Podlasie zdrowo zakręcone. Podróż po krainie niezwykłych ludzi i zapomnianych smaków - Wojciech Koronkiewicz - ebook

Podlasie zdrowo zakręcone. Podróż po krainie niezwykłych ludzi i zapomnianych smaków ebook

Wojciech Koronkiewicz

4,6

Opis

Trudno sobie wyobrazić dwumetrowego Wojtka Koronkiewicza w stroju pszczółki, będę jednak namawiał wydawcę, aby taki mu sprawił – w uznaniu dla autora, który nie potrafiąc usiedzieć w miejscu, krąży po Podlasiu i wszędzie zbiera literacki nektar. Pyszne są spotkania i rozmowy zrelacjonowane w tej książce! Właściwie to nie książka, lecz bombonierka; sięgnąwszy po jedną czekoladkę, sięgniemy po kolejną, a potem po następną, a później po jeszcze kilka…, w końcu zaś nabierzemy apetytu na podróż śladami sympatycznego drągala. Smacznego i na zdrowie!

GRZEGORZ KASDEPKE

 

O AUTORZE

Wojciech Koronkiewicz, urodzony w Białymstoku w kwietniu 1969 roku, syn Janusza i Danuty. Mieszkał po pół roku w Paryżu, Nowym Jorku i Warszawie, ale zawsze wracał. W Białymstoku czuje się najlepiej. Rodzina katolicka, ale dziadek prawosławny. W dodatku maszynista! Na parowozie jeździł. Jak go Babcia zobaczyła, ślub w tydzień był! Wojciech Koronkiewicz jest dziennikarzem. Kiedyś pisał wiersze i malował po ścianach. Filmy kręcił. Teraz wyprowadza psy ze schroniska. Ma piękną żonę, dwoje dzieci i kota. Jeździ rowerem. Autor wydanej w 2020 r. książki Z Matką Boską na rowerze. Podróż do cudownych obrazów, ikon i świętych źródeł Podlasia.

 

FRAGMENT KSIĄŻKI:  

„Czarnuszka! Olej faraonów! Nasiona czarnuszki znaleziono w piramidach. Zgaga, nadkwaśność, odbijanie, a nawet alergie!

– Opowiedz jak alergię miałeś w tartaku – mówi pani Ania. – Żółty byłeś jak Chińczyk.

– Od pyłu sosnowego chyba tak poszło – potwierdza pan Piotr. – Ale dzięki czarnuszce wyszedłem z tego. Olej faraonów! Lek Hindusów! Choć niektórzy mówią, że smakuje jak olej przepałowy. Ale w związku z tą pandemią bardzo dobrze się rozchodził. Brali ino furczało.

– Dolać panu? – pyta pani Ania.

– Wypiłem dwa kieliszki. Więcej nie dam rady.

– Tak, tak – kiwa głową pan Piotr. – Mieszać nie ma co. Ja to najbardziej lniany lubię. Pamiętam z rodzinnego domu. Ojciec z olejarni przynosił. W czasie postu z ziemniakami się jadło. I pokost z tego był do malowania płotów. Człowiek pamięta ten zapach.

– A dlaczego u was w olejarni są dwa akordeony? – pytam.

– Bo my z żoną gramy i śpiewamy – ucieszył się pan Piotr. – Jeden akordeon na ławeczkę, drugi na koncerty!

Poderwał się pan Piotr z krzesła, za akordeon chwycił.

– To co? Zagramy, Kochanie? Zaśpiewamy? – zawołał.

– Proteza mi się popsuła – powiedziała pani Ania i zasłoniła usta.

Za płotem dojrzewały dynie”.

 

„Nadziwić się nie mogę, że jest tyle chętnych osób do nauki. Przyjeżdżają tu i uczą się zapomnianej sztuki. Tymczasem takie chodniki, jak my tkamy, bez problemu można kupić w Ikei. Taniej i szybciej. Ale kiedy siadamy do krosien, uświadamiamy sobie zapomniane pragnienia. Słucham rozmów, ktoś sobie przypomina, że jego babcia miała taki długi pasiasty chodnik. I ten chodnik gdzieś zaginął. Prawdopodobnie po śmierci babci. Teraz zaś wraca, wykonany ręką wnuczki. Przez szacunek dla rodziny, dla tradycji, dla pracy własnych rąk. I przez szacunek dla świata. Bo my używamy do tkania starych ubrań. Nie wyrzucamy ich na śmietnik. Nie niszczymy planety. Wykorzystujemy raz jeszcze. Nadajemy im drugie życie. Siedzę przy krosnach, słucham i patrzę. I widzę w oczach ludzi szczęście. Widzę, jak ważna jest w życiu twórczość. Ludzie uwielbiają się uczyć. I robić coś nowego. Coś, co ma jakiś sens. Czego można dotknąć. Czym się można pochwalić. Czym można ozdobić dom. Własnoręcznie zrobionym dywanikiem. Choć dwa dni wcześniej nie potrafili zrobić nic.

I jeszcze coś ci powiem. Tylko się nie śmiej. Osnowa i wątek. Wątek i osnowa. Przecież to jest czysta metafizyka! To jest symbol całego naszego życia. Osnowa. To nasze talenty, nasze uwarunkowania, miejsce, gdzie się urodziliśmy, stan społeczny i tak dalej. Tego nie zmienimy. Ale mamy przecież wątek. Który możemy tkać tak, jak nam się tylko spodoba. To my dobieramy kolor nici, ich fakturę i gęstość. To my układamy z tego wzór. Bardzo często kiedy tkamy, to gadamy o sensie życia. Bardzo mnie to porusza”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 200

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (70 ocen)
46
19
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kamila201111

Dobrze spędzony czas

aż się chce pojechać na Podlasie
00
marepel

Nie oderwiesz się od lektury

To raczej opis miejsc gdzie można coś kupić ale miło się czyta.
00
Staska33

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie czytałam książki z takim uśmiechem na twarzy. Niesamowicie smacznie (zazdrościłam Autorowi możliwości degustacji), ciekawie (dużo odkrytych twórców i producentów lokalnych produktów), nostalgicznie i czasem filozoficznie (rozmowy są nieodłączną częścią tej książki). Wiele opowieści zamkniętych na nieco ponad 200 stronach a każda z nich mogłaby być kanwą dla grubaśnej powieści (podlaskiej). Niezwykle wartościowa lektura.
00
evicia49a

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka wraz z adresami i tel. warto mieć w swojej biblioteczce, przyda się przy zwiedzaniu Podlasia. Polecam.
00
IwonkaG

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa i barwna książka o Podlasiu, taki zbiór bardzo interesujących miejsc wartych zobaczenia. Polecam.
00

Popularność




Ja tu ludzi zako­puję

Ja tu ludzi zako­puję

Posta­no­wi­łem odwie­dzić kolegę pisa­rza. Mieszka na wsi pod bia­ło­ru­ską gra­nicą. Musia­łem tylko tra­fić. Zna­leźć samotny dom za wsią. Ale jak zwała się ta wio­ska? Mala­wi­cze, Suko­wi­cze, Har­ka­wi­cze? Dopy­tam u ludzi. Znajdę.

Dom stał na ubo­czu. Pukam, nikt nie otwiera. Wcho­dzę więc do sieni. Drew­niane sprzęty. Nie­zwy­kły zapach. Drewna, kurzu, sta­ro­ści. Wołam: „Dzień dobry”. I otwie­ram kolejne drzwi.

Przy piecu stała kobieta. Przy stole facet. Ogromny. Kła­niam się grzecz­nie i o pisa­rza pytam.

– Mamo jestem głodny – mówi facet przy stole.

Włosy mi stają na gło­wie.

– Pisa­rza? – kobieta pyta. – A wie pan, czym ja się zaj­muję?

– Nie wiem – odpo­wia­dam i jesz­cze głową kręcę, żeby grzecz­niej wyglą­dało.

– Ja ludzi zako­puję – odpo­wiada kobieta.

– Głodny jestem – mówi facet przy stole.

– Widzisz, że maka­ron gotuję? – odpo­wiada kobieta.

– Długo jesz­cze? – pyta znie­cier­pli­wiony facet.

– Zaraz będzie – odpo­wiada kobieta i przy­gląda mi się uważ­nie.

O Matko Prze­naj­święt­sza! Muszę ich czymś zaga­dać.

– Na cmen­ta­rzu pani ludzi zako­puje? – pytam.

– Nie – odpo­wiada kobieta. – Tutaj.

No to już po mnie. Ten olbrzym wsta­nie od stołu i zepchnie gdzieś moje autko jed­nym ruchem ręki. Rach-ciach. Zała­twione.

– Mamo! Głodny jestem! – woła facet i wykrzy­wia twarz.

– Już nakła­dam – kobieta ładuje mu pełną michę maka­ronu z sosem.

– Mało – krzywi się facet, choć micha ogromna i z górką nawa­lona.

– Jak zjesz, będzie dokładka – odpo­wiada kobieta. – Zje pan razem z nami?

Pró­buję się wymó­wić. Że za gorąco jest na jedze­nie. Taki upał, duchota, komu by się chciało jeść?

Facet przy stole spoj­rzał na mnie krzywo. O Jezu­sie!

– Bar­dzo będzie nam miło – powie­działa kobieta. – Prawda, synku?

Olbrzym poki­wał głową. Usia­dłem zatem przy stole. Kto wie, może to ostatni posi­łek w życiu?

– On ma wię­cej – powie­dział olbrzym na widok mego tale­rza. – Ja też chcę wię­cej!

– Jak zjesz, dołożę – mówi kobieta i siada z nami przy stole. Na jej tale­rzu jest naj­mniej.

– Więc zako­puje pani ludzi? – pytam. – A to tak można?

– Sami chcą – wzru­sza ramio­nami kobieta. – Jesz­cze za to płacą, żeby ich zako­pać.

– Ale żyw­cem? – czuję jak maka­ron grzęź­nie mi w gar­dle. Olbrzym z naprze­ciwka przy­gląda się uważ­nie.

– Ano żyw­cem, żyw­cem – mówi kobieta. – Tysiąc pięć­set zło­tych za to biorę.

– Tysiąc pięć­set?! – wołam.

– A pan ile dałby, aby mieć pew­ność, że zosta­nie odko­pany? – pyta kobieta. – Bo rano ich odko­puję.

– Czy ma pani jeden grób wspólny dla wszyst­kich? – pytam. – Czy oddzielne im pani kopie?

– Sami sobie kopią – odpo­wiada kobieta. – Ja im tylko szpa­del daję i poka­zuję, gdzie kopać. Sie­dzę tam przy nich w nocy, jakby się coś działo. Ogni­sko palę. Cza­sem wspólne sny mamy. Jest też sza­łas potu. Pan tego nie notuje. Mnie reklama nie­po­trzebna.

– Mamo, co na deser? – pyta olbrzym.

– Deser jutro będzie – odpo­wiada kobieta. – Tru­skawki i gala­retka.

Ula

Ula

Na spo­tka­niu autor­skim poskar­ży­łem się czy­tel­ni­kom, że pisa­nie nowej książki idzie jak po gru­dzie. Książka miała być wesoła, o nie­zwy­kłych miej­scach, przy­sma­kach i dobrych ludziach. Tym­cza­sem same cmen­ta­rze wycho­dziły. Co opo­wieść, to strasz­niej­sza. Sie­dzia­łem w tej czerni i z każdą literą, jakby kto wór kamieni na plecy wrzu­cał.

Po spo­tka­niu pode­szła Ula Arter.

– Może chciał­byś pisać o lokal­nych pro­du­cen­tach żyw­no­ści? – zapy­tała. – Mam 120 adre­sów.

Ula pra­cuje w Urzę­dzie Mar­szał­kow­skim w Bia­łym­stoku. Zaj­muje się pro­mo­cją lokal­nych pro­du­cen­tów. Zgro­ma­dziła 120 nie­zwy­kłych opi­sów. Nie­zwy­kłych miejsc, przy­sma­ków, dobrych ludzi.

– Twoje opo­wie­ści to jest gotowa książka – napi­sa­łem do Uli. – Tylko dru­ko­wać. Powin­naś wydać to sama.

– Bierz się za to – odpi­sała. – Niech infor­ma­cja o tych ludziach idzie w świat.

Lipiec bia­ło­wie­ski

Lipiec bia­ło­wie­ski

– Może miodu spró­bu­je­cie? – pyta Wło­dzi­mierz Owła­siuk. – Ja nie mogę. Jak mia­łem hek­tar tru­ska­wek, też nie mogłem patrzeć na tru­skawki. Dopiero jak zaora­łem już pole i nie mia­łem tru­ska­wek, wró­cił ape­tyt na te owoce.

Pana Wło­dzi­mie­rza spo­ty­kamy pod dębem. Sława tego dębu nie­sie się sze­roko. Został wybrany Drze­wem Roku 2021. I teraz do nie­wiel­kiej wio­ski Przy­budki przy­by­wają ludzie z całej Pol­ski, aby podzi­wiać kil­ku­set­let­nie drzewo. Dąb nazy­wany jest Straż­ni­kiem Pusz­czy. Bo nie­opo­dal szumi Pusz­cza Ladzka, będąca frag­men­tem Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej.

Kiedy sta­niemy w cie­niu wie­lo­wie­ko­wego drzewa, ujrzymy pasiekę pana Wło­dzi­mie­rza. Kolo­rowe ule w owo­co­wym sadzie, są też w pobli­skim sosno­wym zagaj­niku, a nie­które ukryte są w Pusz­czy.

– Mam spe­cjalne zezwo­le­nie od Lasów Pań­stwo­wych i od Bia­ło­wie­skiego Parku Naro­do­wego – opo­wiada pan Wło­dzi­mierz. – Mogę przy­wo­zić ule i sta­wiać bez­po­śred­nio pod drze­wem. Nawet w rezer­wa­cie. A lipy pusz­czań­skie piękne są. Olbrzy­mie. Mają co naj­mniej 200 lat.

Spe­cjal­no­ścią pana Wło­dzi­mie­rza jest miód o nazwie „Lipiec Bia­ło­wie­ski”. To za niego uzy­skuje medale na kon­kur­sach mio­do­wych.

– Ale lipo­wego w tym roku nie będzie pra­wie wcale – mówi pan Wło­dzi­mierz. – Już zeszły rok był trudny. Ja mia­łem, bo lipy w Pusz­czy obro­dziły jak zwy­kle. W tym roku jed­nak tem­pe­ra­tury były zbyt wyso­kie. Lipy prze­kwi­tły w kilka dni. Nawet te w Pusz­czy. Psz­czoły nie miały z czego zbie­rać nek­taru. Choć to prze­cież nasza rasa pusz­czań­ska zwana „borówką”.

Co zatem będzie zbie­rać pan Wło­dzi­mierz?

– Liczę na pusz­czań­ską malinę – opo­wiada. – Uschły świerki i teraz w poszy­ciu jest sporo świa­tła. Wyro­sło mnó­stwo malin. Roz­wi­jają się też uprawy sło­necz­nika. Miód sło­necz­ni­kowy ma bar­dzo cie­kawy smak, taki z deli­katną nutką goryczki. Na rze­pak wozić nie chcę. Uprawy rze­paku są pry­skane jaki­miś środ­kami. Psz­czoły od tego mar­nieją. Ja wiem, że są jakieś bada­nia, jakieś normy i że na papie­rze wszystko wygląda bar­dzo ład­nie. Ale widzę też co się dzieje z moimi psz­czo­łami. Byli­ście w zagaj­niku, widzie­li­ście moje ule. Hamak tam sobie roz­wie­si­łem i nie­raz położę się wśród moich psz­czó­łek. Ja im się przy­glą­dam bar­dzo dokład­nie. I borów­kom w drew­nia­nej kło­dzie i kra­in­kom i kau­ka­skim. Kau­ka­ska jest bar­dziej odporna na tem­pe­ra­tury. Może wyla­ty­wać rano już przy 8-10 stop­niach Cel­sju­sza. Kra­inka potrze­buje wię­cej cie­pła. Nie chcę ich na rze­pak wozić. Z łąkami też jest pro­blem. Kie­dyś każdy gospo­darz krowę trzy­mał. I konie były we wsi. Pasły się zwie­rzęta na łąkach. Dziś gospo­darzy już w Przy­bud­kach nie ma. Tylko let­nicy z mia­sta przy­jeż­dżają. Ale krów nikt już nie trzyma. Zara­stają więc łąki trawą. Kie­dyś tyle pta­ków było, a teraz coraz mniej.

– Ale warto tu miesz­kać?

– Ależ oczy­wi­ście! – woła pan Wło­dzi­mierz i do domu prosi. – Zachę­cam! Ludzie jacy życz­liwi! Tak jest zawsze, gdy za oknem Pusz­cza! Zie­lony kolor tak działa. Uspo­kaja. Wyci­sza wewnętrz­nie. Nastraja rado­śnie. Ja to spe­cjal­nie do lasu idę, żeby żonie w oczy nie wcho­dzić. Zaraz by jaką robotę zna­la­zła. A tak mówię: „Idę żono, pocho­dzę przy psz­czo­łach” i mam święty spo­kój. Kładę się w hamaku i wra­cam dopiero na obiad.

– We dwoje zawsze raź­niej – przy­ta­kuje pani Alina, sta­wia­jąc na stole kawę i cia­sto. – Bo zawsze jest się z kimś choć pokłó­cić.

Pijemy kawę, zaja­damy cia­sto, a mnie drę­czy jedno pyta­nie…

– A choć jeden sło­iczek tego „Lipca Bia­ło­wie­skiego” by się nie zna­lazł? – pytam w końcu.

– Zaraz zoba­czymy – odpo­wiada pan Wło­dzi­mierz i pro­wa­dzi do budynku obok, gdzie wśród zło­tych pucha­rów, odzna­czeń i dyplo­mów stoją słoje roz­ma­ite.

– O pro­szę! – cie­szy się pani Alina – Jesz­cze się kilka ucho­wało!

Pasieka Bia­ło­wie­ska

Wło­dzi­mierz Owła­siuk

Przy­budki 10, 17-210 Narew

Tel.: 512 773 902

Arka Przy­mie­rza i Andrzej Duda

Arka Przy­mie­rza i Andrzej Duda

Pokój ze znacz­ków pocz­to­wych, Arka Przy­mie­rza, Bursz­ty­nowa Kom­nata, replika pałacu car­skiego, cer­kiewne Pod­la­sie, warsz­taty chleba, noc­legi.

Naj­pierw idziemy do szopy, gdzie jest makieta cer­kiew­nego Pod­la­sia. Potem pan Borys pro­wa­dzi ścieżką przez lasek.

– Tu mam zwie­rzy­niec – opo­wiada.

Mię­dzy drze­wami stoją wycięte ze sklejki syl­wetki zwie­rząt.

– Mia­łem jesz­cze zwie­rzęta wodne – mówi pan Borys, wska­zu­jąc na nie­wielką nieckę wyło­żoną folią. – Ale zasy­pa­łem, bo komary się lęgły.

Mijamy wiatę.

– Tu na grillu był Andrzej Duda – mówi pan Borys.

– Pre­zy­dent Duda? – pytam.

– Tak – odpo­wiada. – 7 czerwca tego roku, a 5 lat wcze­śniej był Bro­ni­sław Komo­row­ski.

Idziemy dalej. Przed nami drew­niana cha­łupka.

– Tu noco­wał Andrzej Duda – poka­zuje pan Borys. – Sześć osób może noco­wać w tym domku.

– Ile kosz­tuje noc­leg? – pytam.

– Do tej pory bra­li­śmy po 35 zł – odpo­wiada. – Ale teraz chyba pod­nie­siemy do 50 zł?

Idziemy dalej. W sąsied­niej cha­łupce jest pokój wyło­żony znacz­kami pocz­to­wymi. Na wzór jed­nej z kom­nat pałacu car­skiego w Bia­ło­wieży. Bia­ło­wie­ski pałac cara miał 143 pomiesz­cze­nia. Jedno z nich było wyło­żone znacz­kami. Pan Borys posta­no­wił zro­bić to samo.

– 25 tysięcy znacz­ków – mówi z dumą. – Wykle­ja­łem po 900 znacz­ków dzien­nie.

– A skąd pan wziął tyle znacz­ków? – pytam.

– Made in inter­net – odpo­wiada.

Następne pomiesz­cze­nie wyło­żone jest kar­tami do gry, a kolejne to słynna Bursz­ty­nowa Kom­nata.

– W skali 1:3 – mówi pan Borys.

Przy­glą­dam się dokład­nie, ale bursz­tynu nie zauwa­żam ani grama.

Idziemy dalej. Mijamy replikę pałacu car­skiego. Przed nami pira­mida. Wysoka na kilka metrów. Wcho­dzimy do środka.

– Tu będzie stała Kle­opa­tra – pan Borys poka­zuje miej­sce pod scho­dami wio­dą­cymi na pię­terko.

Wcho­dzimy po scho­dach. Stoją tu trzy fotele. Sia­damy.

– Można prze­su­wać fotele? – pytam.

– Można – odpo­wiada. – Ale nie­długo przy­śru­buję je do pod­łogi. I pusz­czę alu­mi­niowy pręt, który zosta­nie uzie­miony. Żeby miał ujemy ładu­nek. Osoby sie­dzące w pira­mi­dach będą trzy­mały w rękach ten pręt. Minus i minus się odpy­chają. Powstaje dobra ener­gia. Po godzi­nie sie­dze­nia w pira­mi­dzie ustę­pują wszyst­kie bóle. Wszy­ściut­kie! Ileż ener­gii się nagle poja­wia w czło­wieku! Ileż trudu kosz­to­wało mnie usta­wie­nie pira­midy dokład­nie na osi pół­noc-połu­dnie i wschód-zachód! Te wszyst­kie GPS-y geo­me­trów to psu na budę. Musia­łem użyć kom­pasu i lunety usta­wio­nej na Gwiazdę Polarną.

Pan Borys tłu­ma­czy z bły­skiem w oku rze­czy, któ­rych nijak nie potra­fię zro­zu­mieć i zapa­mię­tać. Po chwili z fizyki prze­cho­dzi na che­mię.

– Albo taki jod – opo­wiada z zaan­ga­żo­wa­niem. – Musimy spo­ży­wać wię­cej jodu. Ja kupuję i roz­ra­biam z wodą płyn Lugola. Ale naj­pierw trzeba pozbyć się bromu. Tym­cza­sem brom jest wszę­dzie!

– Jak się można pozbyć bromu? – pytam.

– Jak się pozbyć bromu?! Jak się pozbyć tru­cizn! Pan wie, że więk­szość zboża rośnie na ziemi pry­ska­nej Roun­du­pem?! Her­bi­cydy spra­wiają, że nie ma chwa­stów, owady nisz­czą pesty­cy­dami. My to wszystko zja­damy. Tę całą che­mię! Pan myśli, skąd te nowo­twory? Trzeba pić dużo wody. Przy­naj­mniej 4 litry dzien­nie. Trzeba to wszystko z sie­bie wypłu­kać. I do wody doda­wać odro­binę jodo­wa­nej soli. I ocet jabł­kowy. Ale tylko wła­snej pro­duk­cji.

– O Arkę Przy­mie­rza chcia­łem zapy­tać – mówię. – Dla­czego zro­bił pan Arkę?

– Bo mam Moj­że­sza – mówi pan Borys. – Więc przy­da­łaby się rów­nież Arka, prawda?

Idziemy ją zoba­czyć.

Pan Borys chce mi jesz­cze poka­zać muzeum wiej­skich sprzę­tów. Mnie jed­nak cią­gnie do Arki. Stoi w obórce. Na beto­no­wej posadzce. Wokół jakieś rol­ni­cze sprzęty. Wygląda zupeł­nie tak samo jak na fil­mie Indiana Jones i poszu­ki­wa­cze zagi­nio­nej arki. Tyle że wyko­nana jest z drewna.

Pan Borys otwiera klapkę pomię­dzy dwoma che­ru­bi­nami. Zapala się lampka. Chcę zro­bić zdję­cie.

– Niech pan poczeka – mówi. – Kiedy się nagrzeje, będzie pusz­czała dym.

Po chwili rze­czy­wi­ście idzie dym.

Pan Borys poka­zuje jesz­cze salę na 160 osób.

– Chrzciny, wesela, komu­nie – opo­wiada. – Żyran­dole sam robi­łem.

Oglą­damy też zaple­cze kuchenne. Na lodówce zdję­cie Andrzeja Dudy. Dedy­ka­cja i auto­graf.

– Lewą ręką pisane! – mówi z dumą pan Borys.

Gospo­dar­stwo agro­tu­ry­styczne „Bora Zdrój”

Lew­kowo Nowe 93, 17-220 Narewka

tel. 693 674 840

e-mail: boraz­[email protected]

www.bia­lo­wieza.boraz­droj.pl

GPS: 52.880526569605195, 23.7239456176757

Naj­lep­sze pomi­dory na świe­cie

Naj­lep­sze pomi­dory na świe­cie

Gra­doczno nad rzeką Narwią. Do gospo­dar­stwa pana Wita­lisa trzeba skrę­cić w szu­trową drogę. Niczym spe­cjal­nym ta droga się nie wyróż­nia. Tym­cza­sem na końcu tej nie­po­zor­nej żwi­rówki upra­wiane są naj­lep­sze pomi­dory na świe­cie.

32 gatunki. Czer­wone, zie­lone, żółte, poma­rań­czowe, fio­le­towe, czarne, sopelki, kok­taj­lowe i nakra­piane niczym pisanki. Przy­się­gam. Widzia­łem to na wła­sne oczy. Sze­dłem za panem Wita­li­sem przez foliowy namiot i słu­cha­łem nazw, które wymie­nia:

– Mrozy, Midas, Mali­nówka, Zorza – poka­zuje pan Wita­lis kolejne krzaki, dotyka pomi­do­rów, demon­struje, że róż­nią się i kształ­tem, i kolo­rem, i wiel­ko­ścią. – Kie­dyś te odmiany były dość popu­larne. Potem weszły odmiany zachod­nie. I nagle w skle­pach zaro­iło się od nasion w kolo­ro­wych toreb­kach. Ale my z żoną jeste­śmy stara szkoła. Mamy wła­sne nasiona. Trzeba wziąć naj­bar­dziej dorodny pomi­dor, naj­bar­dziej doj­rzały. Zdjąć skórę i na sitku, prze­my­wa­jąc wodą, oddzie­lić miąższ od nasion. Nasiona wyło­żyć na tale­rzyk, żeby obe­schły. Potem zawi­nąć w papie­rek i opi­sać. Cza­sem cały dom jest pełen takich tale­rzyków. Ale dzięki temu mam wciąż odmiany, któ­rych nie ma już nikt. Te są kupne. I choć sta­ram się uzy­skać z nich nasiona, to nie kieł­kują. Zostały tak wyho­do­wane, że trzeba co roku kupo­wać nasiona. Sprytne, prawda?

Idziemy do kolej­nego namiotu z pomi­do­rami. Rośnie ich tu 8 tysięcy krza­ków.

– Te star­sze odmiany rze­czy­wi­ście są trud­niej­sze w upra­wie i dają mniej­szy plon – opo­wiada pan Wita­lis. – Ale je na­dal upra­wiam, gdyż przy­po­mi­nają smak dzie­ciń­stwa. Mam taką stałą klientkę, star­szą już wie­kiem, która przy­cho­dzi i mówi: „Pana są droż­sze, ale wolę kupić u pana”. Nato­miast hur­tow­nicy się śmieją. „Mamy pła­cić dro­żej, bo są smaczne? Pro­szę pana, pomi­dor przede wszyst­kim ma długo leżeć i wciąż dobrze wyglą­dać!” – mówią. I rze­czy­wi­ście, są takie odmiany. Wyho­do­wane ze spe­cjal­nym genem twar­do­ści. One potra­fią leżeć nawet mie­siąc i wciąż świeżo wyglą­dać. Tym­cza­sem naj­lep­sze pomi­dory to są te nie­re­gu­larne. Bo wia­domo, że nikt przy nich nie maj­stro­wał.

– Naj­więk­szy pomi­dor, jaki się udało panu wyho­do­wać? – pytam.

– Bawole serce – odpo­wiada pan Wita­lis. – Mia­łem okaz, który ważył 1,28 kg. Mam bawole serce w odmia­nie czer­wo­nej, a tu obok pro­szę bar­dzo – bawole serce w odmia­nie bia­łej.

– To które są pana ulu­bione? – pytam.

– Jed­nego ulu­bieńca nie mam – odpo­wiada. – Jak­bym fawo­ry­zo­wał tylko jedną odmianę, to nie hodo­wał­bym 32. Ale kilka rze­czy­wi­ście lubię. Ostat­nio żół­tego Ame­ry­kańca w czer­wone paseczki. Te czarne też ostat­nio są jakby mil­sze. Prze­czy­ta­łem arty­kuł, że Anglicy się nimi zaja­dają, bo odkryto, że mają sub­stan­cje anty­no­wo­two­rowe. O te tutaj koniecz­nie trzeba spró­bo­wać. Nazy­wamy je bycze jądra! Podobne, prawda?! Które są naj­lep­sze? Każdy powi­nien zna­leźć swój wła­sny smak!

– Podobno klienci cza­sem nie mogą się docze­kać – mówię. – Na rynku w Haj­nówce witają pana okrzy­kami rado­ści!

– Prze­sada – uśmie­cha się pan Wita­lis. – Choć rze­czy­wi­ście raz tak było. Na początku sezonu. Ktoś zawo­łał: „No w końcu są naj­lep­sze pomi­dory na świe­cie!”.

– Czy można zama­wiać wasze pomi­dory przez inter­net? – pytam.

– Nie wysy­łam – odpo­wiada pan Wita­lis. – Nie mam na to czasu. Naprawdę. W sezo­nie pra­cu­jemy nie­raz po 18 lub 20 godzin na dobę. Rano wsta­jemy, jedziemy na targ, potem powrót, pomi­dory trzeba pod­lać, pod­wią­zać, zry­wamy i paku­jemy do skrzy­nek. Ponadto nasze owoce trak­tu­jemy z ser­cem. Deli­kat­nie. Tym­cza­sem nie wiem, do jakich rąk trafi paczka. Może ktoś będzie nią rzu­cał? Nie, to nie na moje nerwy. Jak ktoś chce spró­bo­wać pomi­dora, zapra­szam na trag do Haj­nówki lub do nas do Gra­doczna.

Żona już roz­sta­wia na stole tale­rze.

– Jak się pozna­li­ście? – pytam.

– Zastę­po­wa­łem listo­no­sza – śmieje się pan Wik­tor. – Dorę­cza­łem list i patrzę, a tu taka fajna dziew­czyna sie­dzi w oknie. Wie­dzia­łem od razu, że to ta jedyna. Musia­łem jesz­cze ją prze­ko­nać. Jak widać się udało.

– Jecie pomi­dory codzien­nie? – pytam.

– A nie! – śmieje się pan Wita­lis. – Dzi­siaj były też ogórki!

Gospo­dar­stwo Ogrod­ni­cze „Anwit” Wita­lis Jako­niuk

Gra­doczno 25a; 17-210 Narew

Tel. 504620717, e-mail: anwit/at/adres.pl

Dwie­ście ran­dek i zero kapci

Dwie­ście ran­dek i zero kapci

Zanim usie­dli­śmy do stołu, opro­wa­dził po całym ogro­dzie. Blu­zga­jąc na śli­maki, co mu sałatę wyże­rają, na komary, rowe­rzy­stów i eko­lo­gów.

– Wszyst­kich bym was na Sołowki wysłał – pomstuje, choć dosko­nale wie, że jestem i rowe­rzy­stą, i eko­lo­giem.

Kiedy już nas obso­ba­czył, zapra­sza do stołu na kawę i pizzę w cie­niu drzewa.

– W życiu jest jedna naj­waż­niej­sza zasada – mówi. – Żeby być sobą. Kiedy się roz­sta­łem z Ireną, leża­łem ska­co­wany, a tu listo­nosz przy­nosi jakąś nagrodę od mini­stra. Cały plik pię­cio­ty­sięcz­nych zie­lo­nych bank­no­tów z Cho­pi­nem. Dałem ogło­sze­nie do „Kuriera”. Do działu matry­mo­nial­nego. Samotny męż­czy­zna, arty­sta, poszu­kuje kobiety na resztę życia. Przy­szło 200 zgło­szeń. Wzią­łem więc tę kasę i każ­dego dnia uma­wia­łem się z kolejną kobietą. Zawsze w tym samym miej­scu. Knajpa Espe­ranto przy ulicy Aka­de­mic­kiej. Miej­scowe menele szybko się zorien­to­wali, że bywam tam codzien­nie i że sta­wiam. Co wie­czór zatem o tej samej porze się scho­dzili. Ja im sta­wia­łem. Kiedy wcho­dziła kobieta, przy sto­li­kach robił się ruch. Poka­zy­wali kciu­kami, co sądzą. Ja zaś sie­dzia­łem nabą­blo­wany, bo chcia­łem, aby poznały mnie od razu z jak naj­gor­szej strony. Co będę ściem­niał i oszu­ki­wał? Od razu wszystko jasne. Ale kil­ka­na­ście pań mnie zapro­siło do domu. Czło­wieku! Miesz­ka­nia jak się patrzy. Kilka poko­jów, ele­ganc­kie salony. Żony porzu­cone przez boga­czy. I wtedy test. Trzeba buty zdej­mo­wać czy nie? Jeśli kazała zdej­mo­wać, od razu wycho­dzi­łem. O co cho­dzi z tymi butami? Dywan jest waż­niej­szy od czło­wieka? Tak trudno posprzą­tać i poza­mia­tać po gościu? Mi to zaj­muje zawsze kilka minut. Choć nie­któ­rzy wcho­dzili z bło­tem. Chce w butach – niech wcho­dzi w butach. Gość w dom, Bóg w dom. Ja bez butów czuję się odarty z god­no­ści. A już kap­cie?! Koniec świata!

Tak dosze­dłem do tej ostat­niej kobiety. Przy­je­chała wiel­kim autem. Zamó­wiła her­batę. Ja butelkę wina. Potem drugą i trze­cią. Ona wciąż her­batę. W końcu wsta­li­śmy, idziemy do tego auta. Nawet drzwi mi otwo­rzyła, abym mógł wygod­nie wsiąść. Ale nie wsia­dłem. Trza­sną­łem tymi drzwiami. Ona pła­kała. Ale takie rze­czy lepiej zała­twić od razu. Pew­nego dnia posta­no­wi­łem oże­nić się z Ireną po raz drugi. Dziś jest dokład­nie rocz­nica. Już dzie­więć lat jeste­śmy znów razem. Wesele mie­li­śmy w tym ogro­dzie. 50 osób bawiło się do bia­łego rana. Pomię­dzy tymi drze­wami. Życie jest piękne.

Tak się skoń­czyła wizyta pierw­sza.

Nie­stety, zdję­cia z ogrodu się nie udały. Trzeba sesję powtó­rzyć. Zajeż­dżam więc znowu na ulicę Biel­ską 13. Nikogo w ogro­dzie, otwie­ram więc drzwi i do miesz­ka­nia się pakuję.

– Cho­lera, drzwi zapo­mnia­łem zamknąć – bur­czy Artur. – Ty chyba spe­cjal­nie w porze obiadu przy­cho­dzisz! Myślisz, że będę cię żywił?

Pobur­czał, pobur­czał, ale talerz posta­wił. Her­baty zapa­rzył i cia­sto ze śliw­kami też się zna­la­zło.

– Obrazy twoje chcę sfo­to­gra­fo­wać – powia­dam.

– O nie­do­cze­ka­nie! – znów się nastro­szył. – Nie mam żad­nych obra­zów. Nic nie maluję od lat. Nie mam! Co mia­łem, roz­da­łem, a co zostało w garażu, to zbu­twiało. Nie ma!

– No nic – mówię. – Pójdę zatem sam do garażu i poszu­kam.

Znów bur­czy, ale buty wkłada i do pra­cowni pro­wa­dzi. Tam zaś obra­zów, a obra­zów. Na ścia­nach, pod ścia­nami, na sza­fie, za szafą. Wszę­dzie.

– Tego nie foto­gra­fuj, to słabe – mówi. – To dla pie­nię­dzy malo­wa­łem. Na ulicy sta­łem, myśla­łem że milio­ne­rem zostanę, ale nic z tego nie wyszło. Jesz­cze man­dat dać chcieli. Nie może arty­sta na ulicy zara­biać. Chry­stusa sfo­to­gra­fo­wać możesz. Z tego dumny jestem, zaty­tu­ło­wa­łem go „Chry­stus w mie­ście”.

– Gołych bab też tro­chę – powia­dam.

– Wia­domo – odpo­wiada Artur. – Ale ostat­nio tylko abs­trak­cje. I pamię­taj, żebyś mi wię­cej w porze obiadu nie przy­cho­dził!

Artur Cha­ciej

Bia­ły­stok, ul. Biel­ska 13

Ja kurom nie żałuję

Ja kurom nie żałuję

Brzo­zówka Koronna. Z szosy z Bia­łe­go­stoku do Augu­stowa naj­le­piej skrę­cić w Prze­wa­lance. Gospo­dar­stwo niczym spe­cjal­nie się nie wyróż­nia. Dom, płot, obora, sto­doła. Ale po podwórku cho­dzi grupka kur. To tu!

– U rodzi­ców kur było 10 – mówi pani Agnieszka. – Ale zna­jomi, jak się dowie­dzieli, że miesz­kam na wsi, to wciąż pytali o jajka. Doku­pi­łam więc i mia­łam 50. Ale to wciąż było za mało. Teraz mam 200. I jed­nego koguta. Piękny, prawda?

– O któ­rej pieje? – pytam.

– O pią­tej – odpo­wiada pani Agnieszka. – O pią­tej włą­cza się w kur­niku świa­tło, o 22.00 świa­tło gaśnie. Tak nasta­wi­łam timer. Oczy­wi­ście latem i zimą czas prze­su­wam.

Kury przy­pa­trują się nam cie­ka­wie.

– Są takie same jak u mojej babci – mówię.

– To rasy czer­wone – odpo­wiada z pasją pani Agnieszka. – Messa ma ogon biały, a rossa czarny. Mam też kilka kur bia­łych.

– A inne rasy? – pytam. – Zie­lo­no­nóżki mają dobre jajka.

– Czy­ta­łam o innych rasach – poważ­nieje pani Agnieszka. – Ale oka­zuje się, że nie doga­da­łyby się z moimi kurami.

– Ojej! Zapo­mnia­łem przy­wieźć im chleba z mia­sta – mówię.

– Nie wolno dawać chleba! – obu­rza się pani Agnieszka. – To szko­dzi na wątrobę.

– Podobno karmi je pani kiszoną kapu­stą? – pytam.

– Moje kury uwiel­biają kiszoną kapu­stę – uśmie­cha się. – Popra­wia odpor­ność. Raz w tygo­dniu podaję też ocet jabł­kowy, co zwal­cza paso­żyty wewnętrzne. W kur­niku roz­wie­si­łam ziele wro­ty­cza, co odstra­sza paso­żyty zewnętrzne.

– Sły­sza­łem, że daje im pani muszle ostryg – mówię. – Skąd bie­rze pani takie muszle? I jak je pani roz­drab­nia? Prze­cież to strasz­nie grube jest!

– Kupuję już roz­drob­nione – mówi pani Agnieszka. – Z pew­nego źró­dła. Sklep eko­lo­giczny. Bo moje kury są bar­dzo wybredne. Raz kupi­łam gotową karmę, to nie chciały jeść. Sama muszę przy­go­to­wy­wać. Gnie­cione ziarno i świeżo sko­szona mie­lona trawa. Mie­sięcz­nie idzie tona ziarna. Bo ja im daję do oporu. Niczego nie żałuję. Do tego 30 kg ostry­go­wych muszli. 3% diety to musi być wapno. No i oczy­wi­ście zie­le­nina. Kury uwiel­biają cuki­nię, ogórki, dynie. Jest też pie­truszka i sałata. O, wła­śnie! Zie­lone liście szpi­naku i sałaty wpły­wają na inten­sywną barwę żółtka!

– Jedzą warzywa z waszego ogródka? – pytam zdu­miony. – Ale zimą pew­nie sie­dzą smutne. Post mają na samych ziar­nach.

– Ależ skąd – śmieje się pani Agnieszka. – Suszymy im te warzywa. A kapu­stę kisimy.

– Spe­cjal­nie hoduje pani cuki­nie i kapu­stę, aby kar­mić kury? – pytam.

– No tak – cie­szy się pani Agnieszka. – Ale jakie zdrowe jajka mam! Jedna pani napi­sała ostat­nio, że poje­chała na urlop i kupiła inne jajka. Takich rewo­lu­cji dostała, że teraz już tylko ode mnie chce.

– To prawda, że kolejki się usta­wiają po te jajka? – pytam.

– Zapisy są na kilka tygo­dni do przodu – odpo­wiada. – W zasa­dzie już nie biorę nowych klien­tów. Odma­wiam też miej­sco­wym. Na Pod­la­siu jest tyle gospo­darstw, na pewno gdzieś kury jesz­cze cho­dzą.

– Czyli sprze­daż wysył­kowa? – pytam. – Gdzie naj­da­lej Pani wysyła?

– Na Dolny Śląsk – odpo­wiada pani Agnieszka. – Stam­tąd część tra­fia do Nie­miec.

– Zawsze pakuje pani jajka wąskim koń­cem do dołu? – pytam.

– No tak! – roz­pro­mie­nia się znów pani Agnieszka. – Cho­dzi o to, aby powie­trze było na górze w naj­szer­szym miej­scu. Wów­czas jajka dłu­żej zacho­wują świe­żość.

– Skoro jest tyle zamó­wień – mówię i prze­ły­kam ślinę, bo bar­dzo chciał­bym spró­bo­wać jajka – to może warto zwięk­szyć liczbę kur? Zamiast dwu­stu, pięć­set? Albo tysiąc?

– Oj nie! – macha ręką pani Agnieszka. – To byłaby już hodowla prze­my­słowa. Poza tym, wie pan, ile musia­ła­bym nasa­dzić kapu­sty?

Gospo­dar­stwo Rolne Agnieszka Soko­łow­ska

Brzo­zówka Koronna 8; 19-122 Czarna Bia­ło­stocka

Tel. 605 219 026,

e-mail: agniesz­kaa.soko­low­skaa/at/gmail.com

Ostat­nia drew­niana łyżka

Ostat­nia drew­niana łyżka

Od szczę­śli­wych kur jedziemy do miej­sco­wo­ści Zamczysk. To zale­d­wie kilka kilo­me­trów dalej. Mie­ści się tam warsz­tat ostat­niego na Pod­la­siu wytwórcy drew­nia­nych łyżek.

Tra­fić łatwo. Pro­wa­dzą tablice „Szlak ręko­dzieła ludo­wego”. Wjeż­dżamy na podwórko. Otwie­rają się drzwi domu i wycho­dzi żona pana łyż­ka­rza.

– Męża nie ma – mówi. – Jest w pracy.

– To super – odpo­wia­dam. – Chodźmy zatem do warsz­tatu.

– Ale mówię, że męża nie ma – mówi pani. – Poje­chał polbruk ukła­dać. Wyprze­da­jemy towar. Wię­cej rzeź­bić nie będzie.

– Nie będzie rzeź­bić? – pytam. – Prze­cież to już ostatni pod­la­ski łyż­karz! To skąd my teraz łyżki weź­miemy?

Pani wzru­sza ramio­nami.

– Pew­nie z Chin – mówi. – 50 lat łyżki wyci­nał i wystar­czy.

Wcho­dzimy do warsz­tatu. Na ścia­nie rze­czy­wi­ście coś w rodzaju gazetki ścien­nej. Napis „49 lat”. Pod spodem wycięte z papieru narzę­dzia, któ­rych używa się do wyci­na­nia łyżek.

Na stole leży stos łyżek. Roz­ma­itej wiel­ko­ści.

– Ceny zaczy­nają się od 5 zł – mówi pani.

Biorę jedną. Płacę i odjeż­dżam.

5 zło­tych za drew­nianą ręcz­nie wyko­naną łyżkę.

Od kilku dni dora­biam do pen­sji lite­rata, pra­cu­jąc na budo­wie. Nie mam żad­nej spe­cjal­no­ści. Jestem pomoc­ni­kiem budow­la­nym. Przy­nieś, podaj, cię­ża­rówkę roz­ła­duj. Zara­biam 20 zł na godzinę.

Łyż­karz, aby zara­biać tyle co ja, musiałby wyci­nać 1 łyżkę w kwa­drans. Musi jesz­cze zapła­cić za drewno, za prąd, ubez­pie­cze­nia zdro­wotne i tym podobne.

Nic dziw­nego, że woli ukła­dać polbruk.

W mojej eki­pie budow­la­nej jest facet, który miał sieć skle­pów odzie­żo­wych. Jest też wła­ści­ciel piz­ze­rii. Kiedy wło­ży­łem ciu­chy budow­lańca, nikt nie zwró­cił na mnie uwagi. Tylko jedna osoba powie­działa: „Czy­ta­łem Twoją książkę. Naprawdę w tym mie­ście nie ma pracy dla ludzi takich jak Ty?”.

I tyle. Poszli­śmy robić.

Co jest lep­sze od kawy?

Co jest lep­sze od kawy?

– Może kawy? – pyta pani Anna.

– Kawy? – odpo­wia­dam. – Macie może coś innego?

– Sok z kiszo­nych bura­ków! – śmieje się pani Anna. – Cóż może być lep­szego od soku z bura­ków?

Jeste­śmy w Czar­nej Wsi Kościel­nej. Gospo­dar­stwo „Czer­wone Korale – kisze­nie z tra­dy­cją”.

Za chwilę na sto­liku poja­wiają się butelki. Sok z kiszo­nych bura­ków. W dwóch odmia­nach. Z imbi­rem, kur­kumą i cytryną. Oraz z pie­truszką, jar­mu­żem i cytryną. Naj­pierw otwie­ramy ten z imbi­rem. Już sama barwa jest nie­sa­mo­wita. Pur­pura wpa­da­jąca w deli­katny fio­let. Kie­dyś piłem takiego caber­neta. Był zna­ko­mity. Tym­cza­sem burak jest nie­sa­mo­wi­cie kwa­śny!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki