Quality Time - Jurek Sawka - ebook + książka

Quality Time ebook

Sawka Jurek

5,0

Opis

Quality Time to pierwsza powieść reżysera teatralnego – Jurka Sawki, który w 1969 roku wyemigrował do Sztokholmu, gdzie mieszka do dziś. W tej pełnej ironii, melancholii i czarnego humoru autofikcji przeszłość w Polsce oświetla teraźniejszość w Szwecji i na odwrót. Tragiczna historia Żydów przeplata się tu z satyrą na współczesną cywilizację, konsumpcjonizm, rozpad więzi społecznych. To także czuła i namiętna historia o ojcostwie, miłości do młodszej kobiety, umieraniu; o skazanej na niepowodzenie walce, by rzeczywistość dała się oswoić.

Głównego bohatera powieści poznajemy w weekend, który spędza w swoim sztokholmskim mieszkaniu z córką i dwoma synami. Ma to być tzw. Quality Time, ale rozwiedziony mężczyzna widzi całą absurdalność tego fenomenu – wie, że nie da się zrekompensować nikomu straconego wcześniej czasu. Mimo to czuje się zobligowany, żeby jak najlepiej zająć się dziećmi i zapewnić im rozrywki. Ostatecznie kończy się to tak, jak w wielu innych rodzinach: wspólnym gapieniem się w telewizor, graniem na komputerze, wypadem do McDonalda, wycieczką na basen i do supermarketu. Chociaż rodzina wie, że ten weekend jest po to, aby mogli pobyć razem, schodzą sobie z drogi i każde z nich zajmuje się swoimi sprawami – nawet oglądanie meczu w tym samym pokoju odbywa się tak, że bracia oglądają dwa różne mecze, każdy na własnym ekranie. W międzyczasie główny bohater odpływa, oddając się rozmyślaniom na temat związku z dużo młodszą kobietą, wspomina swoje dzieciństwo w powojennym Kłodzku i pierwsze lata spędzone na emigracji.

Jurek Sawka, którego życiorys ma wiele punktów stycznych z biografią Macieja Zaremby Bielawskiego, autora popularnego w Polsce reportażu Dom z dwiema wieżami, napisał książkę zgoła inną od tej ostatniej, choć osadzoną w podobnej osobistej historii. Quality Time różni się nie tylko dlatego, że jest powieścią; odmienne jest przede wszystkim uformowanie głównego bohatera i jego usytuowanie w świecie. Nie ma tu próby rekonstrukcji kroniki rodzinnej, za narratorem nie stoją bowiem dumne duchy przodków wywodzących się w jednej linii z żydowskiej inteligencji, a w drugiej – z herbowej szlachty. Mama, lekarka, przyszła na świat w rodzinie biednego żydowskiego kapelusznika, ojciec, inżynier, był owocem gwałtu czeskiego ziemianina na wiejskiej służącej. W prowincjonalnym miasteczku żyli jak bieda-inteligencja: bez biblioteki pełnej książek, bez formy i bez rytuałów – innych niż popijawy w towarzystwie kolegów ojca z pracy. Kapitał, jaki nasz bohater otrzymał od swoich rodziców, był niewielki. Ojca wspomina tak: „Dzień w dzień po pracy tata siedział na zielonym tapczanie w naszym ciasnym mieszkaniu we Wrocławiu, pił koniak z małej butelki, którą buchnął z jeszcze jednej bezsensownej narady, i mamrotał: Po chuj żyć? Tę mantrę, sto pięćdziesiąt cztery polskie złote i radziecki zegarek odziedziczyłem w spadku. Mantrą zarządzam aż za dobrze, pieniędzy nie dało się wymienić, a okres gwarancji zegarka minął dawno temu”.

Sawka w swojej książce dokonuje bezpardonowej wiwisekcji psyche człowieka walczącego z depresją, brakiem przystosowania do fasadowego, szwedzkiego społeczeństwa, poczuciem obcości wobec własnych, wychowanych w diametralnie innej kulturze dzieci, doświadczeniem alienacji w ogóle – zawsze i wszędzie, niezależnie od okoliczności. Emigracja nie jest w tej książce wyjazdem z kraju dzieciństwa, pozostawianiem ojczyzny, opuszczeniem rodziny – gdyż te pojęcia w życiu bohatera nigdy się nie urzeczywistniły. Wychodźstwo, zdaje się mówić Sawka, to permanentny stan duszy. Kryje się w tej książce odwaga spojrzenia na wskroś – bez upiększeń, ładnych słówek i poetyckich obrazów – na życie w całej jego nudnej powtarzalności, na pustkę, którą zapełniają nam, liczne w dzisiejszej kulturze, czasoumilacze. Ale jest też w niej żar uczucia, które sprawia, że przynajmniej najbliższym chcemy ten czas tu i teraz uczynić znośnym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 184

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla Małej, Chłopca i Syna

Piątek

Przy biurku siedzi mój najstarszy syn. Biurko to długi, gruby, dębowy blat wsparty na inteligentnych, regulowanych nogach ze stali nierdzewnej – z Ikei. Wygląda nowocześnie i dobrze, tak jak Syn. Dwadzieścia trzy lata, sto dziewięćdziesiąt centymetrów, szczupły i naprawdę przystojny. Grube włosy ciemny blond, niebieskie oczy. Współczesna klasyka. Wysokie IQ, wysokie EQ, kilka języków. Wszystko jak trzeba. Jego jedyny mankament to absolutny brak modnych dziś androgenicznych rysów. Właśnie montuje swój drugi film krótkometrażowy. Na biurku zalega tona sprzętu: niemal profesjonalna kamera Sony NXCAM, słuchawki (Sennheiser), laptop MacBook Air, drukarka OKI, dysk zewnętrzny WD Time Machine, całkiem przyzwoity skaner (Canon), dwa zapasowe twarde dyski (Verbatim) z godną pozazdroszczenia pamięcią. Piękne głośniki Harman Kardon. I co najważniejsze: dwudziestosiedmiocalowy iMac, naszpikowany programami, których nazwy niemal bez wyjątku kończą się na „Pro”. Do przeglądania internetu Syn używa Firefoxa. Ja korzystam z Safari. Obok drukarki leżą – nie wiem dlaczego – dwie książki: Liquid Love Zygmunta Baumana i After God Dona Cupitta. Wstyd się przyznać, ale książkę Cupitta ukradłem z biblioteki. Syn obgryza paznokcie. Ja preferuję skórki. Nogi mu chodzą jak pałki do perkusji. Zespół niespokojnych nóg leczy się dopaminą, Syn twierdzi, że dopaminy ma akurat w bród. Pełna zgoda. Co dziwne, jego telefon to prastara czerwona nokia. Często dzwoni. Syn odbiera z poirytowanym westchnieniem, choć także z pewną dozą satysfakcji – wiele osób o nim myśli. Od czasu do czasu z głośników komputera rozlega się seksowny męski głos: „You’ve got a new mail in your mailbox”. Nowa wiadomość. Przeważnie od któregoś z tysiąca czterystu sześćdziesięciu siedmiu znajomych z Facebooka z całego świata, którzy dają znać, gdzie się obecnie znajdują, co robią, co im się podoba lub co im się nie podoba, i pytają, czy zobaczą się później. Troje jego przyjaciół obchodzi dziś urodziny, o czym Syn nie pamiętał, ale Facebook przypomniał mu, żeby złożył im życzenia. Copy and paste, i u całej trójki, z których dwojga Syn nigdy nie spotkał, pojawia się standardowe: „Happy Birthday!”. Jutro lub pojutrze solenizanci, którzy mieszkają w Skanii, Australii i na sztokholmskim Södermalmie, podziękują wszystkim tym, którzy pamiętali o ich urodzinach. Poza tym przychodzą do niego głównie wiadomości od linii lotniczych Ryanair, Resfeber, Norwegian, TUIfly, MrJet, Germanwings, Wizzair i Air China, które szczodrze oferują dodatkowe promocje na swoje i tak tanie loty. Często jednego maila wysyłają dwa razy – z lekko zmodyfikowaną treścią. Filtry spamu są bezradne. Syn intensywnie pracuje. Zaraz będzie się łączyć na Skypie z operatorem, który siedzi w Londynie i kręci dwa nowe filmy. Czuję się kimś: zainstalowałem sobie właśnie Signal – Private Messenger i zamierzam ostatecznie rozstać się ze Skype’em. Chociaż trzeba przyznać, że w przeciwieństwie do Donalda Trumpa mam trudności z obsługą Twittera. Syn niemal równie dobrze mówi po angielsku, jak po szwedzku i to po części moja zasługa. Kiedy wybierał liceum, metodycznie sprawdziłem obrzydliwie snobistyczne placówki, gdzie dress code z miejsca czynił ze mnie ufoludka; licea, w których dziewczyny przebrane za cheerleaderki Florida State University robiły naprawdę dobry show i śpiewały o wyjątkowości swojego ogólniaka, histerycznie dopingowane przez szczerzących się dyrektorów. Kosztowało mnie to wiele trudu, ale dokładnie przyjrzałem się szkołom, w których szwedzki jest językiem obcym, a słowa takie jak różnorodność, integracja, wyrównywanie szans i tak dalej terkoczą jak serie z karabinów maszynowych. Raz Syn w drodze wyjątku wsparł mnie w tych poszukiwaniach – wylądowaliśmy w anglojęzycznej sekcji liceum na Kungsholmen, gdzie dyrektor powitał nas ponurym pytaniem: „Why did you come here? It is hard work, very hard work, and you never know what will come out of it”. Wymieniliśmy z synem spojrzenia i klamka zapadła.

Siedzę w narożnym pokoju, bez problemu można oddzielić go od części, w której urzęduje Syn, przesuwnymi drzwiami Lumi, równie inteligentnymi co regulowane nogi stołu z Ikei. W tej chwili drzwi są złożone, co niemal stwarza iluzję otwartego układu mieszkania. Siedzę na gigantycznej sofie Folkhemmet z niepraktycznym, czarnym płóciennym obiciem i nie do końca wiem, co robić. Zaniepokojony idę energicznym krokiem do kuchni i biorę dwa oksazepamy (piętnaście miligramów). Cholerny zdechlak, myślę o sobie i znów siadam na sofie. Na stoliku (także z kolekcji Folkhemmet), długim i wąskim, który nazywam ławą szyderców, mam swojego macbooka i z braku lepszych zajęć piszę to, co wy – miejmy nadzieję – właśnie czytacie. Idzie opornie. To znaczy pisanie.

Obok leży Mała, lat dziewięć, i ogląda Nickelodeon. Z dubbingiem, rzecz jasna. Na szczęście ma na uszach eleganckie słuchawki Banjo Unisex Premium, więc przynajmniej nie muszę tego słuchać. Obraz jest wyświetlany z rzutnika Sanyo prosto na ścianę i tak duży jak w małym kinie. Z irytacją myślę o tych wszystkich sytuacjach, w których ludzie brali Małą za moją wnuczkę. Mała i Zdechlak, szepczę pod nosem i wszystko nagle staje się nieco weselsze.

– Tato, daj mi kanapkę z masłem i kakao, tylko nie za ciepłe – mówi Mała, nie odrywając wzroku od ściany.

Jasne. Właśnie dziś mamy quality time lub, jak ja to nazywam, happy hours. Konsekwencja dzielonej opieki nad dziećmi. Kiedy smaruję kanapkę masłem, przemyka mi przez głowę, że mamy quality time, a ja, do cholery, nie wiem, co tu wymyślić. Dobry Boże! W moim świecie – obecnie bardzo popularne wyrażenie, szczególe w kręgach przedsiębiorców – Bóg istnieje tylko pod postacią obrazów. Wystawne ceremonie w Watykanie, mordercy-samobójcy wysadzający się w imię jakiegoś innego Boga, dalajlama w ray-banach i na dokładkę księża pedofile, ma się rozumieć. Kiedy zmarł polski papież, jego zwłoki wystawiono w otwartej trumnie. Fotografowie i kamerzyści byli w siódmym niebie. Sekwencja filmowa kręcona pod dziwnym kątem pokazywała buty papieża. Podeszwy były całkiem nowe lub w każdym razie nad wyraz mało używane. Strasznie mnie intrygowało, czy kupiono je jeszcze przed jego śmiercią czy już po niej, na pogrzeb. Ładne buty, z pewnością włoskie.

Pora skończyć z Safari, muszę przerzucić się na Firefoxa, albo jeszcze lepiej – na Chrome. Zawsze byłoby to coś, myślę, stawiając przed Małą kanapkę i kakao.

– Tato, chodź tutaj! – dobiega mnie z drugiego końca mieszkania.

– Już idę! – odkrzykuję i teleportuję się do średniego dziecka, Chłopca. Leży na łóżku marki Hästens, regulowanym i oferującym trzy rodzaje masażu. Chłopiec cały się trzęsie. Wybrał program trzeci, czyli falowe ruchy od czubka głowy po czubki palców. Jest podłączony do iPoda, czyta Romance of the Three Kingdoms i śmieje się histerycznie.

– Czy mógłbym napić się krzepkiego piwa? – Wyjmuje jedną słuchawkę z ucha i wlepia we mnie wzrok. – Mam już osiemnaście lat.

Krzepkie piwo brzmi lepiej niż mocne, myślę, zadowolony z zaawansowanych kompetencji językowych Chłopca. Pewnie usłyszał to w jakiejś reklamie.

– Jasne, że możesz, ale nie mamy w domu.

– Noż kurna. Whatafuck. To przynieś mi ibuprofen, głowa mnie boli – mówi Chłopiec i znów wkłada słuchawki do uszu, wraca do czytania. On też należy do kategorii „dzielona opieka”, a w konsekwencji happy hours.

Na stoliku nocnym ma półtoralitrową butelkę coca-coli, paczkę szwedzkich chipsów ze szwedzkich ziemniaków uprawianych w szwedzkich gospodarstwach ekologicznych oraz opakowanie zatyczek do uszu w cielistym kolorze (moich). Ten kolor jest naprawdę obrzydliwy, ale przynajmniej nie widać na nim woskowiny.

Sezon motocyklowy na Sveavägen, jednej z głównych arterii Sztokholmu, trwa w najlepsze. Harleyowcy, w większości po pięćdziesiątce, z piwnymi brzuchami i kucykami, zbierają się przed McDonaldem, który znajduje się ściana w ścianę z kebabem Falafelkungen. Stamtąd jest raptem rzut beretem, dwadzieścia metrów do 7-Eleven. Nad tym szeregiem dosyć przygnębiających lokali wznosi się piękny gmach sztokholmskiej biblioteki miejskiej. Co może dziwić, na całej Sveavägen są tylko dwa 7-Eleven. Kompensują to jednak dyskonty Lidl i ÖoB oraz państwowy sklep monopolowy – istny monopolista na rynku – Systembolaget. Z kolei na Odengatan można przyjemnie kursować między trzema 7-Eleven i dwoma monopolami, gdyby ktoś miał na to ochotę.

Uświadamiam sobie, że włosy Chłopca są kruczoczarne w przeciwieństwie do blond włosów Syna. Mała też jest blondynką o niebieskich oczach i bardzo ładnych szwedzkich rysach. Nagle nachodzą mnie podejrzenia. Może tych dwoje to nie moje dzieci? Ani cienia podobieństwa. Gdzie się podziały moje geny? Jestem przecież – jak się później okaże – rasowym mieszańcem: mam piwne oczy, ciemnobrązowe włosy, które niestety gdzieniegdzie posiwiały, krzaczaste czarne brwi à la Breżniew lub Sean Connery. Chociaż moje się zrastają, ale sądzę, że to tylko dodaje mi uroku. Regularnie je trymuję i staram się – na ile to tylko możliwe – wyrywać te przeklęte siwe włoski, które odrastają coraz szybciej. Czasem pomaga mi w tym You-Are-My-Happiest-Hours, czyli Itoshi, jak nazywam ją w tej książce. Co się zaś tyczy mojej fryzury i włosów en général, Bessim z Hair & Face, który zwykle mnie strzyże, jakiś czas temu potraktował je superhiperspecyfikami Schwarzkopf i od tamtej pory prawie nie widać, że są farbowane. Gdzie więc, do cholery, podziały się moje geny? Okej, wszyscy troje mają grube włosy, i ja też. Ale podobnie ma ich matka – ta, o której w swoim egocentryzmie myślałem, że jest Penelopą, bohaterką greckiej mitologii. Lojalna i wierna. Penelopa musiała być też wyrozumiała, zważywszy na dziesięcioletnie przygody Odyseusza, podczas których nie odezwał się do niej ani razu. No dobrze, wszystkie dzieci mają proste nosy. Chociaż mój w sumie nie jest całkiem prosty. Jej właściwie też nie (jej, to znaczy Penelopy). Ale mimo wszystko jest chyba odrobinę prostszy od mojego. Pierwowzorów nóg i rąk całej gromady należałoby w ogóle szukać gdzie indziej, bo nie przypominają ani moich, ani jej. Genetyka nam się pojebała. Co tu się stało? Zanieczyszczenia? Smog? Czarnobyl? Myślę o Strindbergu, jego dramacie Ojciec, i zaczynam się denerwować. Może jeszcze jeden oksazepam! Nie, nie. Zamiast tego oddycham głęboko, jak zawsze radziła mama. Mimo że tak głęboko oddychała, i tak udało się jej umrzeć. Tak, jej też. Nawet napisałem o tym tekst.

KONIEC

Lubiła siedzieć w dużym, wygodnym fotelu. Zdecydowanie za dużym jak na jej drobne ciało. Tkwiła w bezruchu, godzina po godzinie. Tylko to pozostało. Oddychała wolno i płytko. Jej puste oczy były wbite w ścianę lub wpatrywały się w dal, w odległą przestrzeń za oknem. Czasami wypowiadała kilka niezrozumiałych słów. Tak właśnie wygląda umieranie. Żadnej łaski i żadnej nadziei. Nikt raczej nie zgadnie, co działo się w jej głowie. Czasami pytała bardzo konkretnie: która godzina? jaka jest pogoda? Lekarze wypowiadali się jednoznacznie: beznadziejny przypadek… No więc czekamy. Rodzina i krewni nieśmiało myślący już o życiu po jej śmierci. Starzy przyjaciele rozmyślający o własnych nieuchronnie nadchodzących chorobach. W końcu – lekarze i pielęgniarki, w pełni świadomi, jak wielu pacjentów czeka w kolejce na pokój, który ona zajmuje. Sam pokój jest zimny i anonimowy. Standardowe umeblowanie – tani dywan i okno wychodzące na pusty park. Widok jest tak monotonny, że trudno stwierdzić, czy to nie fototapeta. Wokół kilka osobistych drobiazgów, zdjęcia dzieci i wnuków, z różnych lat, w różnych ramkach z Ikei. Mały śmieszny krucyfiks, kupiony na targu staroci, zupełnie niepasujący do otoczenia. Powiesiła go na ścianie w panice. Przypadkowe pamiątki z podróży charterowych. I last but not least – łóżko, prawdziwy rolls-royce wśród łóżek. Dostojna i onieśmielająca maszyneria, genialna pod względem konstrukcyjnym. Lśniący obiekt, z niekończącymi się możliwościami regulacji. Tego typu łóżka kosztują tyle co nowy samochód. Inwestycja zwraca się względnie szybko – w ciągu cyklu eksploatacyjnego używane są przez setki, jeśli nie tysiące umierających ciał. Łóżku towarzyszą akcesoria ze stali nierdzewnej, które mają w sobie coś tajemniczego, niemal magicznego, mimo że człowiek nie do końca wie, do czego właściwie służą. Narzędzia nowoczesnych narodzin i zgonów, wykonane z wytrzymałych materiałów, gotowe do użytku, jak to się mówi: od dziś po wsze czasy.

Czasami odbywała energiczne spacery po pokoju. Kroczyła dziarsko przed siebie, jakby przechadzała się po scenie. Zaczynała zdecydowanie, świadoma celu, ale zwykle po chwili zapominała, dokąd się wybiera. Wtedy zastygała pośrodku pokoju, z miną wyrażającą ogromne skupienie, próbując sobie przypomnieć, po co w ogóle ruszała się z miejsca. Przez większość czasu spała. Jej ciało, kiedyś pełne energii, dziś już pogodziło się z sytuacją i robiło wyłącznie to, co absolutnie konieczne. Czasem jej twarz budziła się do życia. Malowała się na niej konsternacja. Może przypominał się jej jakiś fragment przeszłości, żeby chwilę później zgasnąć. „Typowy alzheimer – powiedział lekarz i dorzucił: – No i ma już swoje lata. W ogóle nie rozumie, co się z nią dzieje”. Dodam, że mama oczywiście sama nie miała o tym wszystkim pojęcia.

Szpitalne jedzenie było standardowe i sterylne, z cateringu, nieobliczone na przynoszenie pacjentom jakiejkolwiek radości, ale wyglądało na to, że ona się tym nie przejmuje. Może nawet nie zdawała sobie sprawy, że cokolwiek je. Niewykluczone, że już wtedy nie wiedziała, co to w ogóle jest jedzenie.

Opuszczamy ją teraz, na początku jesieni, gdy odliczanie wciąż trwa. Już niedługo. Wszyscy i wszystko jest gotowe.

KONIEC

Jako Żydówka miała na imię Irena, ale w jej sfałszowanych aryjskich papierach napisano Maria i tak już zostało. Maria-Irena. No i co? Ludzie zmieniają imiona, nazwiska i inne rzeczy z różnych powodów. Syn też chce zmienić nazwisko. Mówi, że któregoś dnia pomoże mu to w karierze. Miejmy nadzieję.

Mama nie żyje od dawna. Rok przed śmiercią przeprowadziliśmy ją na stację końcową, do domu opieki w Årście, kilka minut od jej mieszkania. Gorąco polecam ten dom opieki wszystkim umierającym. Mój przyjaciel wziął Marię-Irenę na długi spacer, a ja w tym czasie szybko przetransportowałem kilka nędznych mebli i rzeczy osobistych do jej nowego lokum. Mama nie pamiętała, że przez wiele lat, kiedy był to jeszcze prawdziwy szpital, pracowała tu jako lekarka.

Do Szwecji przejechała z Polski, po latach nagonek antysemickich, zmęczona i chuda jak patyk. „Jedziesz prosto z Auschwitz?” – powitałem ją serdecznie w Sztokholmie na Dworcu Centralnym.

Noc, w którą umarła, była trudna. Jak przystało na prawdziwą fighterkę, walczyła – jak to się mówi – do ostatniego tchu. Siedziałem samotny na krześle w korytarzu i słuchałem jej przerażającego rzężenia. Wyszedłem zapalić. Jej zwierzęcej, bezwarunkowej miłości do mnie nic nie mogło zastąpić, ta miłość była jedyna w swoim rodzaju. Kiedy wróciłem, matka już nie żyła.

Często zdarza mi się przegapiać decydujące momenty. Na przykład, gdy z Chłopcem oglądamy ważny mecz hokeja na lodzie albo Champions League, nasz wysłużony rzutnik Sanyo zacina się i przeważnie właśnie wtedy pada bramka.

Kolejny dzień miał się okazać gorszy.

Moja stuprocentowo żydowska półsiostra przyjechała z Warszawy. Co zadziwiające, dobrze sobie poradziła podczas antysemickich ekscesów, które przywiodły tu zarówno mnie, jak i naszą matkę. Prawdopodobnie duża w tym zasługa jej zupełnie nieżydowskiego wyglądu i polskiego nazwiska, które nosi po puzoniście z orkiestry wojskowej. Wzięła z nim ślub w wieku osiemnastu lat.

„Natychmiast trzeba zabrać rzeczy i oczywiście posprzątać” – poinformowano nas w biurze. A ja naiwny myślałem, że to all inclusive.

– Zrobię to za tysiąc, do ręki – wyszeptała przyjezdna siła robocza.

– Świetnie. Ale wszystko musi zniknąć.

W gratisie dostaliśmy rulon czarnych worków na śmieci i poszliśmy do pokoju mamy. Przy drzwiach stało wiadro z przygotowanym mopem, ale dzięki tej wspaniałomyślnej ofercie nie musieliśmy się tym zajmować. Ktoś zdjął wcześniej pościel, zgaduję, że była już nawet w drodze do dobrze zorganizowanej pralni. Skutkiem ubocznym była panująca w pokoju upiorna atmosfera. Roznegliżowane łóżko – rolls-royce wśród łóżek – przestało nagle wyglądać tak imponująco. Przypominało elegancki samochód stojący w rowie, z dymiącą maską. Usiadłem na jego krawędzi i popatrzyłem na przypadkowe obiekty wiszące bez ładu i składu na ścianach. Ich brzydota uwydatniła się teraz bezlitośnie. Siostra okazała się bardziej pragmatyczna niż ja. Systematycznie wybierała rzeczy, które mieliśmy zachować, głównie zdjęcia – nasze, moich dzieci, Marii-Ireny z małym pudlem. Kiedy skończyła, usiadła na fotelu. Tym, w którym tak często przesiadywała nasza mama. Jej również musiało się udzielić morowe powietrze.

Na szczęście zjawił się energiczny przedsiębiorca pogrzebowy z zakładu o nazwie Ignis i uratował sytuację. Z nieudawanym zapałem opowiedział nam o wachlarzu fantastycznych możliwości, jakie ma do zaoferowania zwłokom. Szybko się zorientowałem – po jego wyglądzie rasowego sprzedawcy samochodów – że łatwo będzie robić z nim interesy. Zdecydowałem, że skremujemy mamę w pierwszym możliwym terminie, a potem rozsypiemy jej prochy na łące pamięci na cmentarzu Skogskyrkogården. Choć władze kategorycznie tego zabraniają, zarówno ja, jak i siostra chcieliśmy jednak zachować trochę prochów na pamiątkę. Ale dla Ignismana, tak jak zresztą sądziłem, nie było rzeczy niemożliwych. Do transakcji doszło kilka dni później przy Sankt Eriksplan. Siedzieliśmy w jego fordzie mondeo. Rozejrzał się wkoło (z pewnością naoglądał się sporo amerykańskich kryminałów) i dał mi dwa małe zielone pudełeczka.

– Tysiak – powiedział z powagą. – Jakkolwiek patrzeć, chodzi o ludzkie szczątki.

Z jakiegoś powodu nie chciał przyjąć banknotu tysiąckoronowego. Wygrzebałem dwie pięćsetki i dobiliśmy targu. Mama spoczęła koło sofy na regale Mio. Do dziś nie jest pewne, czy to szczątki jej kości, czy może jakiegoś psa. Pudełeczko jest wciśnięte między książki: Nietzsche for Beginners i Przestań chrapać, zacznij żyć! Torego Strandella.

Pogrzeb – czy raczej Krótka Chwila na Łące Pamięci – był żałosny i ponury. Dokładnie w moim guście. Orszak żałobny składał się z:

Torstena, meganudziarza, ostatniego boyfrienda mamy, który właściwie też stał już nad grobem.Starego przyjaciela Marii z Polski, który podobnie jak ona musiał tu wyemigrować. Świetny facet z pozytywnym nastawieniem do życia (i śmierci), cały czas z uśmiechem na twarzy mamrotał coś o tym, że Maria była bardzo dobrą lekarką.Mojej siostry.Mnie.Cioci Wiery, która niespodziewanie zjawiła się dzień wcześniej.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Tytuł oryginału szwedzkiego: Quality Time

Copyright © for the text by Jurek Sawka, 2021

Copyright © for the Polish translation by Agata Teperek, 2021

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Filtry, 2021

Projekt okładki: Marta Konarzewska / Konarzewska.pl

Projekt typograficzny i skład: Robert Oleś / d2d.pl

Opieka redakcyjna: Ewa Wieleżyńska

Redakcja: Ewa Saska

Korekty: d2d.pl

Koordynacja: Aleksandra Kardaczyńska

Przygotowanie e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-962311-9-2

Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.

ul. Filtrowa 61 m. 13

02-056 Warszawa

[email protected]

wydawnictwofiltry.pl

Spis treści

Strona tytułowa

Dedykacja

Piątek

KONIEC

Strona redakcyjna

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

191

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie