Kamienne drzewo - Bobin Grzegorz - ebook + książka

Kamienne drzewo ebook

Bobin Grzegorz

5,0

Opis

Druga część historii o Niebieskim Lesie

Gdy Theron zdobywa Inis, w mieście nastają rządy bezwzględnego maga. Królowa Endalonia pozostaje nadal w swoim królestwie, by chronić córkę oraz przyjaciół, których wysłała statkiem do bezpiecznego Aher. Okrutny plan coraz silniejszego Therona zakłada podbój kolejnych miejsc, a Inis staje się dla niego tylko przystankiem. Zaplanował zdobycie zamorskiej krainy Aher, dzięki czemu będzie mógł rządzić po obu stronach morza. By sprawować władzę nad tak wielkim obszarem, mag będzie potrzebował kogoś jeszcze. Komu zaufa? Z kim podzieli się władzą?

Czy ogromna fala wywołana przez Therona zdoła dogonić uciekający statek i posłać go na dno? Czy dziewczynka ze statku dysponująca cząstką magicznej mocy stawi czoło  Theronowi? A może znajdzie się jeszcze ktoś inny, kto sprzeciwi się okrutnemu władcy? Niekiedy siła budzi się w tych, po których nikt niczego się nie spodziewa…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Nazywam się Emfiel izaraz zginę.

Jako królewski koniuszy, przybyłem zAher na Koński Targ wInis. Jestem tutaj pierwszy raz iwłaśnie spełniło się moje marzenie. Zobaczyłem na własne oczy miejsce, skąd pochodzą najpiękniejsze konie świata. Zobaczyłem zielone pastwiska otaczające wulkan górujący nad miastem.

*

Piliśmy dużo wina. Świętowaliśmy udany zakup koni dla króla Finsecha, za których wybór bardzo nas pochwalił. Jest tradycją, że co roku przed nasileniem zimowych prądów morskich kupowanych jest kilkanaście sztuk.

Do gospody wpadł jakiś mężczyzna, sądząc po szacie chyba bogatszy kupiec. Oparł się na drzwiach iosunął na ziemię. Zwymiotował. Po minie gospodarza widać było, że to dla niego nie pierwszyzna. Zbeznamiętną twarzą wziął szmatę izpomocnikiem zawołanym zkuchni wynieśli go za drzwi. Cztery ruchy isprzątnięte. Nie minęło kilka minut, akolejna osoba zwróciła treść żołądka wdrzwiach gospody, tym razem kobieta. Ztowarzyszami zaśmialiśmy się twierdząc, że gdzieś mają chyba jeszcze mocniejsze wino. Przez ulicę co chwila ktoś przebiegał. Tłum gęstniał. Nie dało się już prowadzić normalnej rozmowy. Za oknem zrobił się hałas. Chwilę później rozległ się głos karczmarza, że dach gospody się pali. Rzuciliśmy się do wyjścia. Na szczęście nie mieliśmy daleko. Ogień nie zrobił na mnie takiego wrażenia jako to, co zobaczyłem na ulicach. Wszędzie leżeli ludzie, wkonwulsjach, na kolanach. Po drodze przebiegł spłoszony koń, tratując leżących. Jedno słowo przyszło mi od razu do głowy – zaraza.

Wpanice, pod naporem tłumu, rozdzieliliśmy się. Straciłem kompanów zoczu. Odruchowo ruszyłem nad wybrzeże wmiejsce zejścia do portu iwspiąłem się na mur, by mieć lepszy widok. Pożar gospody nie był jedyny. Płonęło kilka innych budynków wróżnych częściach miasta. Zaraza ipożar wjednym czasie. Słyszałem wgospodzie oTheronie, magu, który miał zamiar podbić miasto. Może to on wywołał te nieszczęścia? Nie mógł trafić na lepszy czas, bo miasto było do granic przepełnione gośćmi Końskiego Targu. Postanowiłem wrócić do stajni isprawdzić, co zkońmi. Byłem za nie przecież odpowiedzialny. Nie chciałem myśleć, co stałoby się znimi, gdyby pożar tam dotarł. Musiałem być szybszy od ognia.

Królewskie stajnie otoczyła grupa żołnierzy inikogo tam nie wpuszczali zobawy przed podpalaczem. Znajdowały się one bezpośrednio pod zamkiem, asiano wnich zgromadzone stanowiło realne niebezpieczeństwo. Wiele budowli paliło się jednocześnie wróżnych miejscach miasta. To nie mógł być przypadek.

Po jakimś czasie przestałem zwracać uwagę na leżących wewłasnych wymiocinach ludzi. Było ich tak wielu. Musiałem tylko sprawnie przeskakiwać ciała inie pośliznąć się na cuchnącej mazi. Przed stajnią spotkałem kilkoro ludzi zAher. Czekali, by dostać się do zamku, ale wojsko było nieugięte. Zakaz dla wszystkich oprócz królowej idowódców zInis. Przekazano nam, by niczego nie pić inic nie jeść. Mieliśmy wszyscy czekać na decyzję naszego króla ibyć gotowi do wypłynięcia wkażdej chwili.

Dym gryzł woczy iszybko straciłem orientację, wktórą stronę iść. Ludzie na ulicy biegali wpanice, ktoś wołał swoje dziecko, ktoś jęczał zbólu. Na mury wojsko nie wpuszczało nikogo. Zakaz to zakaz. Na szczęście zaczął padać deszcz, apotem powietrze się na tyle rozrzedziło, że zobaczyłem zarysy południowej części miasta. Minąłem szpital pospiesznie stworzony wdawnym wybiegu dla koni pełen dogorywających ludzi. Deszcz narastał, sycząc po zetknięciu zżarzącymi się belkami pogorzelisk.

Na wybrzeżu uzbierała się spora grupa ludzi, czekająca na rozwój sytuacji. Gdy pożary dogasły, ktoś przyszedł ioznajmił, że zaraza przyszła zjeziora, które zaopatruje miasto wwodę. Nadal był zakaz picia wody zujęć miejskich, które miały zostać oczyszczone. Ponoć wyłowili trupa ito trupi jad był przyczyną zarazy.

Wieczorem, kiedy wszystko wskazywało na to, że sytuacja się uspokoiła, zapłonęło kilka statków wporcie, ana horyzoncie, na zielonych polach Inis, pojawiło się wojsko Therona. Stało się jasne, że to on stał za wszystkimi wydarzeniami. Na szczęście na naszych statkach pozostawiono królewską straż iżaden zokrętów nie spłonął.

Król podjął decyzję owypłynięciu kolejnego dnia. Negocjował zNajjaśniejszą Endalonią izdecydował ozabraniu grupy ważnych ludzi zInis, wwiększości dzieci, wśród których była mała córka królowej. Mieli znaleźć schronienie na czas oblężenia swojego miasta unas za morzem. Wporcie wiele osób czekało na szansę ucieczki. Co ważniejsi ibogatsi płacili pełnymi sakwami złota, ale nasi kapitanowie byli nieugięci. Mieli rozkazy, nie mieli miejsca. Barki transportujące nas na statki trzeszczały isprawiały wrażenie, że zaraz się złamią pod ciężarem ludzi ikoni. Chociaż mieliśmy zabrać głównie konie, król zrezygnował zwiększości zwierząt. Tych kilka rumaków, które były pod moją opieką, ztrudem utrzymywałem wspokoju.

Nocne niebo rozjaśnił słup światła znad wulkanu, który wcześniej podziwiałem zzamkowych murów. Jasność uderzyła wniebo, wiercąc dziurę wchmurach. Część ludzi wskakiwała do wody znadzieją, że wdrapią się jeszcze na jakąś barkę iznajdą miejsce na którymś zestatków.

Nasze okręty stały na kotwicach wsporej odległości od brzegu. Cała przeprawa przeszła sprawnie imogliśmy podnosić kotwice. Konie wprowadziłem od razu do ładowni. Szkoda, że nie zabraliśmy więcej zwierząt, ale ich miejsce zajęły osoby szukające ratunku.

Wiatr lekko zawiał, ażagle zatrzepotały kierując okręt na południe. Spokojne niebo nie zapowiadało zmiany pogody. Usłyszałem grzmoty. Po chwili zauważyłem, że urwał się klif nieopodal miasta izwielkim impetem osunął się do morza. Ogromna, rycząca fala, podążała wnaszą stronę. „Fala! Ogromna fala! Trzymajcie się wszyscy mocno!” – krzyknąłem. To były moje ostatnie słowa.

Teraz opadam na dno, aczuję, jakbym się unosił. Mrok ogarnia moje ciało.

1

Fale leniwie biły o strome skały. Na kamienistej plaży leżała wyrzucona przez wodę różdżka Rewita, którą podarował mu druid Malmgrid, zanim zginął broniąc Niebieskiego Lasu przed Theronem. Morze kilkukrotnie zabierało ją i oddawało, jakby nie mogło się do końca zdecydować, co z nią zrobić. Rozrzucone niedbale setki połamanych desek i części statków spoczywały na brzegu. Nieopodal gniło ciało konia z mocno napuchniętym brzuchem i ogonem falującym w wodzie.

Wcześniej...

– Fala! Ogromna fala! Trzymajcie się wszyscy mocno! – krzyczał ktoś z załogi.

Pomruk morza narastał, a pokład zaczął się unosić coraz wyżej, przechylając niebezpiecznie burtę na jedną ze stron. Dzieci wraz z opiekunką Sesonah zgromadziły się w okolicy masztu. Każde złapało za linę i kucnęło. Zielarka Meriel stanęła za swoimi dziećmi – Fallą i Odgerem, obejmując ich rękoma. Sternik próbował ustawić statek dziobem do fal, a załoga jak w ukropie składała żagle. Na pokład wyszedł król Finsech i poganiał kapitana, by za wszelką cenę uratował okręt. Każdy trzymał się kurczowo czego mógł i czekał na nieuniknione. Konie z dolnego pokładu rżały z przerażeniem, przeczuwając, co się zaraz stanie. Statek, jakby nic nie ważył, został uniesiony w górę przez ogromną falę i rzucony na głębinę po to, aby roztrzaskać się o wodę. Krzyki, panika i chaos. Nie sposób było się zorientować, gdzie góra, gdzie dół; gdzie powierzchnia, a gdzie woda. Po chwili przyszła mniejsza fala i jeszcze mniejsza. Nagle wszystko ucichło.

Wokół unosiły się kawałki statku. Rewita gdzieś wyrzuciło pomiędzy złamanym masztem a resztkami rufy. Część załogi zniknęła pod wodą, a ci mający więcej szczęścia, próbowali złapać się większych desek. Niektóre płonęły po zderzeniu z wielką naftową lampą, dając bladopomarańczowe światło. Pomiędzy nimi, w bezładzie, pływało kilka koni, którym udało się wydostać z dolnego pokładu. Zwierzęta kotłowały wodę przednimi kopytami, chcąc wejść na deski niewiele szersze od ich tułowia, które znikały pod wodą. Krwawiące, jeszcze kilka minut temu żywe ciała, unosiły się na wodzie. Na szczęście dla dzieci, maszt był w jednym kawałku i ciągnął za sobą liny, których kurczowo trzymały się małe rączki. Meriel widziała, jak jej przyjaciel Rewit znika pod wodą. Upewniła się, że jej dzieci nadal były przy niej i zaczęła szukać innych.

– Rewiiiit! – wołała bez skutku.

Nagle maszt zaczął tonąć pociągając za sobą przywiązane do niego liny. Każdy, kto trzymał się masztu, puścił instynktownie tonące sznury i poszukał kawałka statku, którego mógłby się przytrzymać, zostając na powierzchni. Nie wszyscy umieli pływać. Opiekunka Sesonah, próbowała przytrzymać dzieci przy sobie, ale to było ponad jej siły. Odger uczepił się dość grubej deski i pomógł na nią wejść swojej siostrze i Ghandii – córce królowej Endalonii. Miejsca dla niego już nie starczyło, ale dzielnie trzymał się krawędzi, pozostając w wodzie.

– Nie daj im spaść z deski, synku – powiedziała Meriel i zanurkowała po jedno z dzieci, które zniknęło pod wodą.

Trzymając je pod pachą, podpłynęła do Odgera i posadziła malca na desce, która już ledwo utrzymywała pozostałych pasażerów. Zielarka rozejrzała się dookoła i coś jej przysłoniło jedną z palących się szczap drewna na wodzie. Był to czarny jak noc koń z Inis, który płynął w pobliżu tracącej siły Sesonah.

– Złapcie się grzywy konia! – krzyknęła w noc najgłośniej jak potrafiła.

Opiekunka szybko zrozumiała, o co chodzi i kazała dwójce podopiecznych, którym pomagała unosić się na wodzie, złapać się za kłąb końskich włosów. Dzieci zaczęły płynąć przy koniu. Zyskali na tym kilka minut. Sesonah głośnym krzykiem kazała pozostałym zrobić to samo. Po chwili kilka rumaków płynących w pobliżu miało swoich pasażerów. Opiekunka krzyczała z coraz to większą rozpaczą, bo nie mogła doliczyć się kilkorga dzieci. Sama chwyciła za dryfującą beczkę i rozpłakała się.

– Nic nie da twój płacz – powiedziała Meriel oglądająca się na swoje pociechy – nie uratujemy wszystkich, ale musimy wyłowić ich jak najwięcej. To jeszcze nie koniec, trzeba połączyć kilka desek i jakoś przetrwać. Prąd nas zniesie na północ. Będziemy mieli szczęście, jeśli trafimy na jakąś zatokę, inaczej rozbijemy się o skały. Rozumiesz, co mówię? – Szarpnęła za ramię Sesonah! – Pomóż mi!

– Mamo, zimno – powiedziała Falla trzymająca za rękę Ghandię, która ze szklistymi oczami wzywała matkę.

– Trudno będzie przetrwać tę jedną noc w wodzie, nie mówiąc o jakiejś tam zatoce – powiedziała ze zrezygnowaniem opiekunka Sesonah.

Zamilkły. W nocnej ciszy, którą przerywało charczenie koni desperacko próbujących wejść na cokolwiek, dało się słyszeć ciche nawoływanie. Po chwili ktoś coraz głośniej, coraz bliżej wołał:

– Dzieeeeci! Odgeeeer! Merieeeel!

– Mamo! – krzyknął chłopiec – To Siril! Tutaj! – wołał prawie piszcząc – Tuuuutaaaaaj!

– No krzyknij swoim potężnym głosem – powiedziała Meriel do Sesonah – tak jak wołałaś dzieci.

Opiekunka trochę zbierała się w sobie, po czym krzyknęła tak, że aż zadrżała woda:

– Ogieeeeeń! Tu gdzie ogieeeeń!

Z ciemności wyłoniła się płaskodenna barka, która przywiozła wszystkich z przystani w Inis na statek. Stał na niej zaufany rycerz królowej Endalonii – Siril i jeszcze kilka innych osób. Nie wyglądały one bynajmniej na marynarzy, raczej na kogoś z dworu króla Finsecha. Pasażerowie wolno wiosłowali kawałkami desek, które służyły im za marne wiosła. Barka była wywrócona do góry dnem i wystawała nad poziom morza niecały metr. Przetrwała uderzenie fali dzięki temu, że wracając do brzegu, zeszła z kolizyjnego kursu niszczycielskiej fali.

Siril wskoczył do wody i pomagał wszystkim dostać się na barkę. Zaczął od najmłodszych. Najwięcej trudu przysporzyło mu dogonienie koni z uczepionymi ich grzywy dziećmi. Zrobił to w ostatniej chwili, bo zwierzęta wkrótce potem zaczęły znikać pod powierzchnią. Gdy Meriel weszła na pokład, zobaczyła nieprzytomnego króla z Aher – Finsecha.

– Znalazłem go unoszącego się na wodzie, nie wiem, czy przeżyje – powiedział Siril.

Kobieta szybko sprawdziła, czy dzieci są bezpieczne, uklękła przy królu i rozpięła mu kaftan oraz koszulę. Oddech miał bardzo słaby, wręcz niezauważalny. Odwróciła go na bok i kazała jednemu z pasażerów pilnować, by nie leżał na plecach.

– Poczekajmy, aż wykrztusi całą wodę.

– Widziałaś gdzieś Rewita? – przerwał jej Siril.

– Widziałam, jak spadał do wody, gdy fala w nas uderzyła. Szukałam i wołałam. Jak kamień… w wodę.

Mężczyzna posmutniał. Stanął na krawędzi i z całej siły wytężał wzrok obserwując okolicę. Prąd pchał barkę coraz szybciej. Zniknęli za skałami żegnając wzrokiem światła dobiegające z miasta Inis. Chmury przykryły księżyc i zapadła całkowita ciemność.

2

Nikt nie spał w nocy. Świt został przez wszystkich przywitany z ulgą. Wreszcie było widać cokolwiek. Szczęśliwie przez całą noc prąd pchał barkę w stronę otwartego morza unikając przybrzeżnych skał.

– Jak się czujecie? – powiedziała siedząca na deskach Meriel, trzymając głowę córki na kolanach.

Jako zielarka lecząca ludzi po wsiach, poczuwała się by wszystkich objąć swoją opieką. Dwójka jej dzieci, które leżały obok niej, to był największy skarb. Jedyny, jaki miała.

– Zjadłbym coś – odezwał się tubalny głos króla.

Król Finsech, obudził się jako jeden z pierwszych. Stał w otoczeniu uratowanej dwójki osób ze swojego dworu: Legrany – pięknej, czarnowłosej dziewczyny wyglądającej jak księżniczka oraz wyjątkowo chudego i pomarszczonego skarbnika, który miał czuwać, by król zbyt wiele nie wydał na zakup koni na targu w Inis.

– Komu zawdzięczam uratowanie życia?

Zapadła cisza. Siril, który go uratował nie miał w zwyczaju wychodzenia przed szereg i chwalenia się swoim męstwem. Siedział odwrócony i wpatrzony w morze udając, że nie słyszał. Stanął nad nim Odger i przymykając jedno oko, wywalił język na brodę, po czym teatralnie wskazując obiema rękami powiedział:

– On to uczynił, panie królu.

– Aj, cicho bądź – powiedział przez zęby do chłopaka. – Nie wiesz, jak on potrafi być upierdliwy.

Jakby na potwierdzenie tych słów podszedł do nich król i usiadł obok.

– Jestem ci dozgonnie wdzięczny, rycerzu. Mam nadzieję, że moja wdzięczność będzie trwała dłużej niż te kilka niepewnych najbliższych dni.

– Było ciemno, ktoś płynął, nie wiedziałem, że to król. Po prostu wciągnąłem na deski, bo było miejsce i tyle.

– To jeszcze bardziej świadczy o twojej przyzwoitości i nieznajomości protokołów, bo większość w pierwszej kolejności ratuje i broni króla. Ale niech ciemna noc będzie twoim usprawiedliwieniem. Umiesz polować na ryby? Głodny jestem.

– Zdarzało mi się łowić ryby, ale wtedy sprawę ułatwiała mi wędka lub sieć. Żadnej z nich tu nie widzę.

– A nie mógłbyś wskoczyć z nożem do wody? Nóż masz przy pasie. Pływać umiesz.

Siril już gotował się w środku, ale król to król. Trzeba zachować spokój.

– Oczywiście, jak tylko zobaczę przepływającą obok nas rybę, nie omieszkam na nią skoczyć. Z nożem. Król wybaczy, ale muszę rozprostować nogi po nocy.

Wstał i grobową miną popatrzył na Odgera, który udawał, że coś zeskrobuje nogą z pokładu. Po paru chwilach chłopiec jednak naprawdę coś znalazł między deskami.

– Mamo, co to jest?

Meriel podeszła i zobaczyła, że w jednej części barki była dość spora kolonia ostryg, ponieważ to miejsce wcześniej było dnem barki stale zanurzonym pod wodą.

– No to mamy śniadanie – powiedziała.

Sesonah nie miała ochoty jeść. Nie mogła przeboleć, że utraciła kilkoro dzieci, które powierzono jej opiece. Nie licząc Falli, Odgera i Ghandii, przeżyła jeszcze czwórka, w tym mały Lobmys, który w zamku pomógł wybudzić Meriel ze śpiączki.

– Zjedz coś – powiedziała zielarka podając jej otwartą ostrygę – nie mogą cię takiej zobaczyć. Mają tylko ciebie i nie możesz się poddać. Myślisz, że one też nie przejmują się tym, że już więcej nie zobaczą swoich przyjaciół?

– Ale to moja wina.

– Jeśli jest już czyjaś wina to Therona, który nas nakłonił do ucieczki – objęła dość szerokie i pulchne ramiona opiekunki.

– Mamo, dokąd płyniemy? – zapytał się Odger, siadając na deskach.

– Na pewno na północ. Mamy szczęście, że prądy morskie nie są jeszcze zbyt silne, bo najpewniej już dawno zostalibyśmy roztrzaskani o skały lub zepchnięci w bezkres morza.

– Ale tu jest bezkres morza – kręciłem się dookoła i nic nie widziałem. Ani brzegu, ani skał. Nic.

– A jak daleko na północ nas ten prąd wywlecze? – dołączył się do rozmowy stojący nieopodal suchy skarbnik króla. – Bo z tego, co słyszałem, nikt, kogo porwały prądy już nie powrócił.

– To zimowe prądy są mocne i zdradliwe, ale my jeszcze jesteśmy na samym początku ich tworzenia. Może jeszcze dobijemy gdzieś do jakiegoś brzegu powiedziała Meriel otwierając kolejną ostrygę. – Pozostaje nam cierpliwie czekać.

– A jak długo czekać? – rzekł skarbnik wyciągając rękę po posiłek.

– Nie wiem, ale nie możemy tracić nadziei. – Spojrzała wymownie na Sesonah.

Dzień na barce snuł się powoli. Odger stukał rytmicznie piętami o deski, co nie przeszkadzało smacznie spać królowi Finsechowi. Meriel po cichu rozmawiała z opiekunką, a pozostałe dzieci siedziały w kółku i grały w jakąś grę. Siril udawał, że śpi i leżał z zamkniętymi oczami. Nie chciał okazać tego, że się boi. On też nie wierzył, że barka gdziekolwiek dopłynie.

– Skały! – krzyknął Odger.

Na horyzoncie ukazały się pojedyncze grzbiety skał, a z nimi kolejne i kolejne. Jedna większa od drugiej. Białe, strzeliste, wysuszone na słońcu i wietrze skalne szczyty kontrastowały z szerokim, ciemniejszym i obmywanym przez fale dołem. Z oddali nie można było być pewnym, że uda się między nimi przepłynąć.

– Połóżcie się płasko na deskach i złapcie się za ręce. – Sesonah pomału powracała do swojej roli opiekunki.

– Synu, nie strugaj najodważniejszego na świecie i połóż się – powiedziała Meriel do podskakującego Odgera. – I nie skacz, bo się pośliźniesz!

– Ale tak więcej zobaczę!

– A ja też chciałabym cię jeszcze zobaczyć po tym jak uderzymy w skały. Kładź się natychmiast!

Jak tylko chłopiec się położył, barka w coś uderzyła i zatrzeszczały deski. Podwodna skała dała o sobie znać. Niefortunnie na samej krawędzi pokładu siedziała Legrana należąca do dworu króla z Aher. Wpadła do wody daleko do przodu i uderzyła plecami o powierzchnię znikając wszystkim z oczu. Meriel przetoczyła się po deskach i uklękła próbując zobaczyć, czy dziewczyny nie wciągnęło pod barkę. Z lewej strony, z wody, wyłonił się Siril unoszący nieprzytomną kobietę.

– Podaj mi ją – Meriel wychyliła się i złapała za mocno nasiąkniętą wodą suknię.

Wszyscy pasażerowie doczołgali się do niej, zapominając na chwilę o zbliżających się ogromnych skałach. Siril delikatnie przechylił dziewczynie głowę i uciskał klatkę piersiową. Robił tak przez krótką chwilę, aż z ust topiącej parsknęła spieniona woda. Legrana zobaczyła nad sobą mężczyznę, z którego włosów i brody skapywała jeszcze woda. Mokra broda odsłoniła kilka blizn, na co dzień ukrytych pod nią.

– A niech mnie. I znowu nasz bohater. Widzę, że możemy czuć się bezpieczni, mając kogoś, kto każdego uratuje – wtrącił król.

– Obym więcej nie musiał nikogo ratować – powiedział Siril, nie odrywając wzroku od uratowanej dziewczyny. Po chwili dotarło do niego, że ciągle trzyma ręce na jej piersi.

– Dziękuję za uratowanie mi przyszłej synowej – rzekł król.

Barka zwolniła. Dzięki uderzeniu o skałę, wyhamowała i obróciła się lekko w lewo. Spowodowało to, że rozbitkowie oddalili się z kursu kolizyjnego ze skałami. Przepływając w bezpiecznej już odległości, ich oczom ukazało się cmentarzysko statków. Odger naliczył ich kilkanaście. Były niczym wbite jedne w drugie. Większość rozbiła się o dwie ogromne skały, które otaczał gąszcz mniejszych, podwodnych kamienisk. Pomarszczony skarbnik zauważył trzy połamane bandery statków z Aher.

– Dziękuję – powiedziała Legrana do Sirila, siadając obok niego. – Chciałam podziękować osobiście, a nie wyręczać się królem.

– Przyszłym teściem.

– Tak… przyszłym teściem.

– A co przyszła królowa robiła w Inis?

– Szukałam konia na prezent dla księcia Atalona.

– Dla syna króla?

– Tak. Został w Aher, bo ktoś musi pilnować tronu. A król ufa tylko swojej rodzinie. Dlaczego za mną skoczyłeś?

– Taki mam instynkt. Ktoś wpada, ja skaczę. To jest naturalne. Choć jak pomyślę, to mi się nie chce już tak robić. Głowa zostaje na statku, a ciało skacze.

– A jak myślisz? Przeżyjemy tę podróż? – Spojrzała przed siebie gdzieś na horyzont.

Siril rozejrzał się po pokładzie. Dzieci bawiły się w kółku, Meriel rozmawiała z Sesonah, reszta wypatrywała brzegu. Wyobraził sobie wtedy, że nie są na morzu, a w komnatach zamkowych. Że właśnie w kuchni szykowane jest jakieś przyjęcie, że jest jak dawniej.

– Chciałbym przeżyć – powiedział po zastanowieniu i spojrzał na nią, po czym zawstydzony opuścił wzrok. – Chciałbym, abyśmy wszyscy przeżyli.

Król zawołał Legranę, bo według niego za bardzo zaczęła się spoufalać z tym rycerzem. Kazał jej nie oddalać się od siebie dalej niż na kilka kroków.

Zaczynała się kolejna noc na barce. Wszyscy ułożyli się płasko na deskach i każdy musiał trzymać drugą osobę za rękę lub pod ramię. Dzieci na samym środku w miarę bezpieczne spały. Jednak nie każdy mógł zasnąć tej nocy.

3

Zmarznięta, przemoczona i poraniona dłoń chwyciła różdżkę leżącą na brzegu.

– Mam cię – powiedział Rewit, z którego strugami ściekała woda.

Jego pociągła twarz była cała w piasku i drobnych kamyczkach. Z wielkim trudem wstał z kolan i rozejrzał się. Gdyby nie okoliczności, to nawet mógłby się zachwycić plażą – pełną drobnych kamieni opłukiwanych przez fale. Im dalej od morza, tym były one większe, zamieniając się dalej w ogromne, popękane skały. Ze skalnych szczelin wyrastały małe drzewa powyginane przez zimowe, silne wiatry. Całe piękno uleciało, gdy Rewit spostrzegł pierwsze ciała leżące na brzegu. Niektórym nad powierzchnię wystawały tylko nogi obmywane przez morską wodę. Targany silnymi emocjami przebył cały dostępny brzeg w poszukiwaniu kogoś, kto mógł przeżyć. Wytężał wzrok, patrząc daleko w morze, ale nie był w stanie nic zobaczyć. Postanowił wdrapać się na skały, wybierając jedną ze szczelin, gdzie rosło najwięcej drzew. Zgrabiałe ręce nie pomagały mu we wspinaczce. Dzięki wysokiemu wzrostowi i długim nogom przechodził od drzewa do drzewa jak po drabinie. W końcu zmęczony dotarł na szczyt. Ujrzał stamtąd skały wystające z morza i coś płaskiego podobnego do wielkiej deski płynącej dalej na północ. Chwiejnym krokiem ruszył przed siebie. Droga prowadziła go przez grzbiety skał, które tworzyły półkolistą, niedostępną zatokę. Dalej była już tylko nieprzystępna ściana, biegnąca aż po horyzont. Na skraju horyzontu prądy niosły barkę.

4

– Mamo, chyba w nocy słyszałem wycie wilka. Może to Ucho? – powiedział Odger, powoli wybudzając się ze snu.

– Ja nic nie słyszałam. Poza tym jesteśmy nie wiadomo jak daleko od brzegu.

– Wcale nie tak daleko – wtrącił Siril patrzący w przeciwną niż oni stronę.

Na zachód od nich, w odległości kilku mil, ciągnęła się prosta linia skał, o które z wielką siłą biły fale. Prąd pchał ich równolegle do brzegu. Nie oddalali się od niego, ani nie przybliżali.

– Wcale się nie zanosi, byśmy wreszcie dobili do brzegu. A ślimaki się już dawno skończyły. – Wtrącił z pretensją król Finsech, który także wstał.

Pozostali pasażerowie barki jeszcze spali.

– Który to dzień płyniemy? – zapytał król.

– Trzeci – odparła Meriel. – Większym problemem, królu, jest brak wody niż jedzenia. Sama poranna rosa na deskach nie wystarcza. Dzieci mają suche usta i coraz bielsze języki.

Barka lekko przyspieszyła, potem zaczęło ją obracać. Po kilku obrotach niewidzialny uścisk zelżał i zawirowanie wody skierowało ich w stronę lądu. Zwarta linia skał ustępowała bardziej poszarpanej i podziurawionej, pełnej różnych zakamarków i jaskiń. Gdy zbliżali się w stronę brzegu, w oddali, lekko przykryte chmurami, ukazały się im majestatyczne Góry Płaskie.

5

Rewit oddalił się od stromych skał wiszących nad morzem i dotarł do nieprzyjaznych kamienistych przestrzeni rzadko porośniętych roślinnością. Im dalej odchodził od morza, tym roślinność stawała się bujniejsza. Trawy sięgały mu już do kolan, a w oddali widniały gęste zarośla. Drzew tutaj nie było, lecz w zaroślach można znaleźć zawsze coś do jedzenia, nawet jeśli miałyby to być igły jakiegoś skarłowaciałego świerku. Rozbitek całe życie spędził w lesie, więc doskonale wiedział, co ma robić. Wszystko to, co tu zobaczył, było dla niego zaledwie małą grządką, w porównaniu do jego utraconego Niebieskiego Lasu, gdzie jako młody filid pobierał nauki u leśnych druidów. Dziwił się, że nie spotkał jeszcze żadnego zwierzęcia, żadnej mewy, jakiegokolwiek śladu życia.

Rewit kierował się na północ. Tliła się w nim jeszcze nadzieja, że jeszcze ktoś na tej płynącej „desce”, którą zobaczył na horyzoncie, się uchował. Było zbyt daleko, by mógł cokolwiek dojrzeć. Gdy wspiął się na jedną z wyższych skał, zobaczył kolejną zatokę, a za nią wzniesienie. Robiło się coraz wyżej i czuł, że zbliża się do Gór Płaskich. Sam nigdy nie był w tych górach i znał je tylko z opowieści druidów górskich, którzy raz w roku przychodzili po zapasy do Niebieskiego Lasu. W zamian za suszone grzyby, wosk, powidła, jabłka, orzechy i szereg innych dóbr przynosili rzadkie skalne porosty i zioła, sól z jaskiń i górskie kryształy. Przybysze mieszkali w jaskiniach, a ich głównym zajęciem było wykuwanie w skałach przejść i korytarzy, budowanie całej sieci pomieszczeń i komnat. Posiadali umiejętność wytapiania bardzo twardych, żelaznych narzędzi, do których surowce zdobywali w górach. Druidzi z Niebieskiego Lasu często żartowali, że zanim ich przyjaciele skończą budować swoją górską osadę, to każdemu z nich zakwitnie niebieskie ziarno, z którego jeszcze nikomu nigdy nie udało się nic wyhodować. Legenda głosiła, że ten, kto wyhoduje roślinę z ziarna zrodzonego przez niebieskie drzewo, uwolni wtedy wielką moc.

Rewit postanowił, że jeśli nie znajdzie żadnego rozbitka, uda się w góry do druidów. Czuł się zagubiony. Jego lasu już nie ma. Jedynych przyjaciół, których kiedykolwiek miał, stracił. Dał słowo swojemu nauczycielowi Malmgridowi, że będzie strzegł Fallę i Odgera własnym życiem. Malmgrid zginął za Niebieski Las. A on? Co jeśli przeżył tylko on? Bił się z myślami i wielkim poczuciem winy z powodu niedotrzymanego słowa. Tęsknota w nim wzbierała; odczuwał brak tego psotnego chłopca, którego bardzo polubił i całej reszty przyjaciół.

Otrząsnął się. Przyspieszył kroku. „Choćby mewa” – pomyślał. Nic. Pusto. Wciąż zamyślony przez swoją nieuwagę wpadł w rozpadlinę skalną i utknął w niej na dobre.

– Naprawdę?! – krzyczał w złości w powietrze. – Serio? Przeżyłem ten cały sztorm i zatopienie statku, by teraz to?

Próbował wydostać się na powierzchnię, zapierając się nogami i łokciami o pionowe, śliskie ściany. Bezskutecznie. Zaczął wpadać w klaustrofobiczną panikę.

– Nie mogę teraz tak tu zostać. Nie mogę!

Coś uderzyło go w głowę. W pierwszej chwili myślał, że osunął się na niego kawałek ziemi. Jednak była to lina, którą ktoś na górze trzymał. Zaskoczony pociągnął dwa razy. Z drugiego końca nadeszła odpowiedź, też dwukrotna. Chwycił mocniej. Nogi lekko ruszyły, ale lina wyśliznęła mu się z rąk i zniknęła na powierzchni. Znowu ktoś mu ją podał. Tym razem obwiązał się pod pachami. Już pierwsze pociągnięcie spowodowało, że ruszył z miejsca. Kolejne przesunęło go do góry. Po kilku chwilach dotarł na powierzchnię.

Rewit nie bardzo wiedział, kto go wyciągnął. Nie był pewien, czy to kobieta czy mężczyzna. To coś było stare, pomarszczone, zgarbione, z długimi, rozpuszczonymi siwymi włosami i wyglądało jak marynarz. Bardzo stary marynarz. W pierwszej chwili pomyślał, że jest ktoś jeszcze, kto się ukrył, bo nie podejrzewał, że ta niewielka postać sama mogła go tak lekko wyciągnąć.

– Dziękuję – powiedział krótko. – Można wiedzieć komu zawdzięczam ratunek?

– Obserwowaliśmy cię.

– Śledziliście mnie?

– Patrzyliśmy jak żyje. To rzadkość u nas. Że kto żyje. Bo my tu sami żyjemy. My też jesteśmy z morza.

– A macie coś do jedzenia? Jestem głodny.

– Mamy jaja mewy.

– A oprócz tego?

– Mewy.

„No to już wiem, dlaczego tu nic nie lata” – pomyślał zniesmaczony.

Nieznajomy prowadził go przez skały i zarośla, co chwila skręcając. Można było mieć wrażenie, że jest w swojego rodzaju labiryncie. Po około godzinie doszli do półki skalnej, z której rozpościerał się widok na zatokę. Zachwycony tym widokiem filid nie zwrócił uwagi na otwór w skale za jego plecami, który prowadził do jaskini. Ledwo tlące się ognisko rozbłysło na nowo, gdy nieznajomy dorzucił kilka kawałków bogato oblepionego żywicą drewna. Wystrój jaskini zaskoczył przybysza. Było tam jak we wnętrzu statku. Na ścianach równo ułożone deski, w rogach kilka skrzyń, dywan, nawet kapitańskie biurko wraz w całym asortymentem piór, kałamarzy i map. Obok łóżka wisiał hamak, a na jednym ze stołów kompletna zastawa obiadowa. Rewit stanął jak wryty.

– To z morza – pochwalił się starzec.

– Widzę, że mamy tu króla jaskiń.

– Króla nie ma, król został.

– Jestem Rewit, filid z Niebieskiego Lasu – podjął kolejną próbę poznania imienia nieznajomego.

– My jesteśmy Iwredestebal.

– To jest tu jeszcze ktoś?

– Nie. Tylko my. I wy.

– Dobrze – pojął wreszcie. – A długo tu jesteś… jesteście?

– Oj długo. Będzie z dziesięć zim. Albo więcej.

– Nie próbowaliście wracać do domu?

– Tu jest teraz nasz dom. Morze obdarowuje. A kiedyś próbowaliśmy wracać, ale z jednej strony morze, a z drugiej góry. Kiedyś w doliny dotarliśmy do dużych drzew i lasu, ale wojsko złapało. Uciekliśmy. Iwredestebal uciekł z nami.

– A widzieliście na horyzoncie to coś, co płynęło dalej na północ?

– Widzieliśmy. Wiemy, gdzie będzie. Morze tam też obdarowuje.

– A znasz… znacie drogę, Iwredestebalu?

– Znamy. Iwredestebal też zna. Ale najpierw niech się posili, a potem pójdziemy. Dawno nie mieliśmy gościa.