Trzech Gości w Łódce Plus Wampir - Krzysztof Kotowski - ebook + audiobook + książka

Trzech Gości w Łódce Plus Wampir ebook

Kotowski Krzysztof

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Trzech Gości w Łódce Plus Wampir” – to sensacyjny thriller Krzysztofa Kotowskiego – książka, która pojawia się po kilkuletniej nieobecności bestsellerowego autora na rynku wydawniczym.

Napisana z rozmachem opowieść o przeżyciach młodego wampira urodzonego 11 listopada 1918 roku (!) i uwikłanego w misterną grę służb specjalnych zawiera w sobie to, co dla Kotowskiego najbardziej charakterystyczne. Brak szacunku dla granic gatunkowych, znakomity język, jak zawsze wciągająca akcja i niezwykli bohaterowie, do których czytelnik natychmiast się przywiązuje.

Wiktor Maurycy Sobolewski – polski arystokrata urodzony w dniu odzyskania przez kraj niepodległości – spędza sielankowe dzieciństwo w dworku ojca, do czasu gdy ten przegrywa w karty cały majątek i na zawsze opuszcza rodzinę. Bez zaplecza finansowego, pozycji i perspektyw na przyszłość żyje z matką w skromnym mieszkaniu w Grodzisku Mazowieckim. Buntownicza natura każe mu jednak walczyć o sukces i cel w życiu. Bierze udział w powstaniu warszawskim, podczas którego szybko zostaje ranny. Przeżywa jednak wojnę, by po jej zakończeniu wplątać się w półświatek warszawskiej Pragi, który staje się dla niego nowym domem.

Łatwo rozpoznawalny styl Kotowskiego łączy w sobie szacunek do tradycji mistrzów thrillera (John Grisham), powieści fantastycznej (Philip K. Dick), political fiction (Tom Clancy) i metafizycznej opowieści gotyckiej (Anne Rice) z nowoczesną, pełną dystansu, autoironii i poczucia humoru próbą przewrotnego pogodzenia wszystkich tych gatunków w nowy typ powieści rozrywkowej.

Otrzymujemy oryginalną, fascynującą historię o zemście i miłości, ale także o samotności i cierpieniu „naznaczonych innością”. W tle – refleksja na temat najnowszej historii Polski, a także i zawartej między linijkami… filozofii bytu.

Krzysztof Kotowski - bestsellerowy pisarz, dziennikarz i psycholog. W przeszłości pracował w radiu i TVP. Był autorem i prowadzącym wielu popularnych programów telewizyjnych, m.in. „Kawa czy Herbata” czy „Rhythmics”. Jest autorem thrillerów z pogranicza psychologii, fantastyki i horroru, czyli tzw. „thrillerów hipotetycznych”. Jego książki w ocenie krytyki i czytelników odznaczają się przede wszystkim świetnym językiem, poczuciem humoru i wartką akcją. Uznanie przyniosły mu m.in. takie książki jak: „Krew na Placu Lalek”, „Niepamięć”, „Marika”, „Zygzak”, „Święto Świateł” czy „Modlitwa do Boga Złego”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 608

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki: Szymon Szymankiewicz

Projekt graficzny i skład: Wojciech Mazur

Redakcja:Bogumiła Widła

Korekta:Malwina Łozińska

Produkcja i promocja: Grzegorz Esz

Marketing:Mateusz Ganc

Konsultacje graficzne: Sofya Bobrova

Copyright © by Krzysztof Kotowski, 2022Copyright © by 5Why Promotion sp. z o.o., 2022

ISBN 978-83-961241-6-6

Ludzie, którzy zajmują się pisaniem książek,mają tę fajną możliwość, że mogą zadedykowaćswoją opowieść, komu tylko chcą.

Korzystam z tego przywileju i przesyłam niniejszym wyrazy wdzięczności trójce moich wspaniałych przyjaciół, z pokorą dziękując:

Kubie Bierzyńskiemu– za prawdziwą przyjaźń, wyjątkową mądrość i inspirację,

Ewie Gutowicz– za wielkie serce, pomoc, wsparcie i krytyczny ogląd tego, co najważniejsze,

Ani Bierzyńskiej– za wielką wrażliwość i zrozumienie szczególnie dla tych, którym bronić się najtrudniej…

Krzysztof Kotowski

…ze wszystkiego, co dano nam w książkach –to tylko miłuję –co napisano własną krwią…

Friedrich Nietzsche1

Marynarz

Jak się w to wszystko wpakowałem?

Klasycznie, czyli nie używając w istotnych momentach, gdy tego wymagała sytuacja, mózgu. Może i jestem nietypowy, dziwnie się odżywiam i raczej trudno mnie nazwać wzorowym obywatelem, ale nie jestem idiotą. W tamtych czasach zwykle wiedziałem co i jak. Dbałem o dyskrecję. Ludzie mi ufali.

O tym, co robiliśmy z Oriną, nie wiedział nikt oprócz naszej trójki i… jeszcze kilka bardzo specyficznych osób, ale o tym opowiem wam zdecydowanie później. Oficjalnie byłem człowiekiem od załatwiania spraw.

Pilnowałem własnych interesów oraz oczywiście interesów klientów. Do pewnego czasu wszystko miło się toczyło. Ludzie się rozwodzili, ja ich śledziłem, robiłem przydatne zdjęcia – i komu to przeszkadzało?

Starałem się nie wchodzić nikomu istotnemu w drogę. Zwykle tak kombinowałem, żeby nie być po żadnej ze stron. Podchodziłem do wszelkich dziwactw z największym zrozumieniem. Przytulałem z uczuciem biedne, zdradzane kobiety, a za pół godziny strzelałem misia z ich mężami w akcie zrozumienia męskich słabości. Nie udawałem facetów ze starych filmów z Bogartem czy Nicholsonem o bohaterskich prywatnych detektywach. Mówiąc szczerze, w ogóle nie lubiłem być bohaterski. Lubiłem być… niezadłużony. Dzisiejsi komornicy nie lubią takich jak ja. Za to bardzo lubią sprawy takich jak ja, choć oczywiście o największych moich tajemnicach ani wtedy, ani dzisiaj nie mają, na ich szczęście, pojęcia.

Ten facet, od którego zaczęły się kłopoty, pojawił się jak każdy inny. Najpierw zadzwonił, przedstawił się jako marynarz, umówił się, a potem przyszedł. Normalnie. Bez fajki w zębach i zaniedbanej, śmierdzącej zupą sprzed tygodnia brody. Nie miał koszuli w paski ani nie udawał romantyka. Przyszedł w tanim garniturze, uczesany jak zarozumiały burak z wielkiego portowego miasta – do tyłu na Rudolfa Valentino – ale sprawiał uspokajające wrażenie miłego i głupiego. Niestety nie był ani miły, ani głupi, ale o tym dowiedziałem się dużo za późno…

– To prosta sprawa – powiedział bez specjalnych wstępów, gdy tylko podał mi rękę, usiadł w fotelu i odmówił, kiedy zaproponowałem coś do picia. – Nie będzie miał pan z tym wielkiego kłopotu. A ja się po prostu na tym nie znam.

– Mówił pan, że pracuje na statku morskim, trochę tu daleko do morza… – Uniosłem badawczo brwi.

– No tak… Jestem wachtowym na Konradzie. To statek handlowy. Dość spory.

– Rozumiem.

Nic nie rozumiałem. Skąd tutaj znalazł się jakiś marynarz, w dodatku polecony przez Wąskiego? Wyjąłem notes.

– Nie ma pan nic przeciwko? – spytałem klasycznie i, jak mi się wydawało, swojsko.

– Jak na filmach – zauważył odkrywczo.

– Robię wszystko, aby być na czasie. – Poszerzyłem uśmiech. – W czym mogę pomóc?

– Mam mały kłopot…

– No proszę… Z żoną? – zachęciłem.

– Słyszałem, że zna się pan na tym. Polecono mi pana.

Zrezygnowałem z pytania, na które zresztą znałem odpowiedź: „A kto mnie polecił?” – z nadzieją, że marynarz szybko zacznie być konkretny.

– Może pan liczyć na dyskrecję, szybkość i skuteczność – wyrecytowałem coś, co właściwie powinienem sobie powiesić nad drzwiami, ale tak zwana zawodowa nieskromność i hipokryzja jednak powinny mieć jakieś granice.

– Czuję się jak u psychologa. – Odchrząknął niepewnie.

– Mój zawód polega trochę także i na tym – skłamałem gładko. – Proszę być szczerym.

Marynarz na chwilę zamilknął. Rozejrzał się dookoła z – jak mi się wydawało – nieśmiałym zakłopotaniem.

– Wie pan, kto to jest Éric Tabarly? – spytał po kilku sekundach.

– Nie mam pojęcia.

– Żeglarz, Francuz.

– Rozumiem.

– Zwykł mawiać, że jeśli ktoś kiedykolwiek wypadł ze statku do morza, nigdy nie powinien wracać do tej pracy. Podobno uważa, że taki ktoś po prostu się nie nadaje.

– Tutaj nie pomogę. – Rozłożyłem ręce.

– Tak przy okazji, mniej więcej trzydzieści lat później Éric Tabarly wypadł za burtę uderzony gaflem. Ciało znaleziono półtora miesiąca później daleko od tego miejsca. Ale wtedy usłyszałem to nazwisko pierwszy raz.

– Czy już rozmawiamy o sprawie? – upewniłem się.

– Moja trzecia żona…

Nie wiedziałem, czy to miało zwiastować odpowiedź na moje pytanie.

– Trzy razy wchodziłem na ten pokład i właśnie trzeci raz wypadam za burtę.

Jego wyrafinowana metafora miała pewnie oznaczać grę wstępną przed konkretami, ale to akurat normalne u klientów. Nie niecierpliwiłem się, za to mi płacili. Siedząc przy tym biurku, niejednokrotnie słyszałem większe idiotyzmy.

– Naprawdę mi przykro. – Chlipnąłem z filiżanki stojącej przede mną. – Czy ma pan kontakt z żoną? – Postanowiłem aktywnie pomóc.

– Nie.

– Czy mam ją znaleźć? Dowiedzieć się, co porabia?

– Na razie nie.

– Nie? – upewniłem się.

– Niedawno odkryłem… że Anna chyba wpakowała się w pewne kłopoty… – zaczął wreszcie nieśmiało.

Zaciekawił mnie.

– Skąd pan to wie?

– Na razie nie mogę powiedzieć. Mam nadzieję, że pan to zrozumie. Ale to nie przeszkodzi w pańskim zadaniu.

Jasne, oczywiście wiedział lepiej ode mnie, co mi pomoże, a co nie, ale nie miałem zamiaru go pouczać.

– A jaka jest natura tych kłopotów? – spytałem.

– Natura?

– Tak. Co to za kłopoty?

– Tego też nie mogę powiedzieć.

– Hmm… – Po raz kolejny rozłożyłem ręce.

– Chciałbym, aby postarał się pan znaleźć pewien… dziennik.

– Aha. – Kiwnąłem cierpliwie głową. – Słucham dalej.

– Jego autorem jest człowiek o nazwisku Blift. Roman Blift.

– A co to za pan?

– Kochanek mojej żony – odparł tonem, jakby zamawiał kolejną herbatę w kawiarni.

– Rozumiem. Wie pan może, kiedy i gdzie ostatni raz go widziano?

– Tutaj. W Białowieży.

– Aha…

– Potem zniknął – kontynuował marynarz. – Nikt nie wie gdzie.

– To w kontekście pańskiej żony chyba nie tak źle… – Wydobyłem z siebie ciuteńkę koniunkturalizmu.

– Zależy mi tylko na dzienniku.

– Czy w tym dzienniku… znajdę kłopoty?

– Jest pan… jak prawnik, prawda? Obowiązuje pana tajemnica?

– Oczywiście – wystrzeliłem natychmiast. – Co tak naprawdę łączyło pana żonę z tym Bliftem?

– Zbyt wiele. – Marynarz zmarszczył brwi i na chwilę stał się surowy.

– Rozumiem. Muszę mieć trochę więcej danych na temat…

– Dostarczę je panu – przerwał sucho. – Przyszedłem tylko upewnić się, czy… – Zawahał się. – Weźmie pan tę sprawę?

Jeszcze raz przyjrzałem się uważnie facetowi.

– Tak. Warunki takie, jak podałem przez telefon. Stawka stała płacona raz w tygodniu plus koszty. Jeśli dojdę do wniosku, że sprawa nie rokuje pozytywnie, zachowuję tajemnicę na zawsze, łącznie z moim dotychczasowym honorarium. Ale oczywiście natychmiast przestaje pan mi płacić.

– Często dochodzi pan do wniosku, że sprawa nie rokuje pozytywnie? – spytał spokojnie.

– Jeszcze mi się nie zdarzyło – skłamałem powtórnie. – Ale zawsze może być ten pierwszy raz.

– W porządku. – Marynarz podniósł się z fotela. – Jeszcze dziś wieczorem zadzwonię i dostarczę panu materiały. Jest tego sporo.

– Nie ma tu obowiązku podawania swoich personaliów, ale… jak mam się do pana zwracać?

– Nazywam się Laster. Eryk Laster.

Indianin

Indianin był mniej więcej prawdziwy. Jego ojciec, polski emigrant pracujący w Tulsie w stanie Oklahoma jako inżynier budowlany, poznał tam urodziwą ponoć jak marzenie Stojącą Brzozę, wnuczkę Wiszącej Skały, jednego z najważniejszych członków Wielkiej Rady plemienia Osedżów, i… od tej pory przeznaczenie stało się dla niego oczywiste. Przodkowie Wiszącej Skały – przeniesieni niegdyś przez „białych braci” z ich rodzinnych terenów nad dolną Missouri do rezerwatu oklahomskiego w pobliżu Tulsy – wiedli w miarę spokojne życie do roku 1906, kiedy to w pobliżu ich domostw odkryto potężne złoża ropy naftowej. Wujek Sam nigdy dotąd tak celnie nie strzelił sobie w stopę jak wtedy, gdy zmusił Indian do zamieszkania na terenach, które kilka lat później okazały się najdroższym kawałkiem ziemi w środkowych Stanach. I tak rząd USA został zmuszony do wypłacenia Osedżom ponad ośmiu milionów ówczesnych dolarów za prawo do eksploatacji.

Dzisiaj odpowiada to sumie dwustu milionów dolarów, co uczyniło szczep Wiszącej Skały środowiskiem o najwyższym dochodzie na jednego mieszkańca w całym kraju. Paradoksalnie nie wpłynęło to na jedność Osedżów. Poszczególni członkowie plemienia, stając się ludźmi wyjątkowo zamożnymi, powoli oscylowali w stronę samodzielności i karygodnie zapominali o tradycji. Doprowadzili tym zresztą Długą Fajkę Pokoju – wodza o dość rozległych ambicjach – do głębokiej depresji. Wyprowadzali się po cichu, pod różnymi pretekstami, do wielkich miast, które kusiły nie tylko wodą ognistą czy nowoczesnymi rozrywkami, lecz także wygodą życia i obiecującą karierą. Wisząca Skała nie szukał daleko. Zamieszkał w Tulsie i w krótkim czasie stał się zaskakująco sprawnym biznesmenem. Już w 1914 roku posiadał sześć sklepów z obuwiem skórzanym, a w ciągu następnych dwudziestu lat pomnożył swój majątek trzydziestokrotnie. Jego żona – Wzniesiona Ręka – dostosowała się do sytuacji wyjątkowo sprawnie: do tego stopnia, że zażądała w pewnym momencie amerykańskiego nazwiska. I tak Wisząca Skała oraz Wzniesiona Ręka stali się Johnem i Alice O’Sagsonami. Ich jedyny syn – Patrick, człowiek przystojny i zdolny – miał naturę buntowniczą. Nie umiał się pogodzić z niegdysiejszym wyborem ojca i gdy osiągnął wiek męski, postanowił wzgardzić majątkiem rodziców, aby wrócić na ziemie przodków – gdzie z otwartymi rękami przyjął go wódz Długa Fajka. Jego rodzina prowadziła tam dość skromny żywot mimo posiadanego majątku, którego nigdy nie spożytkowano i z którym właściwie nie wiedziano, co zrobić. Szacunek do tradycji szczególnie imponował Patrickowi, choć jeszcze bardziej zaimponowała mu młodziutka i seksowna Biała Chmura – wnuczka Długiej Fajki. Wódz nie odważył się odmówić młodemu O’Sagsonowi. Namaścił ich związek i powierzył opiece bogów, po czym w niedługim dość czasie przeniósł się do krainy wiecznych łowów – jak wieść niosła: w spokoju ducha, mimo tak wielu rozczarowań doznanych w życiu. Patrick i Biała Chmura żyli przez kilkanaście lat na ziemiach Osedżów, wychowując dwójkę dzieci: syna Dumnego Orła oraz córkę Stojącą Brzozę.

Dopiero wieść z Tulsy o ataku serca Johna O’Sagsona ściągnęła ich z powrotem do miasta, gdzie po pogrzebie ojca rodziny, ponoć targani wobec niego wyrzutami sumienia, zostali już na zawsze. Chcąc nie chcąc, Patrick odziedziczył firmę, ale zarządzanie jej powierzył białym. Dumny Orzeł przyjął to z wyjątkowym rozczarowaniem. Wierzył, że ma w sobie potęgę ducha dziadka oraz siłę zdolną dokonywać rzeczy wielkich. W obu wypadkach się mylił, z czego trzeźwy ojciec zdawał sobie doskonale sprawę. Dumny Orzeł od najwcześniejszych lat był dzieckiem romantycznym, ambitnym i – co niestety zdarza się także wśród Indian – dość głupawym. Główną nadzieją Patricka stała się więc bystra, zdolna, choć niestety również romantyczna córka. Ona jak na złość nie miała ambicji związanych z biznesem ani nauką, za to czujnie, odkąd tylko natura obdarzyła ją kobiecymi hormonami, wypatrywała miłości życia. Po kilku nieudanych próbach znalazła ją w osobie tajemniczego przybysza z dalekiego kraju. Młody wojskowy, z wykształcenia inżynier, który przybył do Stanów tuż po wojnie, nie dał się długo kusić i wbrew protestom Patricka O’Sagsona pojął ją za żonę, i to w obrządku katolickim. Kościół polski w Tulsie ochrzcił nową wierną imieniem Zdzisława – na cześć błogosławionej Zdzisławy Czeskiej, patronki młodych małżeństw i matek. Patrick, który nigdy nie był w stanie wymówić nowego imienia córki, zamknął się w sobie, a na starość zdziwaczał. Wysyłał na zmianę listy protestacyjne do pisarki Joan Lindsay, autorki Pikniku pod wiszącą skałą, żądając zmiany tytułu jej dzieła urągającego pamięci jego ojca, oraz do Ericha Honeckera, przywódcy Niemieckiej Republiki Demokratycznej, określającego Muzeum Indian na terenie jego komunistycznego kraju jako „dumny przykład walki Indian z amerykańskim imperializmem”.

Inżynier Adam Kostewicz – szczęśliwy mąż Zdzisławy Kostewicz, primo voto Stojąca Brzoza – wytrzymał w Stanach Zjednoczonych jeszcze kilkanaście lat, aż wreszcie doznał napadu miłości do ojczyzny tak silnego, że namówił małżonkę na brawurową podróż z nim oraz ich jedynym synem do kraju przodków. Miejscem nowego szczęścia rodzinnego miała być Puszcza Białowieska – swojska, piękna i polska, a co najważniejsze: bogata w bizony.

Rodzina Kostewiczów zadziwiająco szybko zaaklimatyzowała się w Białowieży. Poznali tam między innymi Sat-Okha – Długie Pióro, który po opuszczeniu ojczystej „ziemi słonych skał” przyjął polskie imię i nazwisko Stanisław Supłatowicz i został słynnym popularyzatorem kultury indiańskiej w Polsce. Jak pewnie pokolenie lat siedemdziesiątych pamięta, Długie Pióro często bywał w Teleranku i Ekranie z bratkiem; opowiadał o swoim barwnym dzieciństwie na preriach w telewizji oraz w książkach, których spłodził co najmniej dziesięć.

Mój Indianin lubił wspominać swoich przodków, a gadkę miał imponującą. Uwielbiał rozprawiać o tym, jak odziedziczył po dziadku umiejętność tropienia i słyszenia dusz z krainy wiecznych łowów. Kiedy zjawił się u mnie pewnego deszczowego dnia z polecenia Wąskiego (o którym dokładniej opowiem wam później), w przypływie szaleństwa i pod sporym wpływem moich ówczesnych kumpli – zatrudniłem go. Mimo że wiecznie zionął alkoholem i niemal nie zmieniał ubrania, był zadziwiająco sprawny w robocie i – co tu dużo mówić – w niektórych sprawach znacznie przewyższał mnie instynktem. A przecież – biorąc pod uwagę to, kim czy raczej „czym” naprawdę jestem – powinno być odwrotnie. Ja jednak w przeciwieństwie do niego opowiadać o sobie nie bardzo lubiłem, szczególnie że nie miało to specjalnego sensu. Albo musiałem kłamać, albo… No właściwie zawsze musiałem kłamać.

Prawdziwe imię i nazwisko mojego Indianina było zawstydzająco nieindiańskie – Jan Kostewicz. Nienawidził go. A ponieważ za zwrócenie się do niego per „Jasiu” groziła utrata skalpu, nie podejmowałem dyskusji na ten temat i nazywałem go tak, jak chciał: Johnem O’Sagsonem. Każdy ma prawo nazywać się tak, jak mu się podoba. Kiedy Cassius Clay ogłosił pewnego dnia, że od teraz nazywa się Muhammad Ali, to wszyscy tak zaczęli do niego mówić. Kiedy mój asystent Jasiu Kostewicz ogłosił, iż nazywa się Johnny O’Sagson, nie oponowałem i tak już zostało.

Jak to jest być wampirem z filmu…

Wiecie, jak to jest dzisiaj z tymi wampirami z kina czy z telewizji – zawsze panują inne zasady. Na początku każdego filmu bohater tłumaczy widzom, jak to jest być wampirem z tej akurat opowieści. Czasem do snu potrzebna jest im trumna, czasem nie. Czasem boją się czosnku, kiedy indziej nie. W Wywiadzie z wampirem słońce je niszczy, ale już w sadze Zmierzch – nie. W serialu, który zresztą zawsze uwielbiałem – Pamiętniki wampirów – słońce co prawda sprawia mały problem, ale wystarczy założyć na palec odpowiedni pierścień i wszystko jest wporzo. W dodatku koledzy i koleżanki wampiry mają zdolność genialnej hipnozy, dzięki czemu mogą zmuszać ludzi, do czego tylko chcą – przede wszystkim do zapominania. I jest git. Żadnej odpowiedzialności, pretensji po pogryzieniu czy traumy. Wszyscy są zadowoleni – i co? Chyba sześć czy siedem sezonów. Nie pamiętam. Ta piękna Bułgarka z obsady w końcu wymiękła, zrezygnowała z głównej zresztą roli, a potem nie chciało mi się już tego oglądać. Mimo że mądre to wszystko raczej nie było – pochłaniałem z zapartym tchem. Dobrze napisany scenariusz, krwiści (z każdego możliwego punktu widzenia) bohaterowie, każdy nonsens można było z uśmiechem od ucha do ucha serialowi wybaczyć. Fajny paradoks.

Stary, dobry Dracula jest już passé. Teraz wampiry nie są już złe – tylko… skomplikowane. Mają rozterki, kochają się w ludziach, rozpalają ich namiętności i przeżywają bunt przeciwko własnej naturze. Widzowie już ich się nie boją, a nierzadką szlachetność krwiopijców nastolatki, a nawet romantyczki wieku dojrzałego nagradzają szlochami w kinach i przed telewizorami. Dziwne? Nie wydaje mi się. Znak naszych czasów. Wszystko staje na głowie; kochamy potwory, taka moda. A co ze mną? Jak chyba już mówiłem, nie lubię o tym gadać. Kretyńsko jest komukolwiek powiedzieć: „Wiesz, stary, mam mały problem – żywię się ludzką krwią”. Wolę ograniczyć się do tego, co akurat jest na tapecie, staram się nie pakować w zbyt duże kłopoty i bywam wielu ludziom pomocny, choć jak już wspominałem – jestem nietypowy.

Z wyżej wspomnianymi bohaterami ludzkiej (reżyserskiej) wyobraźni łączy mnie chyba tylko jedno: źródło pożywienia… no i może jeszcze to, że bardzo, bardzo niewielu tak zwanych normalnych ludzi zna mój maleńki sekret. Przez pewien czas nie wiedział o nim także John O’Sagson. Nie było powodu. Jak mówiłem, ludzie niezwykle rzadko są dopuszczani do naszej tajemnicy. Mówiąc „rzadko”, mam na myśli: prawie nigdy. Przypadek chciał, że Indianin któregoś dnia dowiedział się o sprawie, ale… wzruszył tylko ramionami, łyknął siwuchy i orzekł, że ma to w dupie. Nie z takimi duchami i strzygami miał do czynienia, więc żadna to dla niego rewelacja. Gdy jego pradziadowie uprawiali kukurydzę, mieli stały kontakt z wszelkimi deohako i było spoko.

– Deohako? – spytałem wówczas nieco zbity z tropu.

– Deohako, duchy kukurydzy, kretynie. – Machnął z zażenowaniem ręką. – Jesteś wampirem, a na niczym się nie znasz. Teraz istnieje wiele duchów kukurydzy, ale kiedyś była tylko Onatha. Piękna, romantyczna nimfa, przyjazna pierwszym ludziom. Któregoś dnia, gdy szukała rosy, porwał ją Hahgwehdaetgah i uprowadził do podziemi.

– Hahg… co?!

– Mówiłem, że niczego nie czaisz. – Rozłożył bezradnie ręce. – Hahgwehdaetgah to zły brat Hahgwehdiyu – boga, który tworzy dobre rzeczy.

– Bracia… – upewniłem się.

– Tak, bliźniacy. Bracia oddechu wiatru. Hahgwehdaetgah ma swoją chatę w podziemiach i kiedy jest okazja, potrafi zabierać oddech wybranym ofiarom. Oczywiście pewne czary przed tym chronią, ale nie wszystko naraz…

– Johnny! – przerwałem mu na chwilę. – Czy usłyszałeś, co ci przed chwilą wyłożyłem? Jestem wampirem i tylko ty o tym… No, prawie tylko ty – od kilku zresztą minut – wiesz! Kiedy będę miał sto lat, dalej będę wyglądał tak jak teraz!

– Wielkie mi mecyje! – Indianin znowu machnął ręką. – Moja prababcia żyła sto dwanaście lat.

– I wyglądała tak jak ja w wieku stu lat?!

– Była dużo ładniejsza.

Tym razem ja machnąłem ze zrezygnowaniem ręką.

– Okej, zanim wrócimy do roboty, chcę, abyś wiedział, że masz tego nikomu nie mówić!

– A o czym tu gadać? – O’Sagson skrzywił się z lekkim zniecierpliwieniem. – Ja ci opowiadam ważne rzeczy, a ty mi posuwasz jakieś bzdury! Chcesz wiedzieć, co było dalej z Onathą?

– Oczywiście – przytaknąłem z rezygnacją, wymuszając uśmiech. – Zabrał jej oddech ten zły bóg?

– Nie. Uratowało ją słońce, to chyba jasne! Nie domyśliłeś się?

– Pewnie, wodzu, jak mogłoby być inaczej? Słońce ją uratowało – przytaknąłem z możliwie najbardziej przekonywającym wyrazem twarzy.

– I teraz wraz z innymi duchami kukurydzy opiekuje się zbiorami. Moi pradziadowie często z nią gadali.

– Wspaniale. Jak im to szło?

– Co?

– To gadanie.

– No wiesz… – Indianin westchnął. – Czasem długo była zła pogoda, susza albo szarańcza… No to Onatha zsyłała deszcz albo przepędzała robale i wszystko wracało do normy. Nie zawsze miała czas, rozumiesz, ale lubiła moich pradziadków.

– Bez wątpienia. Słyszałem, że mieli sporo kasy.

– A to później. Zresztą nieważne. Coś jeszcze chcesz?

Postanowiłem, że kolejny raz poczynię wysiłek:

– Johnny, obawiam się, że nie zwróciłeś dostatecznej uwagi na to, co się przed chwilą stało. Złapałeś mnie właśnie przez przypadek na piciu krwi. To ludzka krew. Potrzebuję jej do życia. Zwykłe posiłki mi nie wystarczają. Widziałeś wielokrotnie, jak jem, ale to tylko fasada. To tak, jakbyś ty żywił się wyłącznie miętówkami. Potrzebuję znacznie więcej energii do utrzymania mojego organizmu w odpowiedniej formie, bo inaczej umrę. Do tego muszę mieć czystą krew. Odstaw na chwilę wódę i skup się. Ogarniasz w ogóle temat?

– A jakiej grupy krwi potrzebujesz?

– Obojętne, kurwa, jakiej! Masz zapamiętać tylko to, aby o tym zapomnieć! Na zawsze!

– W porządku, czego się tak denerwujesz? Przecież chyba mnie nie zjesz?

– Nie jadam ludzi. Piję tylko ich krew.

– No, ale to trzeba najpierw…

– Niczego nie trzeba najpierw! – przerwałem może trochę za nerwowo. – Piję krew kiedyś pobraną od ludzi, nikogo nie zabijam. Nie oddawałeś nigdy krwi?

– A skąd ją bierzesz?

– Nie twoja sprawa. Nie zatrudniłem cię, aby rozprawiać o moim żarciu. Masz po prostu wykonywać swoją robotę.

Indianin uśmiechnął się wyraźnie rozbawiony.

– Czyli nie jesteś groźny?

– Jeszcze chwila i zacznę być!

O’Sagson klepnął wesoło dłonią w kolano.

– Stary, jest okej. Jak wspomniałem, mam to wszystko gdzieś. Gdybyś tylko mógł nie jeść przy mnie, byłoby… no wiesz… bez obrazy, ale na myśl o tym trochę chce mi się rzygać.

– Zrozumiałeś?! – powtórzyłem uparcie.

– A co tu do rozumienia? Jesteś wampirem i tyle. Może chcesz, abym pogadał z duchami? To mogłoby być…

– Masz z nikim o tym nie gadać! – warknąłem coraz bardziej rozdrażniony. – Z żadnymi duchami!

Indianin pogrążył się na pewien czas w myślach.

– Hmm – mruknął po dłuższej chwili. – Może chociaż z Estsanatlehi, dla bezpieczeństwa, czy nie ma nic przeciwko…

– A co mogłaby mieć przeciwko?

– No ona zajmuje się… jak by ci to powiedzieć… yyy… potworami. Z całym szacunkiem, oczywiście. Znaczy się… likwiduje je, żeby ludzie mieli spokój. Wiesz, z potworami kiepsko się żyje. Więc Estsanatlehi…

– Johnny… krwią żywią się nawet komary, niektóre nietoperze i wiele innych, różnych, bardzo fajnych na co dzień zwierząt! Ludzie jedzą kaszankę, czerninę, a dawniej nawet smażyli krew z cebulą i nie mieli z tym problemu!

Indianin znów się zamyślił.

– No taaak – wydukał po kilku sekundach. – Jest to jakiś argument. Estsanatlehi nie powinna mieć nic przeciwko. Ale pogadałbym z nią, bo…

– Czy ty słyszysz, kurwa, co do ciebie mówię, czy nie słyszysz, co do ciebie mówię?!

– Okej, okej, a… dużo masz takich podobnych do ciebie kolegów?

– Podobno masz to w dupie?!

– Nie no… w tym sensie, że myślę o interesach i…

– Ja tu jestem od myślenia o interesach! Ty jesteś moim asystentem!

Indianin podniósł do góry dłonie w geście pojednania.

– A więc milczenie. Howgh! Niech będzie wola twoja – wyrecytował uroczyście.

– Właśnie. Niech będzie. I na tym zakończmy.

Zagadka tętnicy szyjnej

Do wydarzeń i osób opisanych wyżej wrócimy, ale dopiero za pewien czas. Dlaczego? Bo aby wszystko zrozumieć, warto trochę się cofnąć. Urodziłem się, podobnie jak nasza piękna, odrodzona Polska, 11 listopada 1918 roku. Fajnie, co? Jestem dokładnym rówieśnikiem zmartwychwstałej po latach spędzonych w niebycie Rzeczpospolitej. Mój ojciec – Konrad hrabia Sobolewski – był pijakiem, hulaką i dziwkarzem; pamiętam go tylko z dzieciństwa. Porzucił mnie i matkę stosunkowo wcześnie, być może znudzony zwykłą kobietą z mieszczańskiej inteligencji, poślubioną na złość swoim rodzicom, którzy nie okazali się nawet na tyle mili, aby mnie poznać. Matka wychowała mnie po swojemu, w skromnych warunkach, utrzymując nas ze swojej pensji nauczycielskiej, ponieważ jej szanowny małżonek był łaskaw przegrać cały wspólny majątek w karty. Na chrzcie dano mi idiotyczne imię Maurycy, a następnie Aleksander Wiktor, ale mama zawsze nazywała mnie Kaj, po wuju Kajetanie, jej ukochanym bracie, który zginął w wojnie z bolszewikami, kiedy miałem zaledwie dwa lata. W obecnej robocie używam różnych nazwisk. Do tej pory zmieniłem ich już chyba pięć czy sześć. Indianin kiedyś uparcie zwracał się do mnie per „szefie”, co na początku doprowadzało mnie do szewskiej pasji, ale w końcu machnąłem ręką. Jak on chce być Johnny, to ja mogę być szefem, oby tylko nie mówił tak do mnie przy obcych. Po pewnym czasie mu przeszło i zaczął używać mojego imienia. Mając obecnie nieco ponad sto lat, wyglądam mniej więcej na czterdzieści, góra czterdzieści pięć – więc, jak się domyślacie, zmiany są konieczne. Jako dzieciak, mieszkając z rodzicami pod Grodziskiem Mazowieckim, przeżyłem wojnę polsko-ruską (nic nie pamiętam), a jako dwudziestoparolatek brałem udział w powstaniu warszawskim, choć raczej niezbyt długo. Zanim zdążyłem zajarzyć, o co chodzi, i choć raz wystrzelić w stronę szwabów – sam oberwałem pod koniec pierwszego dnia, a matka, wykorzystując swoje koneksje, szybko zgarnęła mnie nieprzytomnego ze szpitala i było po zawodach. Zaczęło się o siedemnastej, a niecałe dwie godziny później leżałem już ledwo ciepły na noszach sanitariuszy – i tyle z bohaterstwa. Mama wywiozła mnie z powrotem do Grodziska. Nie wiem, czy miałem szczęście, czy pecha, ale do dziś na myśl o ludziach, którzy dali rozkaz i wywołali tę hekatombę, pięści zaciskają mi się do bólu. Mówiłem już: nie wychylam się, ale gdybym tylko miał taką władzę, postawiłbym sukinsynów przed plutonem egzekucyjnym. Zabili miasto, zabili pokolenie, zabili to, co miało po wojnie być polską inteligencją, i pozwolili, żeby ruskie skurwysyny czekały po drugiej stronie rzeki, aż wyrżną naszych do nogi, by później wejść w nas jak w masło. W 1939 roku nie wzięto mnie do wojska, bo byłem studentem czwartego roku… historii. Ale zanim zaczniecie się śmiać, od razu mówię: w Zakładzie Historii Starożytnej Uniwersytetu Warszawskiego, u profesora Wałka-Czerneckiego. A więc ironia historii tym razem mnie ominęła. Chciałem po wojnie skończyć studia i zrobić dyplom, ale w końcu to olałem. Po co? Kto miałby nas uczyć? Komuniści? W tej zrównanej z ziemią krainie, w której nie zostało już nic? Skoro mieliśmy zostać krajem idiotów, zadupiem Europy gnojonym przez kacapów, lepiej było iść na swoje. Zająłem się interesami. A szły wtedy dobrze. Nigdy nie handlowało się lepiej niż za stalinizmu. Jeszcze w 1947 roku poznałem dwóch gości, którzy nauczyli mnie zawodu i wprowadzili w towarzystwo. Pierwszy to Smutny Edek, człowiek wyjątkowo opanowany, spokojny i praktyczny. Jego pasją było profesjonalne paserstwo i temu poświęcił życie. Drugi – Długi Kazio, chudy jak tyczka od chmielu, ale wyjątkowo wysoki jegomość, zawodowy kieszonkowiec i miłośnik historii Warszawy. W wolnych chwilach pisarz. Moje zdanie? Wyjątkowo oryginalny i ciekawy twórca. Głównie oczywiście pisał o historii stolicy, opierając się na źródłach, które umiał sprawnie wyśledzić i wydobyć. Uczyniło to jego twórczość – jak mi się wydaje – szczególnie unikatową i wartościową, choć niestety w szerszych kręgach była niedoceniana i nigdy pod jego nazwiskiem nie została wydana.

Byliśmy królami bazaru Różyckiego, a nauczycieli miałem wyjątkowych, bo zarówno Długi Kazio, jak i Smutny Edek należeli do uczniów Taty Tasiemki z Kercelaka – największego i najstarszego do 1944 roku bazaru Warszawy. Tata Tasiemka był najbardziej cenionym gangsterem handlowej stolicy i wyjątkowo zdolnym biznesmenem – choć z przekonań socjalistą. Trząsł całym Kercelakiem, co nie przeszkadzało mu pozostawać wyjątkowo aktywnym działaczem Polskiej Partii Socjalistycznej. Był też bliskim kumplem Walerego Sławka, trzykrotnego premiera i – o czym mało kto wie – swego czasu potężnego masona. Tata Tasiemka częściej kiblował w więzieniu za politykę niż za działalność gangsterską, ale jego melina w Aleksandrówce skupiała wyjątkowo ciekawe osobistości przedwojennej Warszawy, w tym oczywiście Długiego Kazia i Smutnego Edka. Bywali tam także politycy, głównie socjaliści, a co ciekawe – także i przyszli komuniści. Gdyby Józef Piłsudski nie zmarł na raka w 1935 roku, na pewno padłby na zawał w 1948, widząc, jak jego byli towarzysze po części łączą się z PPR-em, a po części giną mordowani skrytobójczo przez komunistów. Ciekawe, że Długi Kazio, rozmawiając ze mną na ten temat wielokrotnie, wymieniał nazwiska takich ludzi, którzy przed wojną stale wpadali do Aleksandrówki, a później w latach pięćdziesiątych stanowili najbardziej odrażające i tępe skrzydło PZPR-u, zwane Natolińczykami. Nigdy nie zrozumiem polityki.

Kazio i Edek wciągnęli mnie do kapeli Ryżego, która na długi czas stała się moją drugą rodziną.

Na początku lat pięćdziesiątych moja mama zaczęła chorować. Alzheimer powoli, ale konsekwentnie zaczął zabierać jej resztki pamięci i godności. W marcu 1953 roku została na stałe w Domu Opieki Sióstr Elżbietanek. Tego dnia, kiedy ostatecznie zostawiłem ją na pastwę zakonnic, nie śpieszyłem się z powrotem do domu. Włóczyłem się po ulicach Warszawy raczej bez celu i miałem wyjątkową ochotę napić się wódki, ale sam. Bez Kazia i Edka, bez Pucoła (był naszym człowiekiem od zbierania „czynszów” na Różyckim), a nawet bez Marianki (którą jeszcze wtedy dało się czasem znaleźć na mecie U Pulowera). W Mariance – mimo że była starsza ode mnie – przez lata programowo się kochałem, jak chyba większość Aleksandrówki, choć po wojnie sława jej nieco przygasła, a na ulicy przestano o niej szeptać. Pokazywała się coraz rzadziej, kompletnie straciła rozrywkowy charakter; zawsze ubrana na czarno, bez towarzystwa, posągowo smutna, przegrana – nikt nie wiedział, z jakiego powodu. Coraz trudniej było do niej podejść. Ostatni raz spotkałem ją chyba w 1954, zimą. Miała na sobie wyjątkowo drogie ciuchy. Szła wolno ulicą, usiłując kołnierzem z futra zasłonić twarz. Ale poznałem ją. Zawsze bym ją poznał. Nie podszedłem. Nikt już nie podchodził. Przed wojną nazywali ją Czarną Mańką, a po wojnie śpiewali nawet o niej piosenki. Nie zwracała na to uwagi. Aż wreszcie Marianka zniknęła na zawsze, podobno się zabiła. Nikt nie wie dlaczego, lecz słyszałem, że piękny miała pogrzeb. Nie byłem.

Ale tego marcowego dnia 1953 roku, kiedy wracając od sióstr elżbietanek, szedłem ulicą bez celu i szukałem miejsca do wypicia wódki, mało mnie cokolwiek obchodziło. Interesy, przedwczorajszy bal u grubej Heli, chłopcy, Marianka, nic… Szedłem, nie zwracając uwagi na otoczenie, dopóki dosłownie nie wpadłem na młodą kobietę w czerwonym krawacie, o blond włosach karygodnie obciętych na krótko, uczesanych z przedziałkiem, kompletnie zapłakaną. Prowadziła grupkę kilkanaściorga dzieci trzymających się w parach za rączki, tak jak i ona kompletnie zapłakanych. Rozejrzałem się dookoła. Ulica była dziwna. Jedni szli nienaturalnie szybko, jakby chcieli zniknąć czym prędzej z widoku, inni stali i patrzyli w jedno nieokreślone miejsce w przestrzeni, jakby byli w parku albo w trakcie modlitwy, jeszcze inni, jak te dzieciaki i ich nauczycielka, ryczeli, jakby Amerykanie zrzucili stonkę. Skręciłem w Kępną, by szybciej dość do domu. Z wódki zrezygnowałem, coś mi nie grało. Chciałem posłuchać radia, bo w kościach czułem, że czerwone skurwysyny znowu coś nakręciły.

Człowiek, który wciągnął mnie do bramy, nie wyglądał na aż tak silnego. Miał czarny długi płaszcz i czarny kapelusz z dłuższym rondem; sprzedawali takie u Spiętego na Okrzei, czyli Brukowej. Mężczyzna był szczupły i mojego wzrostu – a mam metr siedemdziesiąt parę. Złapał mnie za szyję i przycisnął do wilgotnego muru. W bramie panowała szarówka, ale człowieka widziałem. Normalny, tyle że cholernie silny. Nie wiedziałem, o co chodzi. Może spasowaliśmy go kiedyś, może widział mnie, jak mu Długi Kazio dolinę zakładał, cholera wie. Nic mi ta twarz nie mówiła. Tak ścisnął mi gardło, że nie mogłem nawet krzyknąć ani wydusić czegoś, by postraszyć, skąd jestem.

– Smutno ci dzisiaj czy się radujesz? – spytał wolno, zbliżając niebezpiecznie twarz do mojego nosa.

Poluzował trochę uścisk. Nie wiedziałem, co powiedzieć, to wszystko było jakieś dziwne.

– Nie wiesz… – Uśmiechnął się bazyliszkowato. – Wódki chcesz?

– Czego nie wiem?

Puścił mnie prawie zupełnie. Potem przyjrzał mi się uważnie od góry do dołu, jakbym spadł z księżyca.

– Stalin umarł. Nie słyszałeś?

– Nie – odparłem zgodnie z prawdą.

– No to teraz już słyszałeś. Powtarzam pytanie: smutno ci dzisiaj czy się radujesz?

– Nie za dobry mam dzień…

– Kochałeś wielkiego Stalina?

– Pan z urzędu?

– Niebezpieczne pytanie. Musisz kozak być – przyznał z czymś w rodzaju szacunku. – Mam dla ciebie małą niespodziankę, bo widzisz, ja dziś świętuję wyjątkowo hucznie. Wódki dla odwagi?

– Co chcesz zrobić? – spytałem z wyraźnym już niepokojem.

– Przecież mówię. Za bystry to ty nie jesteś.

– Puść mnie, od Ryżego jestem z Brzeskiej!

Groźba nie podziałała, koleś zmarszczył brwi i uśmiechnął się, ale tym razem znacznie bardziej ponuro, półgębkiem.

– Chyba nie chce mi się już z tobą gadać – mruknął, po czym nagle otworzył japę na całą szerokość i… tyle z tego pamiętam.

Obudziłem się w kałuży krwi, pogryziony czy pocięty czymś ostrym po rękach, nogach, nawet po szyi. Jednak tętnicy chyba nie uszkodził, bo dawno bym nie żył – a może jednak? Jacyś goście zabierali mnie do karetki. Pamiętam jeszcze krzyk jakiejś paniusi i znowu straciłem przytomność.

Życie takich jak my

Oglądam kolejny film o wampirach. Koleś wytrzeszcza oczy, twarz mu się zniekształca, otwiera gębę, wyrastają mu w sekundę długie kły i nagle robi – nie wiadomo po jakiego grzyba – zamach do tyłu głową, po czym wpija się w szyję ofiary. Ot tak, jak pstryknięciem palców trafia bez pudła oboma kłami prosto w tętnicę szyjną ofiary, jakby miał radar w nosie. I co dalej? Ssie tę krew, tylko nie za bardzo rozumiem czym… Ma pompkę w tych zanurzonych w tętnicy kłach? Zwierzęta drapieżniki najczęściej rzucają się do szyi ofiary, aby rozerwać naczynia krwionośne, dzięki czemu posiłek szybciej umiera. A taki filmowy wampir z chirurgiczną precyzją zanurza kły w dość delikatną, giętką, śliską, niezbyt szeroką rurkę, którą płynie krew, i to tak, aby broń Boże jej nie przebić z drugiej strony, po czym wysysa pięć litrów krwi w pięć sekund – wiem, bo liczyłem, ujęcie było bez cięć. Niezłą ma tę pompkę. No okej, ale gdzie ta krew później ląduje? Jeśli taki wampir ma jakieś kanaliki krwiopędne wewnątrz zębów, to co potem? Trafia do jakiegoś zbiornika w podniebieniu? Kretyńskie. Prawda jest taka, że to wszystko nie jest takie proste.

Pamiętnego marca 1953 roku po przewiezieniu mnie do szpitala długo chorowałem. Rany goiły się wolno, trudno mi było jeść, gorączkowałem, leki nie pomagały. Przetoczono mi sporo krwi – a jak się później dowiedziałem (o czym opowiem wam w swoim czasie), właśnie to uzdrawiało mnie najskuteczniej. Po mniej więcej miesiącu wreszcie wyszedłem ze szpitala – ku uciesze Kazia, Edka i reszty. Ryży, kierownik naszego zespołu handlowego, aby wyrównać sprawy, długo mnie wypytywał, jak wyglądał gość w kapeluszu.

– Nienormalny jakiś – stwierdził w końcu Smutny Edek, podając kolejne piwo szefowi. – Ale sznyty dobrze ci się jakoś goją. Młody jesteś.

Siedzieliśmy w knajpie U Pulowera – syna grubej Heli, która ostatnio zaniemogła. Długi Kazio był już na takiej bani, że od godziny milczał, przytakując tylko od czasu do czasu. Z resztą chłopców nie chcieliśmy na razie o tym gadać.

– Różni wariaci są – przyznał Ryży. – Może wściekliznę jaką miał?

– Piana mu leciała z pyska? – spytał w celu dokładniejszej diagnozy Edek.

– Nie – zaprzeczyłem zdecydowanie.

– A może warczał jakoś? – nie ustępował.

– Nie, tylko śmiał się tak głupkowato, jak na tych książkach z rysunkami z Ameryki przed wojną.

Ryży pokręcił niezadowolony głową.

– Pytałem tu i tam, nikt go nie widział. Dziwne. Jak wszedł na Kępną, to z nieba tam nie spadł. Musiał którędyś iść. Ktoś powinien go widzieć.

– Dajmy spokój, szefie – mruknąłem, próbując myśleć jak najbardziej praktycznie. – Jak wyjmiemy kosy, interesy ucierpią. Szkoda miedziaków na to.

– Nie, Kaju – odparł po krótkim namyśle Ryży. – Przykład jest ważny. Respekt jest ważny i ty jesteś ważny. – Poklepał mnie po ramieniu. – Idź teraz do chaty i wygoń gorzałę, wciąż nie najlepiej wyglądasz. Odpocznij, daruj sobie kursy jutro i pojutrze. A my się rozejrzymy wśród ulicy.

Nie sprzeciwiałem się. Ryży był naprawdę w porządku. Dobrze kierował interesami, szanował ludzi i umiał być sprawiedliwy. Opiekował się wszystkim i miał mało wrogów, co w tym interesie było sztuką wyjątkową. Poszedłem do domu, bo jak szef słusznie zauważył, czułem się niedobrze. Właściwie coraz gorzej. Zamiast zdrowieć – marniałem. Jadłem już dość dobrze, a może nawet zbyt dobrze, ale byłem wciąż głodny, jakbym miał tasiemca. Przeżerałem się kotletami, ziemniakami, warzywami, owocami – i nic. Rzygałem z przeciążenia żołądka, a dalej byłem głodny. Najlepiej wchodziła mi kaszanka, ale i to nie starczało na długo. Musiałem wziąć znacznie więcej wolnego niż dwa dni. Było naprawdę niedobrze. I wtedy stał się cud. Po kolejnej nieprzespanej nocy – pukanie do drzwi. Nietypowe. Na pewno żaden z naszych chłopaków. Może mendownia, ale po co? Byłem na urlopie już od prawie dwóch miesięcy. Konkurencja nie przyszłaby tutaj – wiedzą, że za to jest szubienica. Otwieram więc drzwi z zaciekawieniem… i kogo widzę? Gościa w czarnym płaszczu i kapeluszu od Skąpego. Poznałem go natychmiast. Instynktownie wyskoczyłem na niego z pięściami, ale on po dwóch unikach złapał mnie wpół, po czym rzucił z ogromną siłą w głąb mieszkania jak szmacianą lalkę. Wszedł, zamknął za sobą drzwi, pomaszerował do kuchni i usiadł przy stoliku, przy którym zwykle jadałem śniadanie. Obserwował z zainteresowaniem, jak zbieram się z podłogi, po czym wyjął spod płaszcza jakąś ciemną butelkę i postawił na stole.

– Czego chcesz? – spytałem, ledwo stojąc na nogach.

– Żebyś się odpierdolił – odpowiedział dość rzeczowo, tyle że bez sensu.

– Ja?! Pierwszy raz cię widzę, odkąd mnie tak urządziłeś!

Facet westchnął głęboko.

– Twoi kolesie depczą mi po piętach, a to mnie wyjątkowo drażni.

Wybuchnąłem śmiechem.

– Mówiłem ci… – Nie przestawałem rechotać. – Zanim pogryzłeś mnie jak jebany buldog, ostrzegałem cię. Nie darują. Dopadną i wylądujesz w kawałkach w Wiśle. Nawet ja nic na to nie mogę poradzić. To sprawa honoru.

Usiadłem naprzeciwko niego, aby mu się dobrze przyjrzeć.

– Nic nie rozumiesz – mruknął dość ponuro.

– Co ty powiesz?

– Radzę potraktować to poważnie.

– Z ubecji nie jesteś, tam nie gryzą, chociaż cholera ich wie. Stąd też nie jesteś, bo wszystkich tutejszych znam jak własną kieszeń. Nie lubisz Stalina, chwali ci się, ale jesteś chory, masz nierówno pod czaszką, powinieneś zgłosić się do jakiegoś lekarza.

Facet zdjął kapelusz i położył na stole obok butelki, którą przed chwilą tam postawił. Miał zaczesane do tyłu czarne, zadbane włosy.

– Ja akurat czuję się świetnie, ale mam wrażenie, że to z tobą jest nie najlepiej.

– Jesteś chory psychicznie, zjeżdżaj stąd, zanim moi kuple się tu zjawią. Może sporo robiłeś na budowach i masz krzepę, ale wszystkim im rady nie dasz. Nie chcę patrzeć na śmierć chorego człowieka.

– Chlapnij sobie. – Koleś zupełnie zignorował moją gadkę i podsunął mi ciemną butelkę.

– Co to jest?

– Lekarstwo. Poczujesz się nie tyle dużo lepiej, ile wręcz tak, jak nigdy jeszcze się nie czułeś, zaręczam.

Spojrzałem nieufnie na flaszkę.

– Niedawno chciałeś mnie zabić, a teraz przynosisz lekarstwo? Co za kit! Nie ruszę tego świństwa.

Gościu pokręcił głową z zażenowaniem.

– Umierasz, człowieku. A to jedyna rzecz, która może cię uratować.

– Skąd ty możesz wiedzieć, co mi jest?!

– Wiem, bo ja cię tym zaraziłem.

– Co?! – Wstałem z krzesła, gotów do dalszej walki.

– Usiądź! – warknął groźnie. – Nie chcę ci robić krzywdy. Przyszedłem ubić interes. Uratuję ci życie, a ty spowodujesz, że twoi koledzy o mnie zapomną.

– Będzie trudno. – Usiadłem z powrotem na krześle, ale nadal nie wierzyłem w ani jedno słowo faceta.

– To się postaraj. Życie nie jest tego warte?

– Jeśli w tej butelce jest jakiś syf, zabiją cię. Wiesz o tym?

– Mówiłem: gdybym chciał ci zrobić krzywdę, już byś nie żył.

Byłem zdesperowany i słabłem z dnia na dzień. Patrzyłem jeszcze przez kilka sekund na elegancika zza stołu, wreszcie porwałem butelkę, odkorkowałem i zacząłem łapczywie pić. Raz kozie śmierć. I tak miałem przechlapane. Piłem i czułem się tak, jakbym na środku pustyni dorwał flaszkę zimnej lemoniady. Nie chodziło o słodkawy smak, tylko o coś, o co mój organizm krzyczał z każdym łykiem coraz głośniej: „więcej, więcej!”. Opróżniłem duszkiem ponadpółlitrową butelkę. Kilka czerwonych kropel spadło na stół. Dotknąłem ich palcem i wystraszony nie na żarty spojrzałem na gościa.

– Chryste, to krew… – jęknąłem.

– Tak – odparł głucho.

– Czyja?

– Nie wiem dokładnie. Krew człowieka. Lepiej trochę, co?

Tym razem zamilkłem na znacznie dłużej. Pierwszy raz od dwóch miesięcy prawie zaspokoiłem głód. Zawroty głowy zniknęły jak ręką odjął, zacząłem widzieć ostrzej, słyszeć normalnie, i to po kilkudziesięciu sekundach.

– Coś ty mi zrobił?!

– Nie miałem żadnych zamiarów wobec ciebie, ja się tylko pożywiałem. Zaraziłeś się, przykro mi.

– Jestem chory?

– Jesteś wampirem. Żywisz się ludzką krwią. Od biedy możesz i nieludzką, ale zwierząt szkoda. Definiuję się jako wegetarianin. Jestem za narodową ochroną zwierząt. Komuniści bardzo zaniedbują ten problem.

– Rzeczywiście – przyznałem. – To jest pewne niedociągnięcie naszych władz. Trzeba kiedyś coś z tym zrobić.

– Stalin umarł, może wreszcie niedługo wszystko wróci do normy. Jak mawia mój prawnuk: przed wojną nawet trawa lepiej rosła.

– Prawnuk?! – Czułem, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki staję się w pełni zdrowy. – Masz nie więcej niż czterdziestkę!

Gość poklepał się dziwacznie po szyi.

– Czterdziestkę to ja miałem, mój drogi, przed powstaniem listopadowym. Mój prawnuk to dobry, mądry dzieciak, ale już po siedemdziesiątce. – Westchnął. – Jak ten czas, cholera, leci, nie?

– To może z niego też byś zrobił wampira?

– O… – Machnął ręką. – To nie takie proste. Ty miałeś sporo szczęścia. Poza tym on nie chce. Jego ojciec też nie chciał. No cóż, młodzież jest trochę inna niż dawne pokolenia, wiesz… ideały, humanizm i takie tam…

– Co ja mam teraz robić? – spytałem, patrząc z przerażeniem na osuszoną przed chwilą przeze mnie butelkę.

– Żyć. Będziesz znacznie silniejszy, szybszy i zdecydowanie bardziej długowieczny. Niektórzy lubią długo żyć.

– A gdzie ja, kurwa, znajdę ludzką krew?

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– Jak to gdzie? Wszędzie. Chodzi całymi litrami po ulicach. Dasz sobie radę.

– Zwariowałeś?! – Walnąłem pięścią w stół. – Mam napadać na niewinnych ludzi?!

Tym razem spojrzał na mnie z jeszcze większym zdziwieniem.

– Przecież jesteś gangsterem. Wyłudzasz haracze na bazarze Różyckiego, okradasz kobiety w tramwajach, nielegalnie handlujesz, jumasz z całym tym gangiem Ryżego tonami towar z pociągów. I ty pytasz o takie rzeczy? Kiedy mnie zarażono, byłem urzędnikiem carskim.

– Już nie okradam nikogo w tramwajach, to dawne czasy – zaprotestowałem.

– Za mały interes, rozumiem. Ale teraz chodzi o twoje życie, a to, jak mi się wydaje, najważniejszy interes.

Wstałem od stołu i zacząłem krążyć po pokoju.

– To jakieś szaleństwo! Przecież w końcu wyląduję w pierdlu! Kto mnie tam nakarmi?

Gość głęboko westchnął, wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza kartkę i szybko coś na niej zapisał.

– To kontakt do kogoś, kto pomoże. Idź do tego człowieka. Pomoże ci się przystosować. – Przesunął kartkę na środek stołu, po czym wstał. – Powiedz, że przysłał cię Wysocki. Nie lubi mnie, ale ci pomoże.

– Wysocki? Ten z powstania listopadowego?!

– Nie! Nie ten z powstania listopadowego! – Skrzywił się z wyraźnym zniecierpliwieniem. – Nie jednemu psu Burek. Muszę już iść. Ubiliśmy interes?

– Coś wymyślę. Ale przez chwilę może poluj… w innej dzielnicy.

– Piję krew wyłącznie przestępców i rzezimieszków, takich jak ty. A tu jest ich najwięcej.

– Wola też nie jest pod tym względem zła – zaproponowałem z nadzieją.

– Załatw to szybko.

Facet pomaszerował do drzwi wejściowych, po czym zamknął je za sobą, zanim zdążyłem o cokolwiek jeszcze zapytać. I tyle go widziałem. Niech to szlag…

Doktor Chazan

Jeszcze tego samego dnia pojechałem na Wolę. Zaczaiłem się w nocy w jednej z bram, a kiedy usłyszałem kroki, otworzyłem szczękę najszerzej, jak umiałem, i rzuciłem się z zębami na przechodnia, którym okazała się wielka niczym tramwaj baba. Nie dość, że wyższa chyba o głowę ode mnie, to jeszcze monstrualnie gruba. Próbowałem trafić zębami w jej szyję, ale jakoś mi się wyślizgnęła, w całym zamieszaniu wyrżnąłem o ziemię, a ona zaczęła mnie jeszcze okładać parasolką, aż w końcu dała mi kopniaka i sobie poszła. No bez sensu. Postanowiłem, że nie będę więcej robił z siebie durnia. Pojechałem następnego dnia pod wskazany adres. Niejaki doktor Chazan, do którego skierował mnie Wysocki (nie ten od powstania listopadowego), był bardzo kulturalnym, dystyngowanym wampirem, pozbawionym niemal całkowicie włosów na głowie. Mieszkał w dość eleganckiej willi na Mokotowie, cudem niezburzonej podczas powstania.

– Jest pan w starszym wieku – zauważyłem głupkowato, gdy już zaprosił mnie do salonu i posadził na jednej ze swoich kanap.

– Proszę nie wierzyć w bajki. – Uśmiechnął się uprzejmie. – My również się starzejemy i jak wszystko, co żyje, umrzemy. Dawno pan jadł?

– Wczoraj.

– Dużo?

– Około pół litra.

– Uuu, to za mało. Przygotuję zaraz jakiś koktajlik. A może do tego winka?

– Dziękuję, ale dzisiaj ograniczę się raczej do koktajliku.

Doktor zniknął na kilka minut, po czym przyniósł ze sobą elegancką tacę z karafką wypełnioną koktajlikiem i dwoma dość pojemnymi kielichami.

– Dziękuję, że mnie pan przyjął. – Starałem się ze wszystkich sił przypomnieć sobie maniery wpajane mi przez matkę.

– Nie ma za co, drogi kolego, ale muszę zaznaczyć, że nie przepadam za panem Wysockim. Jak zgaduję, znalazł się pan w tej całej sytuacji za jego sprawą.

– Niestety tak – przyznałem.

– Mimo dość zaawansowanego wieku wciąż tkwi w nim mentalność urzędnika i poborcy podatkowego. Postanowił, że będzie karał złoczyńców, i tak stara się czynić, zupełnie wyabstrahowawszy się z układu odniesienia.

– Taak… – przyznałem, nie mając pojęcia, o co mu chodziło, szczególnie w drugiej części zdania.

– Pracuję w mokotowskim szpitalu, odkąd tylko go odbudowano. – Doktor rozpoczął od nuty kombatanckiej. – Ale mimo charakteryzacji i wysiłków czynionych przez ten czas dłużej się już nie da bez narażania się na niepotrzebne podejrzenia. Będę musiał przenieść się zupełnie gdzie indziej, jak zwykle zmienić dokumenty, tożsamość, no wie pan… te wszystkie kłopotliwe ceregiele.

– Jeszcze nic nie wiem… – zeznałem szczerze.

– Mamy do tego odpowiedni system, wprowadzę pana. – Chazan napełnił oba kielichy do trzech czwartych i postanowił wznieść toast. – Za pana nowe życie!

Chętnie skorzystałem z toastu, bo znowu głodny byłem jak cholera.

– Jak wielu nas jest? – spytałem, właściwie nie wiedząc, od czego zacząć. – To znaczy… mam wiele pytań… czy mógłbym…

– Oczywiście, po to się spotykamy – uspokoił mnie doktor, siadając na fotelu naprzeciwko. – Pan Wysocki u mnie nie bywa, bo wie, że jest wykluczony z towarzystwa, ale resztki honoru każą mu od czasu do czasu przysyłać do mnie osoby, które skrzywdził.

– Często to się zdarza?

– Jego ataki na ludzi? Niestety tak. Naraża przez to nas wszystkich. Myślę, że przyjdzie czas, kiedy będzie trzeba załatwić tę sprawę.

– Chodzi mi o to, jak często trafiają do pana nowi zarażeni ludzie?

– Hmm… – Zastanowił się przez chwilę. – Mniej więcej jedna osoba na pięć, sześć lat.

– To chyba niewiele…

– Przypadłość, która nam się przytrafiła, jest bardzo rzadka. Spróbuję to panu wytłumaczyć na przykładzie. – Upił delikatnie ze swojego kielicha. – Zakładam, że słyszał pan o chorobie, którą po łacinie nazywamy rabies, a po polsku wodowstrętem lub wścieklizną?

– Oczywiście. – Ja również postanowiłem pociągnąć kolejny łyczek z kielicha.

– Wie pan, jakie jest prawdopodobieństwo zachorowania po ukąszeniu wściekłego zwierzęcia, oczywiście bez zastosowania szczepionki?

– Chyba duże…

– Objawów doczekuje około piętnastu procent osób, i to tylko tych najciężej pokąsanych. Gdyby było inaczej, niektóre kraje Azji, Afryki czy Ameryki Południowej już dawno wymarłyby na wściekliznę, a tak na przykład w Malajach, Szwecji czy Australii choroba ta niemal w ogóle nie istnieje. Brytyjczycy nie zanotowali żadnego przypadku od dziesięcioleci.

– Ciekawe – przyznałem, poprawiając się na kanapie.

– W naszym przypadku jest jeszcze lepiej. Na sto osób ciężko pokąsanych przez wampira zaledwie jedna przeżywa i zostaje zarażona. A trzeba panu wiedzieć, że nasze towarzystwo już dawno nie stosuje metod pana Wysockiego. Inne ofiary niestety umierają bądź, jeśli uda się nielicznych wyleczyć, przeżywają i nadal są zwykłymi ludźmi.

– Czyli jest nas niewielu?

– W Warszawie jest wraz z panem i ze mną, z tego, co wiem, sześćdziesięciu trzech kolegów i dwadzieścia trzy panie. Kobiety zapadają na wampiryzm rzadziej niż mężczyźni.

– Ale chyba też częściej są napadane?

– Trudno powiedzieć. Nie przeprowadzałem badań, ale na przykład pan Wysocki atakuje wyłącznie mężczyzn. – Doktor uśmiechnął się przyjaźnie. – Widzi pan, przestępcy częściej atakują kobiety, bo są słabsze, tyle że w naszym przypadku to nie ma znaczenia. Nasze organizmy dzięki zakażeniu stają się wielokrotnie bardziej wydolne. Jesteśmy wytrzymalsi, szybsi, znacznie silniejsi i bardzo wolno się starzejemy. Średnia naszego życia jest pięcio- może nawet sześciokrotnie wyższa niż zwyczajnego człowieka. Nasz metabolizm jest zdumiewająco spowolniony… czy może, dokładniej mówiąc, o wiele bardziej wydajny. Dlatego zwykłe jedzenie nam nie wystarcza. Musimy spożywać pełnowartościową krew, i to w dużych ilościach. Właśnie to daje nam tak wielką energię do przeżycia.

– Serce, wątroba, nerki? Czy to wszystko…

– Serce, wątroba czy nerki to zabawki w porównaniu z ośrodkowym układem nerwowym – wyjaśniał cierpliwie Chazan. – Wszystko, czym jesteśmy z somatycznego punktu widzenia, to mózg. To on poza naszą wolą kieruje całym organizmem. A kiedy jego wydolność wzrasta siedmio-, ośmiokrotnie, to taki mamy efekt.

– Jakoś nie czuję się specjalnie inteligentniejszy – przyznałem.

Doktor znowu roześmiał się przyjaźnie.

– Proszę mi wierzyć, w życiu czasem warto przypomnieć sobie od czasu do czasu któryś z przydatnych banałów. Na przykład ten, że mózg ludzki to najdoskonalszy bioENIAC2, no wie pan, biokomputer, jaki zna nasza fizyka, ale wciąż nie do końca odgadniony. Należy to zaakceptować. Stereotyp, że wykorzystujemy dziesięć do dwunastu procent jego całkowitych możliwości, podważany przez tak wielu naukowców, poniekąd jest prawdziwy. Należy tylko użyć odpowiedniej interpretacji. Zdrowy mózg co prawda rzeczywiście pracuje najczęściej całą swoją treścią, ale jego wydajność… może być już bardzo różna. I stąd pewne uproszczenie, że korzystamy z naszego umysłu zaledwie w dziesięciu procentach. Sprawność umysłowa nie jest wartością stałą, można ją poszerzać, i to znacznie. Robimy to, ucząc się, ćwicząc, powtarzając. Nie łudźmy się jednak, ludzie w ogromnej swej większości są wyjątkowo leniwi umysłowo. Nie dziwmy się więc, że w większości wypadków ich potencjał to nie więcej niż dziesięć procent możliwości, które natura zaproponowała jako ich „ja”. My w odróżnieniu od ludzi jesteśmy nie tylko sprawniejsi, wytrzymalsi i szybsi, lecz także w niemal siedemdziesięciu procentach wydajniejsi umysłowo. Umiemy łatwiej zmusić ośrodkowy układ nerwowy do posłuszeństwa. Wampiryzm w tym pomaga, choć nie musi. – Chazan poszerzył uśmiech. – Zobaczy pan z czasem; zacznie pan myśleć szybciej, logiczniej i szerzej, mam nadzieję. W przeciwieństwie do Wysockiego.

– Czy mam się obawiać słońca, drewnianych kołków, czosnku?

Tym razem z twarzy doktora zniknął uśmiech, tylko pokręcił głową z ubolewaniem.

– To właśnie przesądy i stereotypy. Nie jesteśmy opętani przez diabła, nie zabijają nas żadne krzyże czy kołki, nie potrzebujemy trumien do spania, a słońce jest dla nas zbawcze. Im więcej wystawiamy się na jego działanie, tym dla nas zdrowiej. To też źródło energii, a jej musimy ciągle dostarczać jak najwięcej organizmowi, w przeciwnym razie osłabniemy i zaczniemy chorować tak jak pan.

– Możemy umrzeć z głodu? – spytałem z wiadomych przyczyn.

– Oczywiście. Pozbawieni krwi umieramy. Jest pan tego najlepszym przykładem. Gdyby nie transfuzje, a w końcu spóźniona pomoc pana Wysockiego, odszedłby pan z tego świata. Ten nieodpowiedzialny człowiek zostawił pana na pastwę losu.

Chazan westchnął z nieukrywaną troską.

– Nie jesteśmy aż tak delikatni jak zwykli ludzie – ciągnął. – Trudniej u nas o kontuzje, błyskawicznie leczymy się z ran, odpowiednio odżywiani praktycznie nie zapadamy na inne choroby. Nie mamy zawałów, nowotworów, nie idiociejemy na starość, choć… umieramy. Jak każdy.

Pokiwałem ze zrozumieniem głową.

– Czego muszę się nauczyć? – spytałem wprost.

– Przede wszystkim dyskrecji. To najważniejsze. Ludzie mają żyć legendami, bo nie znoszą inności. To by znaczyło naszą zagładę. Idiotyzmy o czosnku wynikają ze zwykłego, powszechnego antysemityzmu. W mniemaniu prostego ludu czosnek to podstawowe pożywienie Żydów, więc wymyślili sobie truciznę na wampiry. – Doktor rozłożył bezradnie ręce. – Na naturę ludzką nic nie poradzimy.

– Umiem być dyskretny.

– Wiem. Wiem także, czym się pan zajmuje… Mam nadzieję, że pan się nie obrazi?

– Oczywiście, że nie – zaprzeczyłem, szczerze jednak zdziwiony. Pomyślałem, że na wyjaśnienie dziwnie szerokiej wiedzy doktora przyjdzie jeszcze czas.

– No to przejdźmy do interesów. Zapewnimy panu pożywienie ze szpitali, ochronę i naukę, w odpowiednim czasie oczywiście też zmianę tożsamości. Wszystko razem… – Tu wyjął ołówek i kartkę, po czym zanotował kilka cyfr, a następnie podsunął ją mnie. – Kosztuje z grubsza tyle. Miesięcznie.

Spojrzałem na cyfry i mimowolnie głośno przełknąłem ślinę. Nabrałem głęboko powietrza, czując, jak ciarki latają mi po kręgosłupie.

– Trochę drogo… – wykrztusiłem w końcu.

– No, wie pan, takie życie. Będzie pan z naszych usług zadowolony. Mam nadzieję, że nie planuje pan zabijać ludzi na ulicach, szczególnie że potrzebuje pan dziennie przynajmniej dwóch litrów krwi. W słoneczniejsze dni – półtora.

– O Chryste… – Ująłem twarz w dłonie.

– Nieźle pan przecież zarabia. – Chazan się uśmiechnął. – My tylko dbamy o ochronę każdego życia. Nawet tych, którzy wydają się na pierwszy rzut oka potworami.

– Oczywiście, doktorze – odpowiedziałem automatycznie. – To bardzo szlachetne. Choć muszę przyznać, że nieźle pan sobie żyje.

– No cóż… – Uśmiech doktora w tym momencie stał się szczególnie ujmujący. – Każdy orze, jak może.

– Oczywiście – powtórzyłem, starając się jakoś opanować szok.

Chazan klasnął w dłonie na znak, że rozmowa powoli dobiega końca.

– Niech pan wraca sobie do pracy, a wszystko będzie dobrze. Trzeba się prawidłowo odżywiać, wystawiać twarz do słońca, nikogo nie zabijać i być przyjaznym dla świata. Taką teorię wyznajemy.

– Długo pan żyje? – spytałem, czując, że mimo koktajliku opadam psychicznie z sił.

– O! Znało się Jana Trzeciego. Pamiętam, jak za Stanisława Augusta wprowadzono wśród szlachty podatek na jego pomnik. Taki wierszyk wtedy ułożyliśmy: „Dwa grosze na pomnik / trzykroć bym dołożył, / żeby Staś skamieniał, / a Jan Trzeci ożył!”. Zabawne, prawda? Trochę to później zmieniano. Pewnie pan słyszał.

– Nie – skłamałem.

– No nieważne. – Chazan wstał i wyciągnął do mnie rękę. – Życzę powodzenia. Jutro zgłosi się do pana kurier. Będzie wpadał dwa razy w tygodniu. Krew proszę trzymać koniecznie w lodówce, w odpowiednim urządzeniu, które panu damy.

– Oczywiście – powtórzyłem po raz trzeci.

– I jeszcze jedno. Jak wspominałem, redefiniujemy dane. Trafił pan na taki moment w systemie, który obliguje mnie do zmian, a te z kolei za kilkanaście lat spotkają także i pana. Nie da się tego pominąć. Trzeba się tego nauczyć.

– Zmiana tożsamości? – spytałem dla pewności.

– Zmiana wszystkiego: tożsamości, daty urodzenia… czyli dokumentów, mieszkania i tak dalej. Kiedy następnym razem się spotkamy, będę się nazywał doktor Jan Bronsart. Resztę danych podam panu, kiedy się lepiej poznamy.

– Oczywiście – powiedziałem po raz czwarty.

Samotność

Kiedy samotność… jest? Taka w tłumie. W miastach, gdzie aż oddychać trudno wśród innych. Na ulicach, zatupanych przez chciwą pogoń za srebrnikami, poklaskiem, zaistnieniem. Może… gdy opuszczają nas ludzie lub kiedy znikają nadzieje, motywacje, a nawet zwykłe rzeczy?

Niezupełnie. To, że za kimś lub czymś tęsknimy, nie oznacza, iż stajemy się samotni. Samotność to coś znacznie bardziej łupieżczego, większego, straszniejszego… Samotność nie jest wtedy, kiedy znikają pojedyncze, nawet ważne osoby. Samotność jest wówczas, gdy znikają mniejsze lub większe światy, z których czerpiemy to, co jest w stanie w nas zastygnąć na długo, czasem na zawsze. Takim światem może być klub bilardowy, do którego latami codziennie chodzimy, bo wiemy, że zbiera się tam stała ekipa. Symbioza z nią daje ulgę i ucieczkę od depresji. Knajpa, w której bywamy kilka razy w tygodniu nie na obiedzie, ale na późnym śniadaniu podawanym zawsze przez tę samą kelnerkę. Boisko, na którym gramy w piłę – nieważne, że stuka nam czterdzieści czy pięćdziesiąt lat. A nawet pieprzone kółko matematyczne albo szachowe czy klub go3; wcale nie tylko dla jajogłowych, ale dla ludzi, którzy w szkole, na studiach czy nawet w domu kultury nadają na tych samych falach i po prostu jest im ze sobą cholernie dobrze. Także kółko gier planszowych dla dorosłych, które czyni z nas dziwaków dla otoczenia – i to jest jeszcze bardziej cool niż najczystsza AB Rh+ w kieliszku Riedel. Tam, gdzie istnieją takie światy, jest bezpiecznie. Po prostu. A gdy takie światy powoli znikają… wtedy przychodzi samotność. Ludzie, z którymi tam dzieliliśmy się sobą, nie umierają, nie znikają. Są. Ale już nie tak. Nie tam i nie w taki sposób. Czasem uda się im zbudować własny dom, w którym chowają dzieci i dopieszczają żony. Czasem robią karierę lub się staczają, ale już nie ma ich tam, gdzie kiedyś wszyscy spotykali się latami.

Mnie również taka samotność nie ominęła. Kiedy lata pięćdziesiąte powoli zaczęły odchodzić, wraz z nimi odeszli także ci, którzy kiedyś byli mi najbliżsi. Doktor Bronsart (czyli dawniejszy doktor Chazan) uczył, że tak będzie. Mawiał, iż jeśli oni nie odejdą – ja będę musiał. On sam zmienił dom, nazwisko i dokumenty, ale tak naprawdę nie miałem jeszcze wtedy pojęcia, jak dokonał tego wszystkiego tak sprawnie – zostając w tym samym mieście, w dodatku nie bojąc się zdemaskowania. Świetną organizację systemu zmian i prawdę o tym, jak wielu wampirów w wielu instytucjach stało za zapewnieniem mu bezpieczeństwa, miałem poznać znacznie później. Wtedy powiedziano mi tylko, że właśnie tamtego roku Chazan – Bronsart przestał pracować i skupił się na kierowaniu organizacją „braci i sióstr”, do której od czasu spotkania z doktorem zacząłem należeć.

Ale ostatni w dekadzie 1959 rok przyniósł także w moim dotychczasowym środowisku zmiany, które wpłynęły na całe moje życie w sposób znacznie bardziej dogłębny niż cokolwiek do tej pory. Zaczęło się od śmierci Grubej Heli, co skomplikowało sprawy w knajpie U Pulowera. Lokal ten tak naprawdę nie był jego. Wtedy nic nie było czyjekolwiek. Ale były układy. Wszystko jedno, czy nazwałbyś wtedy coś państwowym, czy spółdzielczym – ktoś zawsze tym zarządzał. Taki „ktoś” czasem miał nazwisko, a czasem tylko czarny prochowiec. Zwykle wydawał się nietykalny i wszechmocny, oczywiście zawsze do czasu. Taki ktoś na przykład dawał zielone światło rodzinie Grubej Heli oraz Pulowera i oczywiście zawsze chciał czegoś w zamian. Czasem tylko kasę (rzadko), najczęściej informacje o klientach. Wszyscy o tym, rzecz jasna, wiedzieli i kiedy sprawy były ważne – Pulower, a nawet Hela znikali na zapleczu, by nie kusić losu, później zaś się ustalało, co ma być powiedziane.

Choć, jak wspomniałem, w wielu sytuacjach sprawy regulowała – symbolicznie to ujmijmy – „postać w prochowcu”, to jednak tym razem było bardziej prozaicznie. Towarzysz Roman Patyk, który odkąd tylko pamiętałem, był plastrem w knajpie U Pulowera, nie wyróżniał się niczym z tłumu. Chadzał w wytartym garniturze – ni to brązowym, ni to zgniłozielonym – zawsze w znoszonych staromodnych butach (nigdy nie kupował nowych?) oraz w czarnym kapeluszu podobnym do miliona innych. Nikt nie miał zielonego pojęcia i nawet nie chciał go mieć, czy to było jego prawdziwe nazwisko. Wszyscy wiedzieli, że zapewniał bezpieczeństwo i względną swobodę – oczywiście nie za darmo. Zjawiał się rzadko, nigdy ostentacyjnie i sprawiał raczej wrażenie skromnego urzędasa, bardziej przestraszonego rolą, niż napuszonego władzą aparatczyka. Trzeba przyznać, że knajpa U Pulowera nie była specjalnie ambitnym frontem działań UB – stąd może obecność skromnego towarzysza Patyka, a nie wyjadacza sprawnego w szerzeniu terroru i wymuszeniach. Nawet UB wiedziało, że wielkiej polityki na naszych terenach się raczej nie uprawia, a chłopcami z ulicy mało Urząd się interesował. Od tego – przynajmniej teoretycznie – była milicja, z którą zresztą też raczej nie mieliśmy kłopotów. Co innego przed wojną, gdy świat lewicy (na przykład ludzi Walerego Sławka) i świat gangsterski przenikały się tak dogłębnie, że chcąc nie chcąc, ulica musiała w tym tkwić. Ale później wojna zmiotła wszystko. To, co dobre, i to, co złe. Zostawiła tylko to, co nijakie. Dlatego tak ważna była knajpa U Pulowera – tym bardziej że jakimś cudem przez wojnę żadną kulą, granatem czy bombą nietknięta. I aż do końca lat pięćdziesiątych spełniała swoją funkcję najlepiej, jak mogła, a mnie dała niemal drugi dom – choć, cholera, nawet żarcie mi tam nie smakowało.

Ale nadszedł czas kolejnych zmian. Śmierć Grubej Heli zbiegła się ze zniknięciem – dosłownie z dnia na dzień – towarzysza Patyka, a wraz z nim czasu względnej swobody. Lokal zlikwidowano. Pulower i dziewczyny, które mu pomagały, znaleźli się na bruku, a my straciliśmy metę. Dzisiaj jest tam jakieś biuro podróży, wcześniej była pralnia, a najgorsze, że pod koniec lat sześćdziesiątych ktoś tam zaczął remont, nie skończył i wszystko popadło w ruinę na bardzo długi czas. Dzisiaj nikt nie pamięta, że była tu kiedyś słynna w okolicy już w latach dwudziestych knajpa U Pulowera, w której bywali: Czarna Mańka, słynny Klapcyngier, Ryży i jego ekipa, właściwie wszyscy z Różyckiego, a nawet Tata Tasiemka z chłopcami z Kercelaka – ale tylko przed wojną, bo zmarło mu się na tyfus w Majdanku w roku 1944.

Rozwałka knajpy nie skończyła wszystkich spraw. Niektóre niestety rozgrzebała, i to dramatycznie. Znowu się okazało, że jak jest zbyt cicho, to… zwykle jest wręcz przeciwnie. Spokój, w jakim egzystowaliśmy, był nawet dla mnie zbyt podejrzany, bo przecież jak długo mogły w UB przechodzić bałachy Pulowera i grubej Heli? Ktoś jeszcze musiał donosić, na dodatek znacznie skuteczniej. Dopiero wtedy zrobiło się nieprzyjemnie. I to nie na żarty. Na poważnie.

Zaczęło się tak naprawdę nie od pogrzebu Heli, ale od zniknięcia towarzysza Patyka, który zapadł się niczym kamień w wodę. Cały problem w tym, że Ryżemu – znanemu do tej pory z rozsądku i cierpliwości – puściły nerwy i zrobił największy błąd swojego życia. Zamiast przyczaić się, by przykapować, co jest grane – zaczął szukać Patyka, w dodatku nieostrożnie. Niemal od początku wiedzieliśmy, gdzie mieszkał ubek, bo każdy miał świadomość, że konieczne jest ostrożne ustalenie tej informacji. W czasie naszej znajomości dwukrotnie zresztą zmieniał miejsce zamieszkania. Życie prowadził typowo urzędnicze; brzydka, chuda żona, maleńka córeczka, która – gdy zaczęły się kłopoty – miała już dziesięć lat. Blok, w którym mieszkał, wyglądał gorzej niż morda Klapcyngiera. Jeździł taksówkami; służbowego, a tym bardziej prywatnego samochodu nigdy nie widzieliśmy.