytutów Zdrowia.
Dobijał mnie też rozwód, który nie dość, że wyczerpywał psychicznie, to jeszcze nadwerężał finanse. Zaspokajanie żądań przedstawicieli prawa okazało się bardzo kosztowne, więc moje zasoby pieniężne gwałtownie się kurczyły. Spłukany i bez dachu nad głową, praktycznie żyłem na walizkach. W końcu wylądowałem w klitce, w obskurnym bloku, dla którego mieszkańców szczytem marzeń była poprawa warunków bytowych dzięki przeniesieniu się do przyczepy. Sąsiedzi zza ściany napawali mnie przerażeniem. Nie minął tydzień, odkąd tam zamieszkałem, gdy ktoś włamał się do mnie i ukradł wieżę stereo. Po tygodniu do moich drzwi zapukał czarnoskóry olbrzym, przypominający Bubbę z „Akademii policyjnej”. Trzymając w jednej ręce butelkę piwa, a w drugiej gwóźdź, którego używał jako wykałaczki, Bubba zwrócił się do mnie z pytaniem, czy mam gdzieś instrukcję obsługi magnetofonu.
Dno osiągnąłem w dniu, kiedy rzuciłem telefonem w przeszklone drzwi swojego gabinetu, rozbijając w drobny mak szybę z napisem „Dr Bruce H. Lipton, profesor anatomii, Wydział Medyczny Uniwersytetu Wisconsin”, wykrzykując przy tym: „Dłużej tego nie wytrzymam!”. Do mojego wybuchu przyczyniła się rozmowa telefoniczna z pracownikiem banku, który grzecznie, lecz stanowczo oświadczył, że nie może przyznać mi kredytu hipotecznego. Przypomniała mi się scena z „Czułych słówek”, w której Debra Winger celnie podsumowuje wyrażane przez jej męża nadzieje na otrzymanie stanowiska profesora: „Nie starcza nam teraz pieniędzy na opłacenie rachunków. A jeśli dostaniesz to stanowisko, to tak będzie już zawsze!”.
Na szczęście udało mi się wyrwać z tego obłędu, a sprawił to krótkoterminowy kontrakt z uczelnią medyczną na Karaibach. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę, że nowa praca nie oznacza końca moich problemów, ale kiedy samolot przedarł się przez pułap chmur wiszących nad Chicago, ogarnęło mnie uczucie beztroski. Przygryzłem policzek, żeby uśmiech, jaki pojawił się na mej twarzy, nie przerodził się w głośny śmiech. Rozpierała mnie radość, jak wtedy, gdy w wieku siedmiu lat odkryłem pasję życia – magię komórek.
Jeszcze bardziej upojny nastrój ogarnął mnie na pokładzie małego, sześcioosobowego samolotu lecącego do Montserrat, położonej na Morzu Karaibskim drobiny lądu, o wymiarach sześć na piętnaście kilometrów. Jeśli Eden kiedykolwiek istniał, z pewnością przypominał mój nowy dom, wysepkę wyłaniającą się z migocącego błękitnego morza niczym gigantyczna bryła szmaragdu. Kiedy wraz z pozostałymi pasażerami wysiadłem z samolotu, na płycie lotniska przywitał mnie odurzający powiew, przesycony wonią gardenii.
Zgodnie z miejscowym zwyczajem, który skwapliwie przyjąłem, pora zachodu słońca przeznaczona była na kontemplację i wyciszenie. Już od rana cieszyłem się na to cudowne świetliste widowisko rozgrywające się na niebie, godne ukoronowanie każdego dnia. Mieszkałem w domu z oknami wychodzącymi na zachód, położonym nad kilkunastometrowym urwiskiem przy samym morzu. Ścieżką biegnącą porośniętym drzewami i paprocią jarem, zakończonym prześwitem w gęstwinie krzewów jaśminowych, schodziło się na ustronną plażę. Tam wzbogacałem tradycyjny wieczorny rytuał, zanurzając się w ciepłej i przejrzystej jak gin wodzie, zmywając z siebie osad dnia. Pływałem trochę, a potem lepiłem z piasku wygodne siedzisko z oparciem, siadałem i patrzyłem, jak słońce powoli chowa się w wodzie.
Na tej zagubionej na morzu wysepce znalazłem wytchnienie od wyścigu szczurów, mogłem wreszcie zerwać z oczu ciemną opaskę dogmatycznych przekonań zachodniej cywilizacji i zobaczyć świat w nowym świetle. Początkowo myśli zajmowało mi nieustanne roztrząsanie i ocenianie fiaska, jakim okazało się moje życie. Lecz wkrótce wewnętrzny cenzor przestał mnie zadręczać i zakończył swój bezlitosny przegląd czterdziestu lat, jakie spędziłem na tej planecie. Zacząłem na nowo doświadczać, co znaczy żyć chwilą obecną i smakować ją, przypominać sobie doznania, którymi cieszyłem się jako beztroskie dziecko, zacząłem znów czerpać przyjemność z samego faktu, że żyję.
Przebywając na tej rajskiej wysepce, stałem się bardziej ludzki, w dwojakim tego słowa znaczeniu. Stałem się również lepszym specjalistą w swojej dziedzinie – biologii komórkowej, czyli cytologii. Do tej pory wiedzę oraz naukowe szlify zdobywałem w sterylnych, tchnących martwotą klasach, salach wykładowych i laboratoriach. Kiedy zanurzyłem się w bogatym ekosystemie Karaibów, zmieniłem swoje spojrzenie na biologię – przyroda jawiła mi się teraz jako żywy, oddychający, sprzężony układ, a nie zbiorowisko poszczególnych gatunków walczących o miejsce na Ziemi.
Medytacja w ciszy leśnych ustroni oraz podziwianie podwodnych, misternie inkrustowanych koralowych raf uświadomiły mi zadziwiające wzajemne powiązanie tamtejszej flory i fauny. Wszystkie gatunki żyją tam w delikatnej, dynamicznej równowadze, nie tylko z innymi gatunkami, ale również ze swoim środowiskiem. Pieśń, która w tym rajskim ogrodzie sączyła się do mych uszu, głosiła harmonię życia, a nie odwieczne zmagania. Nabrałem głębokiego przeświadczenia, że współczesna biologia nie docenia ważnej roli współpracy w przyrodzie, ponieważ jej darwinowskie korzenie uwypuklają rywalizację jako zasadę życia.
Kiedy tak odmieniony wróciłem do Wisconsin, moi koledzy na wydziale nie byli szczęśliwi. Stałem się zagorzałym radykałem – śmiałem podważać uświęcone prawdy biologii, na których się opierała. Zacząłem nawet otwarcie krytykować Charlesa Darwina i wątpić w zasadność jego teorii ewolucji. W oczach innych biologów takie postępowanie z mojej strony było równoznaczne z nagłą przemianą księdza, który wtargnąwszy do Watykanu, krzyczy, że papież jest oszustem.
Nie zdziwiłbym się, gdyby koledzy tłumaczyli sobie mój kolejny krok urazem głowy, doznanym na wyspie w wyniku uderzenia spadającym orzechem kokosowym: postanowiłem porzucić profesorską posadę i spełniając młodzieńcze marzenie, przyłączyłem się do zespołu rockowego, z którym wyjechałem w trasę koncertową. Odkryłem talent Yanniego, który zyskał w końcu zasłużoną sławę, i zająłem się oprawą laserową jego koncertów. Szybko wyszło jednak na jaw, że dużo lepiej nadaję się do prowadzenia wykładów i badań naukowych niż do oświetlania rozrywkowych przedstawień. Przemogłem kryzys wieku średniego, o którym opowiem w jednym z rozdziałów, porzuciłem show-biznes i wróciłem na Karaiby, gdzie znów miałem uczyć biologii komórkowej.
W swej karierze akademickiej zahaczyłem jeszcze o Wydział Medycyny na Uniwersytecie Stanforda, który okazał się jej ostatnim przystankiem. Byłem już wówczas zaprzysięgłym orędownikiem „nowej” biologii. Odrzuciłem nie tylko darwinowską wersję ewolucji z jej naczelną zasadą walki o byt, ale również Naczelny Dogmat biologii – twierdzenie, że to geny sterują życiem. Nie zgadzałem się z nim z jednego zasadniczego powodu: otóż geny nie mogą się samoczynnie włączać ani wyłączać. Innymi słowy, geny same się nie ujawniają. Musi pobudzić je do działania jakiś czynnik występujący w środowisku. Mimo że potwierdzają to pionierskie badania, zaślepieni dogmatem o wszechmocy genu konserwatywni naukowcy nie przyjmują ich wyników do wiadomości. Moja jawna krytyka Naczelnego Dogmatu wyrobiła mi opinię heretyka. Już nie zasługiwałem jedynie na ekskomunikę – dla takich jak ja szykowano stos!
Kiedy ubiegałem się o posadę na Uniwersytecie Stanforda, poproszono mnie o wygłoszenie próbnego wykładu. W trakcie prelekcji zarzuciłem zgromadzonym na sali uczonym, a były wśród nich międzynarodowe sławy genetyki, że w swym zasklepieniu przypominają religijnych fundamentalistów; trwają przy Naczelnym Dogmacie, choć dowody przemawiają przeciwko niemu. Po mym obrazoburczym wystąpieniu na sali wybuchły gniewne okrzyki. Byłem pewny, że z mojej pracy nici. Tymczasem przedstawione przeze mnie zasady nowej biologii uznano za ożywcze i obiecujące na tyle, by zaproponować mi stanowisko na uczelni. Zyskałem poparcie kilku wybitnych uczonych, między innymi kierownika Katedry Patologii, Klausa Benscha. Dzięki temu mogłem rozwijać swoje koncepcje i stosować je w badaniach nad klonowanymi komórkami ludzkimi. Ku zdumieniu wielu naukowców z mego otoczenia, doświadczenia w pełni potwierdziły głoszoną przeze mnie alternatywną wizję biologii. W oparciu o wyniki tych badań opublikowałem dwa artykuły (Lipton i wsp. 1991, 1992) i porzuciłem życie akademickie, tym razem na dobre.
Odszedłem, gdyż mimo wsparcia, jakie otrzymałem ze strony uczelni, czułem, że moje przesłanie trafia w próżnię. W świetle badań podejmowanych przez naukowców w późniejszych latach, moje zastrzeżenia wobec Naczelnego Dogmatu i nadrzędności genów okazały się jak najbardziej zasadne. A epigenetyka, nauka badająca mechanizmy, za pomocą których środowisko wpływa na funkcjonowanie genów, należy dziś do najprężniej rozwijających się dziedzin wiedzy. Wykazanie istotnej roli środowiska w regulowaniu aktywności genów było celem moich badań nad komórką prowadzonych już dwadzieścia lat wcześniej (Lipton 1977a, 1977b), a więc na długo zanim epigenetyka jako gałąź nauki stała się modna. Choć świadomość ta przynosi mi poniewczasie intelektualną satysfakcję, wiem, że gdybym pozostał na uczelni i dalej prowadził tam badania, moi koledzy wciąż zastanawialiby się, czy aby co jakiś czas nie spada mi na głowę kolejny orzech kokosowy, ponieważ w ciągu ostatniej dekady moje poglądy coraz bardziej się radykalizowały. Zafascynowanie nową biologią to nie tylko przygoda intelektualna. Wierzę, że komórki uczą nas czegoś więcej niż tylko mechanizmów życia – możemy się od nich również dowiedzieć, jak żyć, aby nasze życie było pełne i bogate.
W hermetycznym środowisku naukowym takie poglądy z pewnością przyniosłyby mi nagrodę zbzikowanego doktora Dolittle za antropomorfizm, a ściślej mówiąc za cytomorfizm, głoszenie świadomości komórki, lecz dla mnie są biologią czystej wody. Choć uważasz się za odrębną jednostkę, z punktu widzenia biologii komórkowej stanowisz zgodną społeczność około 50 bilionów jednokomórkowych obywateli. Niemal wszystkie składające się na twoje ciało komórki to podobne do ameby twory, które wypracowały wspólną strategię współdziałania na rzecz swojego przetrwania. W ujęciu najbardziej podstawowym, ludzka istota to po prostu wynik „zbiorowej świadomości drobnoustrojowej”. Tak jak naród stanowi odbicie cech swych członków, nasze człowieczeństwo musi odzwierciedlać fundamentalną naturę komórkowej społeczności.
Biorąc za wzór społeczność komórek, doszedłem do wniosku, że nie jesteśmy ofiarami własnych genów – jesteśmy panami swojego losu i mamy moc budowania życia, w którym panują pokój, szczęście i miłość. Wypróbowałem to na sobie, odpowiadając niejako na zarzuty słuchaczy mych wykładów, zdziwionych tym, że te moje prawdy mnie samego nie uczyniły szczęśliwszym. Mieli rację; zrozumiałem, że powinienem tę świadomość i nowatorską wizję biologii wnieść do codziennego życia. O tym, że mi się to udało, przekonałem się pewnej słonecznej niedzieli w Nowym Orleanie, gdy kelnerka w kawiarni powiedziała do mnie: „Kochaniutki, wyglądasz na najszczęśliwszego człowieka na świecie. Zdradź mi swój sekret, skarbie. Dlaczego jesteś taki szczęśliwy?”. Zaskoczyło mnie jej pytanie i właściwie bez zastanowienia wypaliłem: „Bo jestem w niebie!”. Kelnerka pokiwała głową, mrucząc pod nosem: „Coś takiego”, a potem przyjęła ode mnie zamówienie. Rozszyfrowała mnie. Byłem szczęśliwy jak nigdy wcześniej w całym swoim życiu.
Czytelnicy nastawieni sceptycznie, a takich jest przecież niemało, mogą słusznie powątpiewać w głoszone przeze mnie przekonanie, że Ziemia to Niebo. Przecież z religijnego punktu widzenia Niebo to miejsce, w którym bytują Najwyższa Istota oraz błogosławieni zmarli. Niektórzy pewnie sobie pomyślą: „Ten facet naprawdę sądzi, że Niebo zawiera w sobie Nowy Orlean albo jakiekolwiek inne duże miasto istniejące na tym świecie? Obdarte bezdomne kobiety i dzieci wegetujące w zaułkach; powietrze tak gęste, że trudno stwierdzić, czy gwiazdy naprawdę świecą na niebie; rzeki i jeziora tak zanieczyszczone, że przeżyć mogą w nich jedynie jakieś niewyobrażalne przerażające stwory? Ta Ziemia ma być Niebem? Tutaj przebywa Najwyższa Istota? I on Ją zna?”.
Odpowiedzi na te pytania brzmią twierdząco. Choć gwoli ścisłości muszę przyznać, że nie znam osobiście całej Najwyższej Istoty, ponieważ nie znam całej ludzkości. Na Miłość Boską, jest WAS ponad sześć miliardów! Co więcej, nie znam też tak naprawdę wszystkich przedstawicieli wielkiego królestwa roślin i zwierząt, a wierzę, że oni również składają się na Boga.
Jak zawołałby sierżant na musztrze: „Wrrrróć! On twierdzi, że ludzie są Bogiem?”.
No cóż, owszem, tak właśnie twierdzę. Choć nie ja to wymyśliłem. Napisane jest przecież w Księdze Rodzaju, że zostaliśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga. Tak, tak, były zadeklarowany racjonalista powołuje się teraz na świętych mędrców, Jezusa, Buddę, Rumiego. W moich poglądach nastąpił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni – porzuciłem redukcjonistyczne, naukowe spojrzenie na życie i przyjąłem duchowe. Jesteśmy stworzeni na obraz Boga i jeśli pragniemy poprawić naszą fizyczną i psychiczną kondycję, musimy w naszym sposobie widzenia rzeczywistości znów uwzględnić Ducha.
Ponieważ nie jesteśmy bezradnymi biochemicznymi machinami, sprawy nie rozwiąże łykanie pigułki za każdym razem, kiedy w naszym ciele czy umyśle coś nie gra. Chirurgia i leki to potężne narzędzia, o ile ich się nie nadużywa, lecz w myśleniu, że z pomocą farmakologii wszystko da się w prosty sposób naprawić, tkwi zasadniczy błąd. Ilekroć wprowadzamy do organizmu lek, żeby przywrócić właściwe działanie procesu A, nieuchronnie zakłócamy proces B, C czy D. To nie sterowane przez geny hormony czy neuroprzekaźniki panują nad naszymi ciałami i umysłami – to nasze przekonania wpływają na nasze ciała i umysły, a więc na to, jak żyjemy… Och wy, ludzie małej wiary!
W mojej książce wytyczam granicę, rysując przysłowiową linię na piasku. Po jednej stronie rozciąga się świat w ujęciu neodarwinistycznym, które przedstawia życie jako niekończącą się wojnę zwaśnionych, biochemicznych robotów. Po drugiej znajduje się Nowa Biologia, postrzegająca życie w kategoriach wspólnej wyprawy, której uczestnicy współdziałają ze sobą i potrafią sami się zaprogramować tak, aby wieść życie pełne radości. Kiedy przejdziemy na tę jasną stronę i zrozumiemy, na czym polega Nowa Biologia, przestaniemy wreszcie toczyć frakcyjne spory o to, co jest ważniejsze: dziedziczenie czy środowisko. Pojmiemy bowiem, że w pełni świadomy umysł wykorzystuje jako swój atut i jedno, i drugie.
Humaniści mogą się obawiać, że w swej książce proponuję zawiły wykład naukowy, lecz ja im powiadam: Nie lękajcie się. Kiedy pracowałem na uczelni, męczyłem się w obowiązkowym trzyczęściowym sztywnym garniturze i ciasno zawiązanym krawacie, cierpiałem katusze podczas niekończących się zebrań, ale uczenie sprawiało mi ogromną przyjemność. I później, mimo że porzuciłem karierę akademicką, niejako kontynuowałem pracę dydaktyczną. Jeździłem po całym świecie z wykładami na temat zasad Nowej Biologii. Dzięki tym odczytom doszlifowałem umiejętność przedstawiania trudnych zagadnień naukowych w formie przystępnych prezentacji, wzbogaconych kolorowymi wykresami, z których sporo zamieściłem również w tej książce.
Rozdział pierwszy poświęcony jest „mądrym” komórkom; poruszam w nim kwestię, dlaczego i w jaki sposób możemy się od nich wiele dowiedzieć o naszych ciałach i umysłach. W rozdziale drugim przytaczam naukowe dowody wskazujące na to, że geny nie sterują życiem. Przedstawiam w nim również najnowsze odkrycia epigenetyki, dynamicznie rozwijającej się dziedziny biologii, odsłaniającej tajniki mechanizmów, za pomocą których środowisko oddziałuje na zachowanie komórek bez naruszania kodu genetycznego. Ta gałąź wiedzy rzuca nowe światło na powstawanie i przebieg takich chorób jak rak czy schizofrenia, ujawniając ich niezwykle skomplikowany charakter.
Rozdział trzeci traktuje o błonie komórkowej, czyli „skórze” komórki. Z pewnością więcej słyszeliście o jądrze komórki, w której mieści się DNA, niż o jej błonie. Zaawansowane badania coraz wyraźniej ujawniają jednak to, co stwierdziłem przed niemal trzydziestu laty: prawdziwym mózgiem zawiadującym czynnościami komórki jest jej błona. Na podstawie najnowszych odkryć można sądzić, że ta wiedza przyczyni się do niebywałego postępu w medycynie.
W rozdziale czwartym zajmuję się oszałamiającymi osiągnięciami fizyki kwantowej. Jej zdobycze są wprost bezcenne dla zrozumienia istoty chorób i ich odpowiedniego leczenia. To prawdziwa tragedia, że konserwatywne środowisko medyczne jeszcze nie wprowadziło fizyki kwantowej do programów nauczania na wydziałach kształcących przyszłych lekarzy i nie wykorzystuje jej w swoich badaniach. (Sądząc jednak po odzewie ze strony moich słuchaczy, wielu przedstawicieli tego środowiska poszukuje nowych paradygmatów).
W rozdziale piątym wyjaśniam tytuł książki, Biologia przekonań. Pozytywne myśli znacząco wpływają na zachowanie i geny, ale tylko wtedy, gdy są one zgodne z wzorcami „wdrukowanymi” w podświadomość. Myśli negatywne mają równie potężny wpływ. Kiedy zrozumiemy, jak ten zespół pozytywnych i negatywnych przekonań, czyli nasza wiara, wpływa na naszą biologię, możemy tę wiedzę wykorzystać w naszym życiu tak, aby cieszyć się zdrowiem i szczęściem.
Rozdział szósty ujawnia, dlaczego zarówno komórkom, jak i ludziom potrzebny jest rozwój oraz w jaki sposób strach hamuje ten rozwój, a miłość, przeciwieństwo strachu, mu sprzyja.
Rozdział siódmy skupia się na świadomym wychowywaniu potomstwa. Rodzice muszą w pełni zdać sobie sprawę z tego, jaką rolę odgrywają w kształtowaniu przekonań dziecka i jaki wpływ te przekonania mają na całe jego późniejsze życie, a tym samym na dzieje ludzkiej cywilizacji. Ten rozdział nie jest przeznaczony tylko dla rodziców; każdy z nas był dzieckiem, a wgląd w to, jak zostaliśmy w dzieciństwie zaprogramowani, to prawdziwe objawienie!
Z kolei w Epilogu mówię o tym, w jaki sposób za sprawą Nowej Biologii uświadomiłem sobie konieczność powiązania dziedziny Ducha i dziedziny Nauki, rzecz kiedyś nie do pomyślenia dla naukowca-agnostyka. Jestem zaszczycony tym, że „Watkins Mind Body Spirit”, czasopismo wydawane przez najstarszą księgarnię ezoteryczną w Londynie, umieściło mnie na liście 100 Najbardziej Wpływowych Duchowych Autorytetów żyjących w naszych czasach. Moje nazwisko znalazło się w doborowym towarzystwie, obok Dalaj Lamy, Desmonda Tutu, Wayne Dyera, Thicha Nhata Hanhy, Deepaka Chopry, Gregga Bradena i mojego wydawcy, Louise Hay. Jakież to niezwykłe wyróżnienie dla kogoś, kto kiedyś badał wyłącznie mechanistyczny, materialny świat!
Czy jesteś gotów rozważyć alternatywę dla wizji świata i człowieka głoszonej przez współczesną medycynę – istnienie rzeczywistości, w której ludzkie ciało to coś więcej niż tylko biochemiczna machina? Czy jesteś gotów zaprząc swój podświadomy i świadomy umysł do tworzenia życia, w którym panują zdrowie, szczęście i miłość, bez pomocy inżynierii genetycznej i uzależniania się od leków? Nie musisz niczego kupować ani do niczego się zobowiązywać. Wystarczy, że na chwilę „odłożysz na półkę” archaiczne przekonania wpojone ci przez świat nauki i przez media, aby wypróbować nową, porywającą świadomość, jaka wyłania się z najnowszych pionierskich badań.
Rozdział 1
Nauki płynące z szalki Petriego,
czyli pochwała mądrych komórek i mądrych studentów
Kiedy drugiego dnia mojego pobytu na Karaibach ujrzałem zgromadzoną w sali ponad setkę wyraźnie spiętych studentów, uprzytomniłem sobie, że nie wszyscy postrzegają tę wysepkę jako turystyczny raj. Dla nich Montserrat nie było bynajmniej oazą spokoju – tutaj rozstrzygał się ich los, od uzyskanych wyników zależało bowiem, czy spełnią marzenie swego życia i zostaną lekarzami.
Geograficznie rzecz biorąc, moi studenci tworzyli spójną grupę, składającą się głównie z Amerykanów ze Wschodniego Wybrzeża. Lecz pod względem wieku i koloru skóry mocno się między sobą różnili; znalazł się wśród nich nawet sześćdziesięciodwuletni emeryt, który bardzo chciał coś jeszcze w życiu osiągnąć. Mieli za sobą rozmaite doświadczenia: byli wśród nich nauczyciele szkoły podstawowej, księgowi, muzycy, zakonnica, a nawet przemytnik narkotyków.
Pomimo tych wszystkich różnic łączyły ich dwie rzeczy. Po pierwsze, ponieśli porażkę w opartym na ostrej konkurencji procesie naboru na ograniczoną liczbę miejsc na amerykańskich uczelniach medycznych. Po drugie, ogromnie zależało im na tym, żeby zostać lekarzami, i nie zamierzali zmarnować tej być może ostatniej szansy na wykazanie się swoimi umiejętnościami. Jedni wydali oszczędności całego życia, inni zapożyczyli się na długie lata, żeby opłacić czesne i pokryć koszty pobytu na wyspie. Wielu z nich po raz pierwszy w życiu znalazło się w obcym kraju, daleko od domu, rodziny, przyjaciół czy ukochanych. Męczyli się, znosząc niewygody życia na tutejszym kampusie, lecz żadne przeszkody i przeciwności nie były w stanie zniechęcić ich do ubiegania się o dyplom lekarza.
Tak to przynajmniej się przedstawiało do czasu pierwszych zajęć, jakie z nimi przeprowadziłem. Przedmiotu „histologia i biologia komórki” uczyło ich przede mną trzech różnych wykładowców. Pierwszy zostawił studentów na lodzie już trzy tygodnie po rozpoczęciu semestru, gdy pod wpływem problemów osobistych załamał się i prysnął z wyspy. Uczelnia szybko znalazła odpowiedniego następcę, który próbował ratować sytuację; niestety, trzy tygodnie później rzucił pracę, ponieważ się rozchorował. Przez następne dwa tygodnie wykładowca innego przedmiotu w ramach zajęć z histologii zanudzał studentów na śmierć, czytając im na głos kolejne rozdziały z podręcznika. W ten sposób uczelnia usiłowała wywiązać się z obowiązku zapewnienia studentom wymaganej liczby godzin zajęć dla danego kursu, zgodnej z akademickimi kryteriami ustalanymi przez amerykańską Komisję Egzaminacyjną, żeby jej absolwenci mogli praktykować w Stanach Zjednoczonych.
Po raz czwarty w trakcie jednego semestru przed znużonymi studentami stanął nowy wykładowca. Przedstawiłem im swój dorobek akademicki oraz wyjaśniłem, czego od nich oczekuję. Zaznaczyłem, że choć nie jesteśmy w Stanach, będę wymagał od nich tyle samo co od moich studentów w Wisconsin. Nie powinni oczekiwać taryfy ulgowej, ponieważ żeby uzyskać dyplom lekarski, wszyscy absolwenci muszą zdać ten sam egzamin, bez względu na to, gdzie studiowali. Potem wyjąłem z teczki plik powielonych testów i powiedziałem studentom, że mają okazję sprawdzić swoje wiadomości. Był środek semestru i powinni do tej pory opanować połowę wymaganego materiału. Rozdałem kartki z testem, który składał się z dwudziestu pytań, takich samych, jakie otrzymują studenci w Wisconsin na śródsemestralnym sprawdzianie z histologii.
Przez pierwsze dziesięć minut w sali panowała grobowa cisza. Później nerwowy niepokój rozprzestrzenił się wśród piszących niczym śmiertelny wirus ebola. Kiedy minęło dwadzieścia minut przeznaczone na sprawdzian, całą grupę ogarnęła histeryczna panika. Gdy oficjalnie ogłosiłem koniec testu, nagromadzone w nich napięcie gwałtownie uszło, powodując wrzawę setki przemawiających naraz głosów. Uciszyłem studentów i zacząłem czytać prawidłowe odpowiedzi. Pierwsze pięć czy sześć wywołało ciężkie westchnienia, a każda kolejna kwitowana była pełnym udręki jękiem. Najlepszym wynikiem okazało się dziesięć poprawnych odpowiedzi, część studentów prawidłowo odpowiedziała na siedem pytań, ale większość zdobyła zaledwie jeden czy dwa punkty.
Zrobiło mi się ich żal. Może to słone wyspiarskie powietrze i tutejsze aromaty skłoniły mnie do wielkoduszności. W każdym razie, ku własnemu zdziwieniu, osobiście zobowiązałem się do tego, że wszyscy studenci podejdą do egzaminu końcowego w pełni przygotowani, o ile sami ze swej strony dołożą wszelkich możliwych starań. Kiedy dotarło do nich, że naprawdę zależy mi na tym, żeby im się powiodło, ich zgaszone oczy zapałały blaskiem.
Czułem się jak trener, który próbuje podbudować morale drużyny przed rozgrywką finałową. Mówiłem, że moim zdaniem intelektualnie w niczym nie ustępują studentom, których uczyłem w Stanach. Tłumaczyłem, że w moim przekonaniu ich koledzy pobierający nauki w kraju po prostu lepiej opanowali techniki zapamiętywania, co umożliwiło im osiągnięcie lepszych wyników na egzaminach wstępnych na uczelnie medyczne. Starałem się ich przekonać, że histologia i cytologia nie są przedmiotami trudnymi i nie wymagają szczególnie zawiłego rozumowania. Wyjaśniałem, że mimo całego wyrafinowania, natura w swym działaniu posługuje się w istocie prostymi zasadami. Obiecałem, że prowadzony przeze mnie kurs nie będzie polegał na wkuwaniu liczb i faktów – chodzi o to, żeby zrozumieli, jak działają komórki, a ja postaram się im to wytłumaczyć w prosty sposób, krok po kroku. Ofiarowałem się, że w razie potrzeby wprowadzę dodatkowe zajęcia wieczorne, choć rozumiałem, że dla studentów zmęczonych po długim dniu wypełnionym wykładami i ćwiczeniami w laboratorium będzie to nie lada wyzwanie. Moja mobilizująca przemowa wyraźnie podniosła ich na duchu. Kiedy zajęcia się skończyły, opuścili salę w bojowych nastrojach, gotowi stawić czoła systemowi, który skazywał ich na porażkę.
Po wyjściu studentów uświadomiłem sobie ogrom zadania, jakiego się podjąłem. Dopadły mnie wątpliwości. Wiedziałem, że spora liczba moich słuchaczy tak naprawdę nie nadaje się na studia medyczne. A inni, mimo że zdolni, nie mają odpowiedniego przygotowania, żeby podołać temu wyzwaniu. Bałem się, że sielanka na wyspie zamieni się w gorączkową, czasochłonną szarpaninę, która ostatecznie zakończy się porażką studentów oraz moją jako ich nauczyciela. Zacząłem rozmyślać o mojej pracy na Uniwersytecie Wisconsin i obowiązki, które chwilowo zarzuciłem, nagle wydały mi się łatwe. Tam przypadało na mnie tylko osiem godzin wykładów z około pięćdziesięciu prowadzonych w ramach kursu z histologii i biologii komórki. W realizację programu zaangażowanych było pięciu wykładowców z Katedry Anatomii. Oczywiście, musiałem znać materiał ze wszystkich wykładów, ponieważ byłem też odpowiedzialny za przypisane do nich zajęcia laboratoryjne. Lecz znać zagadnienia, a prowadzić wykłady na ich temat, to dwie różne rzeczy!
Miałem cały weekend – piątek, sobotę i niedzielę – na rozmyślanie o tym, jakiego piwa sobie nawarzyłem. Gdybym w takiej sytuacji znalazł się na uczelni w Stanach, moja osobowość typu A sprawiłaby, że chodziłbym po ścianach. Tutaj ze spokojem patrzyłem na słońce chowające się w morzu i w końcu to, co gdzie indziej przyprawiłoby mnie o poważny rozstrój psychiczny, objawiło się jako czekająca mnie pasjonująca przygoda. Swój niezaprzeczalny urok miało również to, że po raz pierwszy w mej akademickiej karierze sam odpowiadałem za tak ważny przedmiot i nie musiałem dostosowywać się do wymogów i ograniczeń narzucanych przez kursy prowadzone zespołowo.
Jak się okazało, czas, jaki poświęciłem na ten kurs histologii i cytologii, był najbardziej ożywczym i intelektualnie najbogatszym okresem w całej mej karierze naukowej. Miałem wolną rękę, mogłem więc poprowadzić go tak, jak chciałem. Postanowiłem wypróbować nowy sposób przedstawiania treści przedmiotowych, zastosować nowe podejście, które chodziło mi po głowie od dobrych kilku lat. Już dawno urzekła mnie idea, że komórki to „miniaturowe osoby”, a oparcie kursu na tej właśnie koncepcji ułatwiało zrozumienie ich fizjologii oraz zachowania. Kiedy układałem jego program, ogarniało mnie coraz większe podniecenie. Pomysł powiązania biologii człowieka z biologią komórki na nowo rozniecił naukowy zapał, który po raz pierwszy poczułem w sobie jako siedmiolatek. Później doświadczałem go w laboratorium badawczym, lecz tłumiły go we mnie rozmaite obowiązki administracyjne, wiążące się ze stanowiskiem profesora, niekończące się zebrania oraz uciążliwe dla mnie spotkania towarzyskie z udziałem kolegów i koleżanek z pracy.
Skłonny byłem dostrzegać podobieństwo między komórką a człowiekiem, ponieważ lata spędzone przy mikroskopie przekonały mnie, że choć te ruchliwe drobiny w szalce Petriego pod względem anatomicznym wydają się proste, wykazują imponującą złożoność i sprawność. Uczyliście się zapewne w szkole o podstawowych składnikach komórki: jądrze zawierającym materiał genetyczny, wytwarzających energię mitochondriach, cytoplazmie i otaczającej to wszystko ochronnej błonie. Lecz choć pozornie proste pod względem budowy, kryją w sobie skomplikowany świat – mądre komórki wykorzystują procesy, których naukowcy jeszcze do końca nie zbadali i nie zrozumieli.
Rozważana przeze mnie koncepcja, w myśl której komórki przypominają miniaturowe ludziki, przez wielu biologów uznana zostałaby za herezję. Próbę objaśniania natury jakiegoś zjawiska poprzez odniesienie go do zachowania ludzkiego uważa się za przejaw antropomorfizmu. W oczach „prawdziwych” uczonych antropomorfizm stanowi ciężkie wykroczenie, a ktoś, kto świadomie stosuje takie podejście w swoich badaniach, zostaje skazany na ostracyzm.
Ja jednak postanowiłem zerwać z ortodoksyjną nauką, gdyż uznałem, że mam ku temu słuszny powód. Biolodzy próbują znaleźć naukowe wytłumaczenie procesów życiowych, obserwując przyrodę i stawiając hipotezy. Następnie opracowują eksperymenty w celu potwierdzenia swych przypuszczeń. Lecz już samo postawienie hipotezy i obmyślenie eksperymentu siłą rzeczy wymaga od naukowców zastanowienia się nad tym, jak zachowuje się komórka czy jakikolwiek inny żywy organizm. Stosowanie „ludzkich” rozwiązań, użycie ludzkiego punktu widzenia w rozwiązywaniu tajemnic biologii automatycznie sprawia, że naukowcy ci popełniają grzech antropomorfizowania. Bez względu na podejście, biologia zawsze w znacznej mierze opiera się na przypisywaniu przedmiotowi badań cech ludzkich.
Jestem szczerze przekonany, że potępianie antropomorfizmu to przeżytek, relikt z epoki średniowiecza, kiedy to władze kościelne stanowczo odrzucały istnienie bezpośredniego powiązania między ludźmi i innymi stworzeniami bożymi. Być może sprawdza się to w odniesieniu do prób upodabniania do ludzi przedmiotów, takich jak żarówka, radio czy scyzoryk, lecz gdy w grę wchodzą żywe istoty, zarzut antropomorfizmu nie ma podstaw. Ludzie to wielokomórkowe organizmy i muszą nas łączyć z komórkami podstawowe wzorce zachowań.
Zdaję sobie jednak sprawę, że przyjęcie do wiadomości tej zbieżności wymaga zasadniczej zmiany postrzegania. Nasze wywodzące się z tradycji judeo-chrześcijańskiej przekonania każą nam sądzić, że my, ludzie, jesteśmy istotami myślącymi, powstałymi w wyniku odrębnego procesu, innego niż ten, który ukształtował rośliny i zwierzęta. Ten pogląd sprawia, że patrzymy z góry na inne stworzenia i odmawiamy im inteligencji, zwłaszcza jeśli stoją na niskim szczeblu drabiny ewolucyjnej.
Nic bardziej mylnego! Zwykle widzimy innych ludzi jako odrębne jednostki; patrząc w lustro również siebie postrzegamy jako indywidualny organizm. W pewnym sensie mamy rację, z naszego punktu widzenia tak to właśnie wygląda. Gdybyśmy jednak spojrzeli na swoje ciało z perspektywy pojedynczej, składającej się na nie komórki, ukazałby się nam zupełnie inny obraz. Przestalibyśmy postrzegać siebie jako jednostkę – zobaczylibyśmy prężną społeczność złożoną z pięćdziesięciu bilionów pojedynczych komórek.
Kiedy szukałem pomysłu na sposób poprowadzenia kursu, przypomniałem sobie pewien obrazek z encyklopedii, którą uwielbiałem przeglądać w dzieciństwie. W dziale poświęconym człowiekowi znajdowała się tablica złożona z siedmiu warstw. Na wszystkich widniały zarysy ludzkiego ciała, które się dokładnie na siebie nakładały. Na pierwszej planszy przedstawiona była postać nagiego człowieka. Przewracając kartkę, zdejmowało się z niego skórę i odsłaniało mięśnie. Dalej natrafiało się na barwny przekrój ciała. Na następnych planszach odkrywało się kolejno szkielet, mózg i układ nerwowy, naczynia krwionośne i narządy wewnętrzne.
Z myślą o moim nowym kursie wyobraziłem sobie podobne tablice wzbogacone o kilka podobnie nakładających się na siebie ilustracji ze strukturami komórkowymi. Większość takich struktur określa się mianem organelli; są to „miniaturowe narządy” komórki zawieszone w galaretowatej cytoplazmie. Organelle pod względem funkcji stanowią odpowiedniki tkanek i narządów występujących w naszym ciele. Należą do nich jądro – największe organellum, oraz aparat Golgiego, mitochondria i wakuole. Tradycyjny układ treści dla tego kursu zakładał najpierw zaznajomienie studentów ze strukturami komórkowymi, a dopiero potem przejście do tkanek i narządów ludzkiego ciała. Ja zaś połączyłem obie części kursu w jedno, aby podkreślić analogie pomiędzy prostą komórką a tak złożonym organizmem jak człowiek.
Tłumaczyłem swoim studentom, że procesy zachodzące w ludzkich narządach są zasadniczo takie same jak biochemiczne mechanizmy wykorzystywane przez komórkowe organelle. Podkreślałem, że chociaż ludzkie ciało składa się z bilionów komórek, to nie występuje w nim ani jedna „nowa” funkcja, która nie ujawniła się już wcześniej na poziomie pojedynczej komórki. Właściwie każda komórka eukariotyczna (zawierająca jądro) posiada odpowiednik naszego szkieletu, skóry, mięśni, a także układu nerwowego, trawiennego, oddechowego, wydalniczego, hormonalnego, krążenia, rozrodczego, a nawet szczątkowego układu odpornościowego, który wytwarza przypominające przeciwciała białka ubikwityny.
Uświadomiłem im, że każda komórka to inteligentny twór, który jest w stanie przetrwać samodzielnie. Dowodzą tego doświadczenia, w których pobrane z organizmów komórki hodowane są w laboratoriach. Już jako dziecko intuicyjnie domyślałem się, że komórki są mądre i kierują się celem; poszukują otoczenia, które sprzyja ich przetrwaniu, a unikają szkodliwego czy wrogiego. Podobnie jak ludzie, odbierają tysiące bodźców płynących z mikrośrodowiska, w którym żyją, a po przeanalizowaniu danych wybierają odpowiednie reakcje, przejawiają zachowania, które mają zapewnić im przetrwanie.
W oparciu o doświadczenia interakcji ze środowiskiem pojedyncze komórki potrafią uczyć się i zachowywać wspomnienia, które przekazują komórkom potomnym. Na przykład, kiedy wirus odry atakuje małe dziecko, niedojrzała komórka układu odpornościowego pobudzana jest do tego, żeby wytworzyć ochronne białkowe przeciwciało zwalczające wirusa. Jednocześnie komórka musi stworzyć nowy gen, który w przyszłości będzie użyty jako matryca w syntezie przeciwciała wirusa odry.
Pierwszy etap procesu powstawania tego genu odbywa się w jądrach niedojrzałych komórek odpornościowych. Zawierają one sporą liczbę segmentów DNA, które kodują łańcuchy białek o określonych, niepowtarzalnych kształtach. Przez losowe zestawianie i zmienianie kolejności tych segmentów DNA komórki odpornościowe budują szereg rozmaitych genów, z których każdy odpowiada za białko przeciwciała, przybierające szczególną, unikatową postać. Z chwilą kiedy niedojrzała komórka odpornościowa zbuduje białko przeciwciała stanowiące „zbliżony” fizyczny dopełniacz atakującego wirusa odry, ta komórka zostanie aktywowana.
Aktywowane komórki wykorzystują niesamowity mechanizm, określany terminem „dojrzewanie powinowactwa”, z pomocą którego potrafią udoskonalać kształt białka przeciwciała, aż w końcu staje się ono idealnym dopełniaczem atakującego wirusa (Li i wsp. 2003; Adams i wsp. 2003). Za pomocą procesu zwanego „hipermutacją somatyczną” aktywowane komórki odpornościowe wielokrotnie powielają wyjściowy gen przeciwciała, lecz każda otrzymana postać genu jest nieznacznie zmutowana i koduje nieco inaczej ukształtowane białko. Komórka wybiera ten wariant genu, który stanowi najlepiej dopasowane przeciwciało. Wybrany wariant genu poddawany jest dalszej hipermutacji somatycznej w celu „wycyzelowania” postaci przeciwciała tak, by stało się idealnym dopełniaczem wirusa odry (Wu i wsp. 2003; Blanden i Steele 1998; Diaz i Casali 2002; Gearhart 2002).
Takie „dopieszczone” pod względem kształtu przeciwciało wiąże się z wirusem, unieszkodliwia patogen i przeznacza go do zniszczenia, chroniąc organizm dziecka przed wycieńczającymi skutkami odry. Komórka genetycznie „zapamiętuje” to przeciwciało, toteż kiedy w przyszłości organizm ponownie zostaje zarażony wirusem odry, potrafi natychmiast uruchomić ochronną reakcję odpornościową. Ten nowy gen na przeciwciało w trakcie podziału komórkowego może być przekazany kolejnym pokoleniom. Tak oto komórka nie tylko „poznaje” wirusa odry, ale również zachowuje o nim „pamięć”, którą będą dziedziczyły i rozprzestrzeniały komórki potomne. To zdumiewające osiągnięcie inżynierii genetycznej ma ogromne znaczenie, ponieważ stanowi przykład wrodzonej „inteligencji” komórek, pozwalającej im ewoluować (Steele i wsp. 1998).
Mądrość, jaką przejawiają komórki, nie powinna nas dziwić. Jednokomórkowe organizmy to najstarsze formy życia. Świadectwa w postaci skamielin wskazują na to, że pojawiły się na naszej planecie sześćset milionów lat po jej powstaniu. Przez kolejne dwa miliardy siedemset pięćdziesiąt milionów lat jedynymi stworzeniami na Ziemi były żyjące oddzielnie organizmy jednokomórkowe: bakterie, algi i amebowate pierwotniaki.
Mniej więcej siedemset pięćdziesiąt milionów lat temu mądre komórki stały się jeszcze mądrzejsze; wtedy to pojawiły się pierwsze organizmy wielokomórkowe, rośliny i zwierzęta. Były one luźnymi skupiskami czy „koloniami” jednokomórkowców. W ich skład początkowo wchodziły dziesiątki czy setki komórek, lecz korzyść ewolucyjna, jaką zapewniało życie w społeczności, doprowadziła do wytworzenia się związków składających się z milionów, miliardów, a nawet bilionów współdziałających ze sobą komórek. Choć rozmiary pojedynczej komórki są mikroskopijne, społeczności wielokomórkowe mogą być ogromne. Biolodzy dokonali podziału tych złożonych zbiorowości w oparciu o cechy dostępne ludzkiemu poznaniu. Postrzegamy je jako twory jednostkowe – mysz, psa, człowieka – lecz w istocie są to wysoce uorganizowane związki milionów lub bilionów komórek.
Ewolucyjne dążenie do wykształcania większych, coraz bardziej złożonych społeczności komórek stanowi po prostu odzwierciedlenie biologicznego nakazu przetrwania. Im organizm jest bardziej świadomy swego otoczenia, tym większe ma szanse na przetrwanie. Wiążąc się ze sobą, komórki pomnażają swą świadomość. Gdyby każdej z nich przyporządkować umowną wartość świadomości Y, wówczas organizm powstały w wyniku ich połączenia miałby potencjalną świadomość co najmniej równą wartości Y pomnożonej przez liczbę komórek.
Żeby przetrwać w tak dużych skupiskach, komórki wytworzyły uporządkowane środowisko wewnętrzne. Złożone z nich społeczności podzieliły się zadaniami z precyzją i skutecznością, do jakich nadaremno aspirują tworzone wciąż na nowo schematy organizacyjne, nieodłączny element funkcjonowania każdej wielkiej korporacji. Wyznaczenie grup poszczególnych komórek do wykonywania konkretnych zadań okazało się nader korzystne dla całej społeczności. Różnicowanie i specjalizacja komórek zachodzi we wczesnym stadium rozwoju organizmów zwierzęcych i roślinnych, u tych pierwszych już na etapie zarodka. Dzięki procesowi cytologicznej specjalizacji komórki mogą budować określone tkanki i narządy. Z czasem to zjawisko różnicowania się komórek, podziału zadań między członków społeczności, zostało utrwalone w genach każdej komórki wchodzącej w jej skład, co w znaczący sposób podniosło sprawność organizmu i zwiększyło jego zdolność przetrwania.
W organizmach złożonych tylko niewielki procent komórek odpowiada za odbieranie bodźców płynących z otoczenia i reagowanie na nie. Zajmują się tym skupiska komórek, które tworzą tkanki i narządy układu nerwowego. Zadaniem tego układu jest monitorowanie środowiska i koordynowanie działań wszystkich pozostałych komórek w ogromnej komórkowej społeczności.
Z podziału zadań między poszczególne komórki płynęła jeszcze jedna korzyść ewolucyjna. Dzięki wydajności, jaką zapewniała specjalizacja, większa liczba komórek potrzebowała mniej zasobów, żeby przetrwać. Mówi się, że tam gdzie przeżyje dwóch, trzeci też się wyżywi. Koszt budowy wolno stojącego domu z czterema pokojami jest dużo wyższy niż koszt zbudowania czteropokojowego mieszkania w wieżowcu mieszczącym sto takich apartamentów. Żeby przetrwać, każda komórka wydatkuje pewną ilość energii. Jeśli dzięki życiu w społeczności uda im się zaoszczędzić trochę energii, poprawi się ich jakość życia i zwiększą się szanse na przetrwanie.
W amerykańskim społeczeństwie kapitalistycznym Henry Ford jako jeden z pierwszych zrozumiał, jaką przewagę taktyczną może przynieść zróżnicowanie działań w ramach wspólnoty, i zastosował tę zasadę, wprowadzając do swej fabryki samochodów linię montażową. Wcześniej zespół wszechstronnie wykwalifikowanych fachowców składał jeden samochód w ciągu jednego lub dwóch tygodni. Ford zmienił organizację pracy w swoim zakładzie tak, aby każdy pracownik wykonywał tylko jedno konkretne zadanie. Takich wyspecjalizowanych robotników postawił przy taśmie montażowej, na której przesuwały się składane elementy. Osiągnięta w ten sposób wydajność pracy pozwoliła Fordowi skrócić czas produkcji jednego samochodu do dziewięćdziesięciu minut.
Niestety, zbyt chętnie „zapomnieliśmy” o nieodzownej dla ewolucji współpracy, kiedy Charles Darwin ogłosił całkiem odmienną teorię tłumaczącą powstanie i rozwój życia. Sto pięćdziesiąt lat temu stwierdził, że żywe organizmy toczą ze sobą nieustanną walkę o przetrwanie. Według Darwina wojowniczość i skłonność do przemocy nie tylko leżą w zwierzęcej (ludzkiej) naturze – czynniki te tkwią również u podstaw zmian ewolucyjnych. W końcowym rozdziale swego dzieła O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego, czyli o utrzymaniu się doskonalszych ras w walce o byt, pisze on, że to „z walki w przyrodzie, z głodu i śmierci” wynika powstawanie coraz wyższych form życia. Gdy do tego dodamy pogląd Darwina, że ewolucją rządzi ślepy traf, otrzymamy obraz świata „kłów i pazurów czerwonych od krwi”, jak ujął to poetycko Tennyson, egzystencji wypełnionej nieustannie toczonymi krwawymi, bezsensownymi bojami o przetrwanie.
Choć to Darwin powszechnie uchodzi za twórcę ewolucjonizmu, pierwszym uczonym, który przedstawił ewolucję jako fakt naukowy, był wybitny francuski biolog Jean-Baptiste Lamarck (Lamarck 1809, 1914, 1963). Nawet Ernst Mayr, główny architekt „neodarwinizmu”, uwspółcześnionej wersji teorii Darwina uwzględniającej zdobycze dwudziestowiecznej genetyki molekularnej, przyznaje, że palma pierwszeństwa należy się Lamarckowi. W swojej znanej książce z 1970 roku Evolution and the Diversity of Life (Ewolucja a różnorodność życia) na stronie 227 pisze on: „Wydaje mi się, że Lamarck bardziej zasługuje na miano »twórcy teorii ewolucji«, jak zresztą jest określany przez kilku historyków francuskich… on pierwszy poświęcił całą książkę na przedstawienie teorii organicznej ewolucji. On pierwszy ogłosił, że całe królestwo zwierząt powstało w wyniku ewolucji” (Mayr 1976).
Lamarck ubiegł Darwina, występując ze swą teorią pięćdziesiąt lat wcześniej, a do tego nie kładł takiego nacisku na brutalną walkę jako istotny czynnik w procesie ewolucji. Koncepcja Lamarcka wskazywała na to, że ewolucję napędza raczej „pouczająca” współpraca i interakcja zachodząca między poszczególnymi organizmami, a także między organizmami a środowiskiem, która umożliwia formom życia przetrwanie i rozwój w burzliwej, dynamicznej rzeczywistości. Lamarck twierdził, że organizmy nabywają koniecznych do przeżycia w zmieniającym się środowisku cech adaptacyjnych, które przekazują swemu potomstwu. Co ciekawe, hipoteza Lamarcka na temat przebiegu ewolucji jest zgodna z tym, jak współczesna biologia komórkowa pojmuje przystosowywanie się układu odpornościowego do zagrożeń płynących z otoczenia, o czym mowa była wcześniej.
Teoria Lamarcka szybko stała się przedmiotem napaści ze strony Kościoła. Pogląd, że ludzie powstali na drodze ewolucji z niższych form życia, został uznany za herezję. Lamarcka atakowali też inni uczeni, którzy jako zagorzali kreacjoniści drwili z jego koncepcji. Do tego, iż Lamarck popadł w zapomnienie, w największym stopniu przyczynił się August Weismann, niemiecki uczony zajmujący się biologią rozwoju. Próbował on doświadczalnie zweryfikować jego teorię mówiącą, że organizmy przekazują następnemu pokoleniu cechy korzystne dla przetrwania, nabyte na drodze interakcji ze środowiskiem. W jednym z eksperymentów pozbawił ogonów samce i samice myszy, a następnie sparzył je ze sobą. Weismann dowodził, że gdyby Lamarck miał rację, ich młode przyszłyby na świat bez ogonów. Tak się jednak nie stało. Weismann powtórzył swój eksperyment na dwudziestu jeden pokoleniach, ale nie doczekał się ani jednej myszy urodzonej bez ogona. Doszedł więc do wniosku, że lamarckowska teoria dziedziczenia cech jest błędna.
Wymyślony przez Weismanna eksperyment nie miał szans, aby potwierdzić prawdziwość teorii Lamarcka. Przede wszystkim, jak podaje autorka biografii francuskiego uczonego, L. J. Jordanova, Lamarck sugerował, że zmiany ewolucyjne zachodzą powoli, potrzebują na to „niezwykle dużo czasu”. W swej książce z 1984 roku Jordanova pisze, że jego teoria opiera się na kilku ważnych przesłankach, między innymi na założeniu, że „prawidła władające żywymi jestestwami wytworzyły bardziej złożone formy w trakcie niezwykle długiego czasu” (Jordanova 1984). Prowadzone przez pięć lat doświadczenia Weismanna obejmowały zbyt krótki okres, żeby potwierdzić teorię Lamarcka. Ponadto w jego rozumowaniu tkwił fundamentalny błąd, ponieważ Lamarck bynajmniej nie twierdził, że każda zmiana w organizmie się przyjmuje – organizmy zachowują cechy i przekazują je potomstwu wtedy, gdy ma im to pomóc w przetrwaniu. A nikt przecież nie pytał myszy, czy potrzebują ogonów do przeżycia czy nie! Weismann uznał po prostu, że ogony są myszom zbędne.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki