Patogen - Andrzej Sławski - ebook

Patogen ebook

Andrzej Sławski

3,0

Opis

Ta historia zaczyna się tak banalnie. Victor, młody doktorant biologii, trafia na studia do Paryża, do instytutu Pasteura. Przypadkowo, w dość dramatycznych okolicznościach, poznaje piękną, ale niewidomą Giselle Parę szybko połączy gorące uczucie. Jednak wszystko co zwyczajne i proste w tym miejscu się kończy. Victor przekona się, że Natura obdarzyła ją cechami, których trudno szukać by u jej rówieśniczek. Prowadząc swoje badania odkrywa przy okazji, że genom jego dziewczyny rożni się od obecnie żyjących ludzi na Ziemi. To co z tej różnicy wynika, zainicjuje ciąg zdarzeń będących podstawą wątków tej opowieści. Tak wątków, bo historia ta jest wielowątkowa, a postać Giselle, połączy je w spójną całość, prowadząc czytelnika do zaskakującego finału. Co wspólnego mogą mieć neandertalczycy żyjący 40 tysięcy lat temu, z wszechobecną obłudą komercyjnych przekazów medialnych? Co wspólnego może mieć młoda Giselle, z zabójczym wirusem, wyhodowanym w laboratorium produkującym broń biologiczną? Co stanie się z mieszkańcami Francji za sprawą pięknej dziewczyny o fioletowych oczach? Dowiesz się czytelniku, jeśli sięgniesz po te łatwe w odbiorze, emocjonujące opowiadanie. Czy ci się spodoba? kto wie? Jeśli jesteś miłośnikiem gatunku fantasy lub science-fiction, są na to spore szanse. A i jeszcze jedno. Lubicie reklamy? Ja nie. Bardzo ich nie lubię. Są groźniejsze, niż myślicie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 259

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
1
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EwaWil

Nie polecam

Słaba, ale przeczytałam do końca
00

Popularność




PATOGEN

Opowiadaniefantasy

AndrzejSławski

© Copyright by Andrzej Sławski

Projektokładkii nota:MałgorzataWiencek

NrISBN:978-83-962599-4-3

Wydanieprywatne:Progras

Kontakt:[email protected]

Wydrukowano: JKB Print Warszawa

Nakład: 30 egz.

Wydanie I 

Katowice 2023

Zofii(przeczytajakdorośnie)

Waszamowaniech będzie: „Tak-tak, nie-nie”.A conadto,z zepsuciajest.

Ew.św.Mateusza5,37

Człowiek współczesny homo sapiens pojawił się w Europie około 40 tysięcy lat temu. W tym czasie od ponad 150 tysięcy lat żyli tu neandertalczycy. W przeciągu zaledwie 10 tysięcy lat od chwili pojawienia się człowieka współczesnego, z nieznanych dotąd przyczyn, neandertalczycy wyginęli.

Trzydzieści tysięcy lat przed naszą erą. Górny paleolit1. Jaskinia w południowo-zachodniej Francji. Plemię „Gota”.

– Bune,ogień gaśnie!

Matka Bune krzyknęła w głąb jaskini.

– Jużidę.

Z ciemnego wnętrza usłyszała odpowiedź. Po chwili wyszedł z niej 17 letni mężczyzna. Jego jedynym ubraniem było futro niedźwiedzia jaskiniowego, przeszyte grubym ściegiem ze zwierzęcego ścięgna. Choć był młody, to był już uważany za dorosłego członka plemienia. Połamał kilka gałęzi i dołożył do tlącego się przed wejściem do jaskini ogniska.

– Pilnuj,bodrewnojestwilgotnei trudnobyłoby wykrzesać ogień.

– Matko, ja zawsze wykrzeszę ogień, nawet w czasie deszczu.Todlamnienieproblem.Ojciecmnienauczył.

– Idź,nazbierajwięcejgałęzi,bozachwilębędępiec mięso. Potem przypilnujesz młodszej siostry.

– Chciałemiśćnaryby.

– Pójdzieszwieczorem,jakbędęwolna.A i pamiętaj żebyś tam nie skakał ze skały do rzeki.

Bune się uśmiechnął.

– Dlaczego?przecieżwszyscymłodzitamskaczą.Sama mi mówiłaś, że też tam skakałaś. Mówiłaś nawet, że skoczyłaś z „Serca”.

Oboje z matką wiedzieli że „Serce” to charakterystyczna formacja skalna, niemal na szczycie skały rzecznego klifu. Tak na nią mówiono, bo kształtem przypominała serce. Skoki z „Serca” wykonywali tylko najodważniejsi. Było 20 metrów nad powierzchnią wody.

– Z „Serca”skoczyłamtylkorazi bardzosiębałam.Dno jest tam niepewne. Rzeka niesie muł. Każdego lata jest inaczej. Raz jest tam głęboko, a raz bardzo płytko. Trzeba uważać.

– Kiedywróci ojciec?

– Ktoichtamwie. Jużpółksiężycaichniema.

– Długojeszczebędą chodzić?

– Chybanie.Wojownicymówiliostatnio,żeleśnychjuż nie ma w okolicy. Zabili prawie wszystkich, a reszta uciekła.

– Kiedyjazostanęwojownikiem?

– Zostaniesz,jużniedługo.Niespieszsiędotego. Zabijanie leśnych to nic dobrego.

Bune nazbierał gałęzi i wrócił do jaskini. Usiadł koło matki i przytulił się do niej. Ta objęła jego młodą głowę.

– Matko,dlaczegomusimyichzabijać?Przecieżnic złego nie robią.

– Myliszsię,ludzielasunienawidząnas.Jeśliichnie zabijemy, to oni przyjdą w nocy i zrobią to z nami.

– Dlaczegonas nienawidzą?

– Bo nasiporywaliKulug.

– Jak wygląda Kulug? Słyszałem o niej. Starzy opowiadalio niejprzyognisku,alenigdyjejnie widziałem.

– Sąpiękne.Najpiękniejszesąteniewidome,mają fioletowe oczy.

– Fioletoweoczy?

– Taki piękneciało.

– Jakpiękne?

– Piękne,mają delikatnąbudowęi piękną twarz.

– Dlaczegojeporywaliśmy?

– Nasimężczyźnichcielijeposiąść.Niepotrafilisię oprzeć.

– Leśniich bronili?

– Tak,bardzoichbronili. Były dlanichbardzoważne. Byłymądrei sprytne.Radziłyimi umiałyleczyćrany i choroby.

– WidziałaśkiedyśKulug?

– Raztylko,bardzodawno,jakbyłamdzieckiem. Wojownicy ją chwycili i przyciągnęli do wioski.

– Co z niązrobili?

– Posiedliją,a potemzabili.

– Dlaczegojązabili?

– NienawidziliKulug.Onewiedziałykiedynasikłamią i szykują podstęp.

– Krzyczała?

– Raczejpłakała,bardzocierpiała.

– Jakwyglądała?

– Byłapiękna.Byłomijejbardzożal,alenicniemogłam zrobić.

Trzy miesiące później.

Był ciepły, letni dzień. Zbliżało się południe, Było słonecznie i gorąco. Dzieciaki szukały ochłody w wodzie. Krzyki dokazującej młodzieży odbijały się od otaczających skał i lustra wody w rzece. Kąpały się nago wszystkie podrostki plemienia. Chłopcy i dziewczyny. Było ich kilkanaście w różnym wieku. Był wśród nich Bune, jego o rok młodszy brat Katu oraz znacznie młodsza siostra, Ava. Był tam również rówieśnik Bune, jego najlepszy przyjaciel, Telo. Ci starsi oczywiście popisywali się przed sobą nawzajem. Chcieli zaimponować najładniejszym dziewczynom. Wiele z nich wchodziło już w wiek rozrodczy, który zaczynał się gdzieś miedzy 15 a 16 rokiem życia i młodzież spontanicznie łączyła się w pary, które przeżyją krótkie życie ze sobą, wychowując potomstwo. Choć nie znano jeszcze pojęcia małżeństwa, to związki najczęściej były trwałe i monogamiczne, co nie znaczy, że wierne sobie. Więzi społeczne i rodzinne były podstawą sukcesu w przetrwaniu plemienia.

Ulubioną zabawą młodzieży nad rzeką były skoki do wody ze skały. Skakali niemal wszyscy, ci najmłodsi też, ale z różnych wysokości. Natomiast na skok z „Serca” mało kto się odważył. Ta skała była naprawdę wysoka i skoki stamtąd były niebezpieczne. Katu, brat Bune chciał zaimponować jednej z dziewczyn, którą pożądał. Ona również zerkała na niego przychylnym wzrokiem.

– Bune,idęskoczyćz „Serca”! Katu zawołał do brata.

– Anisięważ,matkakazałamiciebiepilnować! Katu się roześmiał.

– Tycykorzebyś nieskoczył, aleja idę!

– Jużstamtądskakałem!

– Taaa,akurat,ktotowidział?!

– Panienkacisiępodoba,koguciejeden.Myślisz,żeci da!

Bune również się roześmiał.

– No dobra, jak chcesz, ale twoje ryzyko. Tylko poczekaj, zanim skoczysz z „Serca”, to podpłynę tam i sprawdzę dno.

Bune wskoczył do wody z brzegu i popłynął pod najwyższą skałę, a Katu w międzyczasie wspinał się na nią. Gwar młodzieży ucichł. Wszyscy z ciekawością zaczęli przyglądać się Katu. Jego wybranka szczególnie uważnie. Bune wziął głęboki oddech i zanurkował. Po dłuższej chwili jego głowa się wynurzyła i krzyknął do brata, który stał już na krawędzi skały, 20 metrów nad wodą.

– Trzywłócznie!Jestgłęboko, możeszskakać.

Katu długo spadał z wrzaskiem, przebierając nogami. Skok zakończył się głośnym pluskiem. Na moment zniknął pod wodą, ale po chwili wynurzył swoje uśmiechnięte, młode oblicze. Wydzierał się z radością, że jest najodważniejszy. Całe towarzystwo nagrodziło śmiechem wyczyn śmiałka. Po chwili skoczył stamtąd również Bune, jego przyjaciel Telo i kilku innych chłopców. Ryzyko popłaciło. Katu wieczorem, z dala od innych, dostał od wybranki to, na co tak bardzo liczył. To był jego pierwszy raz.

Miesiąc później.

– Mężujaksprawiłsięnaszsyn?

– Dobrze,Bunejestsilnyi sprytny.Umiewalczyćwręcz i strzelać z łuku. Przeszedł inicjację. Jest wojownikiem, jak jego rówieśnicy.

– Pójdziez wami?

– Tak,jutropójdziez nami.

– A Katu?

– Nie, onjestjeszczeza młody.

– Dużo ichjeszczezostało?

– Ostatniaosadao którejwiemy.Resztęjużzabiliśmy.

– UważajnaBune,kochamgo. Niemadoświadczenia.

– Nicmuniebędzie.Umiewalczyć. Pięć dni później.

Wojownicy o świcie podkradli się do jaskiń zasiedlonych przez leśnych. Nikt ich nie zauważył. Noc była ciepła. Spali wewnątrz i na zewnątrz przy kręgu ogniska. Z przygasłego ognia wydobywał się jeszcze zapach pieczonej ryby. Napastnicy ruszyli do walki. Polanę przeszywał rozpaczliwy krzyk mordowanych istnień. Ich mężczyźni zaczęli wybiegać z jaskiń i podjęli walkę. W jednej z nich mieszkała ostatnia w tej okolicy Kulug. Najstarsza z kobiet krzyknęła do niej:

– Uciekajdo swojejkryjówki!

Ta, choć była niewidoma, to dobrze znała drogę. Wspięła się po omacku na pobliską skałkę i wczołgała do bardzo wąskiej i głębokiej groty. Zamarła w milczeniu i bezruchu. Tymczasem bitwa dobiegała końca. Złożyło się tak, że naprzeciw najwaleczniejszego z leśnych wojowników, który jako jeden z ostatnich został jeszcze przy życiu, stanął Bune. Jego ojciec zauważył, że grozi mu niebezpieczeństwo i napiął łuk. Jednak było już za późno. Bune, choć się odchylił, to nie uniknął uderzenia w głowę krzemiennym toporem. Zaraz potem ostatni z obrońców zginął trafiony strzałą. Przeszukano jaskinie i zabito wszystkich leśnych, włącznie z kobietami i dziećmi. Nikomu, oprócz Kulug nie udało się uciec. Jej, pomimo starannego przeszukania jaskiń, nie znaleziono. Atakujący stracili tylko kilku wojowników. Niestety wśród nich był również Bune. Leżał nieprzytomny z rozbitą głową a z ust i z uszu ciekły mu strużki krwi. Jego ojciec, który to sprawdzał, nie wyczuł u niego bardzo słabego tętna i uznał go za zmarłego. Zresztą nawet jakby jeszcze żył, to z taką raną i tak musiał umrzeć. Nie można było mu już pomóc. Atakujący pozostawili go wraz z innymi poległymi. Do swojej osady mieli pięć dni drogi. Nie byliby w stanie go nieść. Wiedziano, że ciałami w krótkim czasie zajmą się leśne zwierzęta. Po powrocie wojowników matka z wielkim bólem, długo opłakiwała śmierć swojego ukochanego, najstarszego syna.

***

Kulug po kilku godzinach od napadu wyczołgała się z trudem ze swojej kryjówki. Zapanowała cisza i domyślała się, że napastnicy już odeszli. Potykała się o ciała członków swojego plemienia. W tym o ciała swoich rodziców i rodzeństwa. Jej stopy były lepkie od krwi. Była przerażona i głośno płakała. Nie była w stanie przeżyć tu sama. Była od urodzenia niewidoma. Zdawała sobie sprawę, że za kilka godzin lub kilka dni, padnie łupem dzikich zwierząt. Ona sama nie chciała już żyć. Pragnęła, żeby śmierć przyszła jak najszybciej.

Wtem ze zdziwieniem stwierdziła, że jedna z ofiar jeszcze żyje. Już po pierwszym dotyku wiedziała, że to nie jeden z ich, ale młody chłopak z plemienia napastników. Fizycznie ludzie lasu różnili się od Gota. Kulug z wielkim wysiłkiem wciągnęła go do jaskini. To był Bune. Kulug miała na imię Sotu i była w tym samym wieku co on. Usiadła obok i położyła sobie na kolanach jego nieprzytomna głowę. Pochyliła się nad nim i przytuliła ją do swoich nagich piersi. Zamarła w tej pozycji na wiele godzin nie odzywając się ani słowem.

Na drugi dzień rano znalazła tykwę z resztkami wody i napoiła Bune. Jego stan szybko się poprawiał. Po południu odzyskał przytomność, ale był bardzo slaby i miał wysoką gorączkę. Wymawiał jakieś słowa, których Sotu nie rozumiała. Język Gota bardzo różnił się od pradawnego języka, jakim posługiwali się leśni. Sotu znalazła przy ognisku resztki pieczonej ryby. Nie było tego wiele, ale podzieliła je między siebie a Bune.

W kolejnym dniu gorączka Bune spadła i ten zaczął rozglądać się wokół siebie. Był bardzo słaby. Powoli dochodziło do niego w jakiej sytuacji się znalazł. Powiedział Sotu, że chciałby coś zjeść i napić się wody, jednak ta pokazała mu, że jest niewidoma i nie ma już wody, ani nic do jedzenia, a ona została tu sama. Do tego ognisko wygasło i słychać było, że dzikie zwierzęta zbliżają się do jaskini. Zrozumiał, że dziewczyna jest w takiej samej sytuacji jak on i jeśli nie wstanie i nie zdobędzie czegoś do jedzenia, to oboje umrą z głodu i pragnienia albo zginą zabici przez zwierzęta.

Podniósł się z trudem i wyszedł na zewnątrz. Sotu była już tak słaba, że nie umiała mu pomoc. Bune szybko znalazł owoce i źródło. Rozpalił również ognisko. Teraz on zaczął opiekować się niewidomą Sotu. Był zauroczony jej pięknem i teraz dopiero skojarzył to z faktem, że dziewczyna nie widzi. Podszedł do niej i wyjąkał z przejęciem:

– TyjesteśKulug?

Skinęła glową. Spodziewała się, że Bune ją zabije, jednak on uklęknął przed nią i zaczął przepraszać za to, co on i jego ludzie zrobili jej plemieniu. Sotu nie wszystko rozumiała, ale wiedziała, że Bune jest szczery i dobry. Rozpłakała się i przytuliła do niego. Bune nie rozumiał, że zawdzięcza jej życie.

Szybko wracał do zdrowia. Zaczął polować, łowić ryby i zaopiekował się dziewczyną. Pochował też wszystkich zabitych, ściągając ciała do zbiorowej mogiły w dość odległym parowie i przysypując je ziemią, darnią i kamieniami. W jednej z wybranych jaskiń zamieszkali razem.

***

Minęło już pół roku od chwili kiedy tragiczne wydarzenia złączyły Sotu i Bune. W tym czasie nikt z ludzi Gota ani leśnych tam nie przyszedł. Para mieszkała sama. Bune nie mógł wrócić do swojego plemienia nad rzekę, bo musiałby zostawić Sotu samą. Ta bez opieki marnie by zginęła. Nie mógł również przyprowadzić jej do swoich, bo starsi wojownicy natychmiast by ją zabili. Szukanie leśnych też nie miało sensu, bo tamci zabiliby jego. Parę połączyła prawdziwa miłość. Bune nie dałby skrzywdzić Sotu nikomu. Kochał ją bezgraniczną i odwzajemnioną miłością. Kochał fioletowe oczy swojej partnerki. Nie przeszkadzało mu w niczym, że nie widzą. Był gotowy oddać za nią życie. Nauczył ją mówić w języku Gota. Nie było to zbyt trudne, bo język składał się z około dwóch tysięcy słów, ale i tak był znacznie bogatszy od dawnego języka leśnych. Leśni w niczym nie ustępowali inteligencją „Gota”. Było jeszcze coś, co od niedawna łączyło parę. Sotu wyraźnie się zaokrągliła. Była w ciąży.

***

Telo, przyjaciel Bune, choć był już dorosłym, samodzielnym mężczyzną, to był nieśmiały i miał problemy ze znalezieniem sobie życiowej partnerki. Może dlatego, że był lekkoduchem i aż tak bardzo mu na tym nie zależało. Natomiast odczuwał potrzebę odkrywania. Lubił chodzić na nowe, nieznane tereny. Jego rodzice przestali się nim opiekować, bo był już dorosły, a oni mieli jeszcze młodsze dzieci. Telo był wolny i mógł robić co chciał. Był świetnym łowcą, lubił polować i w przeciwieństwie do większości członków swojego plemienia, nie bał się zostawać samemu w lesie nawet w nocy. Las znał lepiej od innych. Często zapuszczał się głęboko w puszczę za dorodnym jeleniem, kozłem czy stadem dzików. Nikogo nie interesowało, że znikał na kilka dni. Nie musiał się nikomu tłumaczyć. Cieszono się jak wracał z upolowaną zwierzyną. Cała grupa z tego korzystała i ceniła go za to.

Telo również ciężko przeżył śmierć Bune. Pewnego razu zapędził się w puszczę dalej niż zwykle. Wiedział z opowiadań, gdzie pół roku temu wojownicy jego plemienia zaatakowali ludzi lasu, wtedy jak zginał Bune, ale on sam nie brał jeszcze w tej wyprawie udziału. Ponieważ był niedaleko, postanowił sprawdzić czy ludzie lasu tam powrócili. Dyskretnie zakradł się w miejsce, które znał z opisu innych. Był dumny z siebie, że udało mu się je znaleźć.

Spomiędzy wysokich krzewów, z ukrycia, obserwował dużą leśną polanę z grupą formacji skalnych, pełnych jaskiń. Nie widział nikogo żywego. Nagle poczuł na swojej szyi chłód obsydianowego ostrza. Ktoś złapał go silnie za włosy. Zamarł z przerażenia. Wiedział, że zaraz zginie. Obrócił głowę, żeby w ostatniej chwili swego życia przyjrzeć się napastnikowi. Zaskoczenie ustąpiło miejsca strachu.

– Bune! - krzyknął.

– Telo??? - odpowiedziałmuzdziwionygłos

– Bune,tyżyjesz???!!!Twoijużopłakalitwojąśmierć. Obaj mężczyźni rzucili się sobie w ramiona.

– Telo,jesteśsam?

– Tak,dlaczego niewracasz?Cosięz tobądziało?

– Niemogęwrócić,a tyniemożesznikomupowiedzieć, że żyję i że mnie tu spotkałeś.

– Dlaczego?

– Chodź,pokażęci.

Bune zaprowadził Telo do swojej jaskini. U wejścia czekała Sotu w zaawansowanej ciąży.

– O jacie,Bune?będzieszmiałdzieckoz Kulug?

– Tak.

– O jacie! -

***

Telo zaczął regularnie, co kilka tygodni, odwiedzać Bune i Sotu. Zaprzyjaźnił się z nimi obojga jeszcze silniej niż wcześniej. Nigdy nie przychodził z „pustymi rękoma”. Bune i jego kobieta mieli od tego czasu aż nadto żywności. Zbliżał się czas porodu Sotu. Bune powiedział Telo, że jak Sotu urodzi i dojdzie do siebie, to zamierza odejść stąd i szukać bezpieczniejszego miejsca dla swojej rodziny.

W osadzie Telo, nad rzeką, również szykował się poród. W zaawansowanej ciąży była kobieta Katu, brata Bune. Ta sama, która uległa jego urokowi po skoku ze skały w kształcie serca. Kiedy szczęśliwie urodziła, to Telo postanowił iść na polowanie, aby wspólnie, przy ognisku i posiłku cieszyć się z nowego członka wspólnoty. Taka była plemienna tradycja. Był w lesie trzy dni. Wrócił do swojej osady obładowany drobną zwierzyną. Jak przyszedł, to zauważył pewne zdenerwowanie i poruszenie pośród swoich bliskich. Zwrócił się do ojca:

– Stałosięcoś?

– Nictakiego,alemusimyuważać.

– Cosięstało?

– Przyszlidonas zwiadowcyinnejgrupy Gota.

– Co chcieli?

– Ichwódzprowadzidużągromadę.Około200ludzii szukanowegomiejscadożycia. Jestnas corazwięcej.

– I co?

– Starsi powiedzieli im, że zostały puste jaskinie po ludziach lasu i tam mogą się osiedlić. Wytłumaczyliśmy imgdzietojest.Poszlisprawdzić.Chybabędziemymieli nowych sąsiadów pięć dni drogi stąd. Powiedzieli, że jeśli miejsce będzie odpowiednie, to pójdą po swoich.

Telo zamarł z przerażenia.

– Iluichbyło?

– Sześciu,a czemu pytasz?

– Kiedy poszli?

– Dwa dnitemu.

Nic więcej nie chciał wiedzieć. Zostawił zwierzynę i rzucił się pędem w stronę lasu. Biegł tak szybko, jak mógł. Jednak w drugim dniu osłabł i musiał się zdrzemnąć. Nie umiał iść szybciej. Jak dotarł na miejsce po czterech dniach to przywitała go cisza. Jego oczy wypełniły się łzami. U progu jaskini leżały martwe ciała Bune i Sotu. Były poprzeszywane wieloma strzałami.

Uklęknął przy Bune i przytulił jego głowę. Szlochał w rozpaczy. Na miejscu nie było nikogo żywego. Widocznie zwiadowcy od razu poszli przyprowadzić tu swoich. Telo odciągnął ciała Bune i Sotu do zagłębienia i pochował je, przykrywając kamieniami. Już chciał wracać z powrotem, gdy nagle usłyszał jakiś słaby dźwięk. Na początku pomyślał, że ciała zabitych przyciągnęły już padlinożerców. Słyszał jakby słabe kwilenie. Poszedł w tamtą stronę i zrozumiał, co właściwie słyszy. Nie miał już wątpliwości. Spomiędzy skał dochodził płacz noworodka. Wreszcie znalazł właściwą szczelinę. Na tyle szeroką, że drobny człowiek mógłby tam się wcisnąć. Z trudem sięgnął po dziecko zawinięte w kawałek koźlęcej skóry. To była dziewczynka. Mogła mieć dwa lub trzy tygodnie. Spojrzał w jej oczy i odetchnął z ulgą. Nie były fioletowe ale niebieskie. Dziecka Kulug jego wspólnota na pewno by nie przyjęła, ale ta dziewczynka niczym nie różniła się od dzieci jego plemienia. Wziął małą i ruszył z powrotem.

Dziecko płakało coraz głośniej, było głodne. Telo nie miał zbytnio pojęcia o opiece nad noworodkiem, ale jedno wiedział na pewno. Po pięciu dniach drogi do swoich, dziecko bez jedzenia umrze z głodu. Przyniesie je martwe. Nie miał wyjścia, musiał eksperymentować. Szukał słodkich owoców i rozgryzał je w ustach do postaci papki, a następnie bezpośrednio z ust podawał je dziecku. To samo zrobił z kawałkiem pieczonej ryby, którą miał ze sobą. Sam się dziwił, że wystarczyło, żeby donieść małą żywą do osady. Wszyscy się zbiegli, żeby ją oglądać. Trudno było im uwierzyć, że Telo znalazł ją żywą w lesie.

Starszyzna plemienna uznała, że dziecko jest rasy plemienia Gota i pozwolono aby zostało w osadzie. Telo odetchnął z ulgą. Nigdy nie zdradził kim byli jego rodzice. Mała wreszcie trafiła tam, gdzie powinna. Została przystawiona do drugiej piersi kobiety Katu. Ta nie miała pojęcia, że została mamką dziecka, którego ojcem był nieżyjący już brat jej wybranka. Żartowała z uśmiechem:

– Alesięmałaprzyssała.

***

1Górnypaleolit -tookresstarszejepokikamienia,trwającymniejwięcej od 40 do 10 tys. lat temu.

Rok 2035. Paryż. Opowieść Victora.

Paryż przywitał mnie słoneczną, ciepłą pogodą. Był początek lata. Tak... to ja jestem Victor.

Cieszyłem się, że po tylu latach wróciłem tu na dłużej. Bywałem we Francji czasem z rodzicami, jednak teraz los sprawił, że przyjdzie mi tu spędzić przynajmniej rok. Możliwość odbycia rocznego stażu w wiodącym na świecie ośrodku naukowym, bardzo mnie ucieszyła, ale jednocześnie zaskoczyła. Dopiero co udało mi się znaleźć fajną pracę w instytucie zajmującym się badaniami genetycznymi w moim rodzinnym Nowym Jorku, a tu taka niespodzianka. Moja aplikacja, o której już prawie zapomniałem, a którą złożyłem rok temu, jeszcze przed obroną dyplomu, została nagle rozparzona pozytywnie. Instytut Pasteura to naprawdę było coś.

Poszedłem z listem do swojego szefa. Ten przyglądał się pismu z uwagą, zerkając również ukradkiem na mnie.

Wiedział już wcześniej, że dostałem zgodę na staż w Paryżu. Po chwili skonstatował z uśmiechem:

– Co ty się Victor od tych francuzików możesz nauczyć? Tuu nas,w NowymJorku,rozwijasięprawdziwanauka. Przecież jesteś genetykiem a tam to jakieś bakterie albo jeszcze co gorszego. Jeszcze jakie choróbsko nam tu potem przywieziesz. No ale... jak koniecznie chcesz.

– Koniecznieniemuszę,przyszedłemsięzapytać,co profesor o tym sądzi.

– Co ja sądzę? Uśmiechnąłsięznowu.

– Nowieszmłody,żebyś misiętupotemniemądrzył.

– Jakwrócę,przyjmieciemniez powrotem?

– W ogóleniktniezamierzacięzwalniać.Jedź,bierzten grant i rób staż jako nasz pracownik. Oddelegujemy cię tam sami, jakżeś sobie załatwił, poczekamy. A tak już poważniej to gratuluję, że ci się udało. Trzeba być dobrymi miećdużoszczęścia.Niełatwotamsiędostać. Zawsze warto podpatrzeć co i jak robią inni, zwłaszcza jak się jest młodym jak ty. Wrócisz, to poopowiadasz. Sprawdzimyco cięfrancuzikinauczyli.

No i jestem. Trzy tygodnie temu wylądowałem na Orly. Francja, Paryż, Europa... nareszcie. Moja mama jest rodowitą Francuzką, chociaż ja urodziłem się w Stanach. Jak byłem mały, to ojciec zwracał się do mnie po angielsku a matka po francusku. Trochę miałem mętlik w głowie i rozwinąłem w dzieciństwie dziwny, własny dialekt, w którym wybierałem sobie łatwiejsze do wypowiedzenia słowa z obu języków. Często rodzice komunikowali się ze sobą, żeby mnie zrozumieć a ja zacząłem mówić później niż moi rówieśnicy. Jednak efektem tego umiem teraz biegle posługiwać się obydwoma językami, choć akcent mam amerykański. Pewnie po części dzięki temu, przyznano mi ten badawczy grant. Rozejrzałem się już trochę. Zdążyłem wynająć małe mieszkanie niedaleko instytutu Pasteura i odwiedzić dziadków, rodziców mojej mamy, którzy mieszkali około 200 kilometrów od stolicy. Jak byłem mały to przyjeżdżaliśmy do nich co roku, potem już trochę rzadziej. Zawsze za nimi tęskniłem. Przyjęli mnie serdecznie. Dziadkowie wiedzieli wcześniej, że przyjadę na dłużej kontynuować naukę w Paryżu i przygotowali dla mnie niespodziankę. Dostałem od nich starą, elektryczną renówkę. Mocno wyeksploatowaną, ale wciąż sprawną. Dziadek stwierdził:

– Bierz ją Victor. Już prawie nią nikt nie jeździ. Używamywyłączniedużegoauta,któresamonaswozi. Renówka ma słabą baterię, ale po mieście, na krótkich dystansach da jeszcze radę. Najwyżej, jak będziesz wracał do Stanów, a będzie jeszcze sprawna, to przywieziesz ją z powrotem. Może dzięki temu czasem nas odwiedzisz.

Ucieszyłem się, choć w Paryżu pewnie poradziłbym sobie bez samochodu. Jak się wkrótce okazało, to właśnie jazda nim po Paryżu, a właściwie incydent z tą jazdą związany, rozpocznie szereg wydarzeń będących istotą tej historii. Historii, która będzie miała wpływ na moje przyszłe życie, choć ja jeszcze tego nie wiedziałem. Historii która wstrząśnie Francją. Ale po kolei.

W instytucie przyjęto mnie bardzo serdecznie. Wszyscy dziwili się, że student z Ameryki tak biegle mówi po francusku. Przydzielono mnie do międzynarodowego zespołu badawczego, składającego się z kilkunastu studentów z Azji i Europy. Podzielono nas na czteroosobowe grupy. W mojej, oprócz mnie, byli jeszcze dwaj francuscy studenci, Roland i Tobias oraz chińska doktorantka o imieniu Lan. Choć mam 26 lat, to jestem najstarszym z całej czwórki i pozostali obwołali mnie, trochę żartem, dziekanem naszego zespołu. Zdążyliśmy zapoznać się z laboratoriami i ich wyposażeniem. Rozpoczęliśmy również swoje badania pod okiem doświadczonego profesora biotechnologii. Ponieważ z wykształcenia jestem genetykiem, to zgodnie z moimi oczekiwaniami, przydzielono mnie do zespołu zajmującego się poszukiwaniem kombinacji ludzkich genów, odpowiedzialnych za niektóre ze schorzeń. Inne zespoły próbowały na podstawie takich badań opracować ewentualne terapie. Szczepionki i leki to clou działalności tej historycznie zasłużonej, renomowanej placówki. Pod kątem naukowym zapowiadało się bardzo interesująco.

Po zajęciach nudziłem się trochę. Dopiero zaczynałem poznawać tu sąsiadów i współpracowników. Przyrzekłem sobie, że dam sobie spokój z angażowaniem się w nowe związki, przynajmniej przez kilka miesięcy.

Z moją nowojorską dziewczyną zerwałem zupełnie. Wiedziałem, że Isabell wciąż próbuje kontaktować się ze mną, może nawet mnie kocha, jednak miałem jej już dosyć. W moim pojęciu to ona zniszczyła szczerą miłość, którą ją obdarzyłem, choć wiem, że większość ludzi obwiniałaby za to mnie. Przepraszała mnie potem, ale udało jej się tak mnie zrazić do siebie, że przestało mi na niej zależeć. Moja miłość była szczera, ale nie była bezgraniczna, więc może nie była prawdziwa... czy ja wiem? Wszystko przez mój charakter a właściwie jedną jego cechę. Podłą i nieprzystającą do współczesnego świata. Otóż na pewnym etapie mojego życia zdałem sobie sprawę z tego, że jestem weredykiem2. Na początku oczywiście nie miałem pojęcia co oznacza to słowo i że w ogóle istnieje. Jednak gdzieś w gimnazjum dowiedziałem się o nim i zrozumiałem, że do mnie pasuje. Chodzi o to, że nie dość, że zawsze mówię prawdę, to obsesyjnie nie toleruję kłamstwa. Byłem gotowy wybaczyć Isabell każdą nielojalność, wybaczyłbym jej zdradę i nie przestałbym jej kochać, gdyby zdecydowała się mi szczerze o tym opowiedzieć albo nie opowiadać wcale, ale nie znoszę być okłamywany i sam nigdy nie kłamię. Taki już jestem.

W dzieciństwie ojciec okłamywał mamę. Wiedzieliśmy o tym oboje i ja i ona. Byłem bystrym dzieciakiem, wcześnie ogarniałem rzeczywistość i tak mi zostało. Uważam, że byłem w porządku, tłumaczyłem to Isabell wielokrotnie i bardzo prosiłem ją o szczerość, jeśli już zdecyduje mi się coś powiedzieć. Nie jestem despotą i nie wymagałem od niej wiele. Nie wypytywałem jej o nic i nie byłem zazdrosny. Wiedziała o mojej obsesji, ale nie brała tego na poważnie. W końcu poszło o drobiazgi, które dla mnie były ważne. Gdybym chciał, to z łatwością znalazłbym tu sobie nową dziewczynę.

Jedna ze studentek innego zespołu wyraźnie mnie adoruje, a i paryżanki też są bardzo atrakcyjne, zwłaszcza te trochę rasowo pomieszane, bardzo mnie pociągają. Nigdy nie miałem problemów z nawiązy- waniem nowych znajomości. Nieskromnie powiem, że dziewczyny lecą na mnie i miałem ich już kilka, ale teraz postanowiłem od nich trochę odpocząć. Pewnie tobi lepiej również dla nich. Zacząłem szczerze wątpić czy poznam kiedyś kogoś, kto będzie w stanie tolerować mnie takim, jakim jestem przez całe życie. W mojej wyobraźni rodziła się wizja przedstawienia na jakimś forum randkowym swoistego ogłoszenia -”poznam weredyczkę”. Wątpiłem, żeby ktoś się zgłosił. Zupełnie poważnie myślałem, że jestem sam na świecie z moją obsesją.

Popołudniami intensywnie zwiedzałem Paryż. Przeważnie metrem, ale również jeżdżąc swoją starą renówką. Bylem pełen wrażeń związanych z nową pracą i nowymi ludźmi, z którymi przyszło mi ją wykonywać oraz pięknem zabytkowego miasta.

Dla swoistej równowagi emocjonalnej, aby dobre emocje balansować ze złymi... włączałem telewizor. Telewizja to dla mnie temat szczególny i ważny. Oglądanie telewizji celebrowałem w sposób specjalny. Wyobrażałem sobie siebie, jako uczestnika podstępnie przemycanej dla mnie satanistycznej mszy. Tak sprytnie, że normalny telewidz tego nie zauważa. Mój charakter sprawiał, że ja to widziałem.

Wieczorem znudzony brałem do ręki puszkę piwa i z obrzydzeniem sięgałem po pilot. Czynność tą, mój przepełniony wrażeniami umysł, zakwalifikował jako swoistą, obowiązkową pokutę, od której nie mogę się wymigać. Moja pozytywna energia związana z nowym środowiskiem, aby nie wprowadzać mnie w stan euforii emocjonalnej, musi być tonowana dawką codziennej, medialnej trucizny. Z przykrością stwierdzałem, że czy to Stany czy Europa, to wszędzie jest tak samo. Cokolwiek by się kliknęło, to wszędzie są reklamy. Kłamstwo i manipulacja wylewało się z ekranu przeszkadzając skupić się na jakiejkolwiek treści audycji czy przekazie informacji. A nawet jeśli już udało mi się dotrzeć do informacji, które przekazywał mi odbiornik, to były one ciągle filtrowane. Musiały być złe i budzić mój niepokój, bo tylko takie dawały gwarancję na to, że przetrzymam jeszcze kilka minut po to, aby wysłuchać kolejnych reklam. Ci co tym zarządzają wiedzą, że ludzie w swoim ogóle tak naprawdę interesują się wyłącznie nieszczęściem innych ludzi. Całą resztą jest ich trudno zainteresować. Od małego, jak tylko mój dziecięcy umysł ogarnął, że treścią wszechobecnych reklam jest manipulacja, zmierzająca wyłącznie do osiągnięcia zysku, szczerze je znienawidziłem. Zrozumiałem, że dla pieniędzy, ci co emitują i ci co zamawiają emisje, są gotowi posunąć się do każdego obrzydlistwa. Łżą w „żywe oczy” i nikomu to nie przeszkadza. Wciąż nie rozumiem, dlaczego społeczeństwa się masowo przed tym nie buntują, pomimo, że proceder ten uwłacza ludzkiej godności. Potem zrozumiałem również, że cały przekaz medialny, podawany przez telewizję, służy wyłącznie temu abym słuchał reklam. Nie ma znaczenia czy są to wiadomości, film, dokument, edukacja czy telewizyjny show. Czym bardziej ciekawa audycja, tym podstęp bardziej chytry i skuteczniejszy.

Odbiornik kojarzył mi się z niesprawną, przepełnioną toaletą a pilot ze spłuczką, której po każdym naciśnięciu otwiera się klapa i wylewają się reklamy, mające wygląd i zapach ekskrementów. Zresztą ten odbiornik w moim wynajętym mieszkaniu wydawał mi się jakoś szczególnie podejrzany, a po wypiciu drugiego piwa nawet groźny. Łypał na mnie podstępnie swoim jedynym, 65-calowym prostokątnym okiem, tak jakby chciał mi przekazać nieuchronną, groźną przepowiednię:

– „Tojabędęrządziłtwoimmózgiem”.

Usiadłem zmęczony, po dniu pełnym emocji i wrażeń z puszką piwa w ręce naprzeciw tej bestii i nacisnąłem magiczny przycisk na pilocie, który natychmiast przeniósł mnie do krainy kłamstwa i obłudy. Blok reklamowy był tak długi, że zdarzyłem spokojnie opróżnić puszkę. Nawet nie próbowałem zmieniać kanałów. Od dzieciństwa znałem już tą prostą sztuczkę. Od reklam nie wolno mi uciec, na wszystkich dwustu kanałach są w tym samym czasie. Chociaż o niczym nie myślałem, to odbierałem podprogowo, że moje gacie będą białe jak śnieg, że suplement wydłuży mi członek, że golarka najlepiej na świecie ogoli mi jaja, że chlanie taniego piwa to oddanie szacunku swojej ojczyźnie.

Potem już wszystko to zlało się w jednostajny bełkot pozbawiony treści. Moje oczy robiły się coraz bardziej senne, a pusta puszka wypadła mi z ręki na podłogę.

2Weredyk-osobamówiącaprawdę,bezwzględunakonsekwencje.

Giselle I. Ta historia jest o niej. Opowieść Victora.

Był wyjątkowo ładny, ciepły dzień. Po zajęciach w instytucie postanowiłem od razu nie wracać do mieszkania, ale pojechać do bazyliki Sacre-Coeur. Wiedziałem, że ten wspaniały kościół położony jest na wzgórzu,z któregorozciągasięszerokapanorama Paryża i okolic. Nigdy wcześniej tam nie byłem. Wsiadłem do auta i jechałem w stronę zaplanowanego miejsca. Aby całkowicie oddać się pogodnemu nastrojowi pogodnego dnia, to prowadzać, szukałem w radiu relaksującej muzyki. Przejeżdżałem obok jakiegoś parkui zamiast skupić się na drodze, to przekierowałem uwagę na szukanie odpowiedniej stacji.I wtedy doszło do nieszczęścia. Spomiędzy drzew, które odgrodzonebyłyodjezdnitylkowąskimchodnikiem,wypadła tenisowapiłka,a zaraz za niąwybiegł rozbawiony, duży pies. Choć wbiegł na jezdnię nie dalej niżpółmetra,tomójsamochódakuratznalazłsięprzy samym krawężniku. Zjechałem trochę z właściwego toru jazdy, wpatrzony w radio zamiast w jezdnię. Jak zorientowałemsięcosiędzieje,tobyłojużzapóźno. Wcisnąłemgwałtowniehamuleci wykonałemmanewr, alepomimotouderzyłemzwierzaka, zanim się zatrzymałem. Wyszedłem przerażony z samochodu. Pies podniósłsięi skomlałżałośnie,aleniebyłw stanie normalnie biegać. Był to czarny labrador. Miał na sobieszelki,jakienosipiesprzewodnik.Pokilkukrokach znowu się przewrócił.Najpierw usłyszałemkobiecy krzyk,a potemdziewczynę,którawybiegłaz parkowej alejkiwprostnajezdnię,potykającsięprzytymnakrawężniku. Uklękła obok psa, przytuliła go do siebie i zalałasięłzami,głośnoszlochając.Wymawiałaprzy tym jego imię:

– Foufou, Foufou!

Psu z pyska leciała krew, plamiąc jej ręce i jasną sukienkę. Ukląkłem obok niej i pełen współczucia zacząłem ją przepraszać. Mówiłem szczerze, że się zagapiłem. Jak pozbierałem myśli, to zaproponowałem:

– Zawiozęcięz psemdoweterynarza.Siadajdoautaa ja położę ci go na kolana.

– Musiszmi pomóc,jestem niewidoma.

Odpowiedziała już trochę spokojniej. Byłem tym bardzo zaskoczony. Wygląd jej twarzy w ogóle na to nie wskazywał. I jej oczy. Pomimo emocji, od razu zwróciłem na nie uwagę. Wyglądały na całkiem zdrowe, ale były inne od wszystkich, jakie w życiu widziałem. Były fioletowe. W pierwszej chwili myślałem, że tojakaś sztuczka ze szkłami kontaktowymi. Jednak wyglądały bardzo naturalnie i dodawały swoistej tajemniczości i demoniczności pięknej twarzy dziewczyny. Usadowiłem ją na tylnym siedzeniui ułożyłem na nim delikatnie rannego psa, tak żeby jego głowa leżała na jej kolanach. Następnie wpisałemw telefonie zapytanie o najbliższy gabinet weterynaryjny. Podałem adres do samochodowej nawigacji i z piskiem opon pojechałem do przychodni. Po 10 minutachbyliśmy na miejscu. Dziewczyna już nic nie mówiła,tylkopochyliła się nadzwierzakiem. Chciałemjejpomóc, ale ona chciała nieść go sama. Poprowadziłem ją do gabinetu, trzymając za ramie. Natychmiast przybiegł lekarz i towarzysząca mu asystentka. Zdjęto z niegoszelki i szybko przeprowadzono badania.

– Muszęzrobićmu tomograf.Toniewyglądadobrze.

Powiedział lekarz i przeniesiono zwierzę z leżanki na wózek. Następnie odjechano z nim do innego pomieszczenia. Po 15 minutach weterynarz przyszedł z ponurą miną:

– Niestetymamzłewieści.Foufoumastłuczonąwątrobę, która krwawi i uszkodzony kręgosłup. Ma również wiele innych obrażeń. Nie da się tego wyleczyć. Pies tego nie przeżyje. Dziewczyna zdrętwiała z przerażenia. Znowu zalała się łzami. Wyjąkała, płacząc:

– Niechgopanratuje, proszę.

– Nicniemogęzrobić

– Niedasięgo zoperować?

– Niestety nie. Trudno mi to mówić, ale najlepiej dla niego,będziegouśpić.Zwierzębardzocierpii umrze w ciągu kilku godzin.

– Nie!Nie! - krzyknęła.

– Doktorzeproszędaćmuszansę,chociażdojutra, błagam pana.

– Jeślichcesz,toniechzostanietutaj.Podammuśrodki znieczulające, ale zwierzę i tak zdechnie do jutra.

– Jestpantegopewny?

– Tak,niestety,jestempewny.

– Chciałabymsięz nimpożegnać.Byłmoimioczami.

– Zarazgoprzywiozę.

Patrzyłem na to wszystko przerażony. Czułem się winnym całej tej sytuacji. Bardzo było mi żal dziewczyny. Zdawałem sobie sprawę, co jej zrobiłem. Zwróciłem również uwagę na jej nieprzeciętną urodę. Dopiero po czasie doświadczyłem, że Giselle była wyjątkowa. I to nie tylko z racji swoich oczu o fioletowej barwie tęczówek, ale pod wieloma innymi względami również.

Dziewczyna objęła psa obydwoma rękami i właściwie położyła się na nim, na lekarskiej leżance. Przycisnęła go swoim ciałem i zastygła w bezruchu z zamkniętymi oczami. Ja oraz lekarz i asystentka, przyglądaliśmy się tej scenie ze współczuciem, ale również zdziwieniem. Sekundy mijały a ona ciągle nie zmieniała swojej pozycji. Obserwowaliśmy to swoiste pożegnanie w milczeniu, w szacunku dla jej żalu i rozpaczy, jednak sytuacja w żadnym razie do normalnych nie należała. Myślałem, że jest to objaw psychicznego szoku, jakiego doznała. Byłem przekonany, że pozostali myślą tak samo.

Po jakiś trzech minutach weterynarz zapytał:

– Możejużwystarczy?

– Jeszczechwilę,odpowiedziaładziwniespokojnie i rzeczowo.

Lekarz chciał delikatnie odciągnąć ją od zwierzaka, ale ona stanowczo zaprotestowała:

– Zostawmnie,powiedziałamjeszczechwilę.Zaraz skończę.

Jeszcze mocniej wywołując tym nasze zdziwienie. Dopiero po około pięciu minutach puściła zwierzę. Pies wyglądał jakby zasnął, choć myśleliśmy, że stracił już przytomność. Dziewczyna powiedziała nie otwierając oczu:

– Foufouto przeżyje.

Lekarz pokręcił głową:

– Mówiłemjuż, żeto niemożliwe.

– Przeżyje,proszępodaćmuśrodekprzeciwbólowy. Jutro do niego przyjdę

– Dobrze,zostawimy go dojutrai zobaczymy.

Odpowiedział, chcąc ja uspokoić i zakończyć niezręczną sytuację.

– Proszęprzyjśćjutro.

Wyszedłem z nią z gabinetu. Jej sukienka była cała zakrwawiona.

– Jeszczerazcięprzepraszam, bardzomiprzykro.

– Przecieżniezrobiłeśtegospecjalnie.Niegniewamsię na ciebie.

– Przebaczyszmi?

– Oczywiście,niemartwsię.On to przeżyje.

– Obawiamsię, żeraczejnie.

– Zobaczymy.

– Mogęzawieźćciędo domu?Jesteścałazakrwawiona.

– Byłabymcibardzowdzięczna.Niebardzowiem,gdzie jesteśmy. Nie chodzę tu sama. Jak masz na imię?

– Victor - odpowiedziałem. – A ty?

– Giselle.Masz dziwny akcent,jesteśFrancuzem?

– Nie,jestemAmerykaninem,przyjechałemdoParyżana studia.

Zadzwonił telefon Giselle. Aparat zamiast dzwonka podawał nazwę kontaktu. Usłyszałem imię: Jutith. Przyłożyła aparat do ucha. Był dosyć głośny, słyszałem rozmowę.

– Gdziejesteś?

– U weterynarza, Foufou wpadł pod auto. - Usłyszałem,żerozmówczyninachwilęzamilkła.

– Giselle,jadę pociebie.

– Nie potrzeba. Jest ze mną facet. Ma na imię Victor. Powiedział,żemnieodwiezie.ToonpotraciłFoufou. Zaraz będę w domu.

– Czekamnaciebie.Jestemjużw twoimmieszkaniu. Rozłączyła połączenie.

– Twojasiostra? - zapytałem.

– Nie,Judithjestmojąopiekunką.

Po kilkunastu minutach jazdy byłem z nią pod jej domem. Zaproponowałem, że zaprowadzę ją do mieszkania, ale powiedziała, że nie ma takiej potrzeby. Tutaj zna wszystko i sama sobie poradzi. Gdy już wychodziła z auta, powiedziałem:

– Giselle, poczekaj. Chcę jutro zawieźć cię do tego weterynarza.Czujęsięwinnytegocosięstałoi chcę zapłacić koszty leczenia. No i jeszcze raz cię przepraszam.

Zastanowiła się przez chwilę.

– Jeślirzeczywiściechceszzapłacić,tosięzgadzam.Nie mam zbyt wielu pieniędzy.

– Jutro o 10 rano będę na ciebie czekał w tym miejscu. Damciswójnumertelefonu.Jakjużbędę,tozadzwonię.

– Dobrze,zadzwońdomnieteraz.Judithzapiszemi zaraz kontakt w telefonie.

Podała mi numer. Zadzwoniłem od razu i usłyszałem, że jej telefon powiedział na głos: „Nieznany numer”.

Wracałem do swojego mieszkania i nie umiałem przestać o niej myśleć. Giselle zawładnęła moją duszą. Bardzo chciałem poznać ją bliżej. Jej ułomność w ogóle mnie nie zniechęciła. No i te... oczy.

Nazajutrz.

Wszedłem z nią do gabinetu. Byłem pewny złych informacji. Nie wiedziałem jaka będzie jej reakcja na wieść o tym, że Foufou nie żyje. Weterynarz już na nas czekał. Nie miał strapionej miny, był raczej zakłopotany. Od razu zwrócił się go Giselle:

– Chciałbymcięprzeprosić.Pomyliłemsię.

– Przeżył? Zapytałaradośnie.

– Tak, choć nie mam pojęcia jakim cudem. Pierwszy raz spotkałemsięz czymśtakim,żebypiesprzeżyłtakiuraz. Foufoutotwardywojownik.Wątrobaprzestałakrwawić. Prześwietliłem go znowu dziś rano.

– Wyjdziez tego?

– Nie wiem, ale wyniki badań są lepsze niż wczoraj. Możliwe,żez tegowyjdzie.Tobyłbyprawdziwycud.

– Mogęgo zobaczyć?

– Zarazgoprzywiozę.Będzieosowiały,podałemmu dużą dawkę środków przeciwbólowych.

Po chwili przywiózł psa na wózku. Foufou leżał spokojnie z wyciągniętym językiem. Na widok Giselle próbował się podnieść, ale był bardzo słaby. Weterynarz powstrzymał go przed próbą zejścia z wózka. Dziewczyna czule go głaskała po łbie.

– Wiedziałam,żemnieniezostawisz - zwróciła się do doktora.

– I coz nim teraz?

– Musizostaću mnieprzeztydzień.Możliwe,żepotem będziesz mogła go doleczyć w domu. Zobaczymy.

Chciałem zapłacić za leczenie, ale powiedział, że rozliczymy się jak pies wyzdrowieje. Taka deklaracja wcale mnie nie zmartwiła. Dawała mi szansę na kolejne spotkanie lub spotkania z Giselle. Czułem, że bardzo ich pragnę. Odwiozłem ją znowu pod dom. Zanim wysiadła to zaproponowałem:

- Jeśli chcesz, to mogę wozić cię codziennie do Foufou. Widziałem zdziwienie na jej twarzy.

– Naprawdęchceszmnietamwozić?

– Tak,czujęsięwinnytejcałejsytuacji.Chciałbymjakoś to naprawić.

– Jeślirzeczywiściechcesz,tomożemyumówićsięna środę. Nie ma potrzeby jeździć tam codziennie.

– O której przyjechać?

– Mniejestwszystkojedno,takżebytobie pasowało.

– O 16, pozajęciach, niebędzieza późno?

– Nie,będziedobrze.Victorjesteśstudentem?Ilemasz lat?

– Jestemdoktorantemw instytuciePasteura.Mam26lat.

– Todośrody?

– Tak,dowidzenia.

Środa, dwa dni później.

Foufou, przyszedł już do Giselle na własnych łapach. Widać było, że jest jeszcze osłabiony, ale radośnie merdał ogonem. Ona głaskała go czule. Widziałem jak się cieszyła. Weterynarz powiedział, że pies dobrze znosi leczenie i teraz jest już pewny, że wyzdrowieje. Umówiłem się z Giselle, że w piątek razem go odbierzemy.

Piątek.

Giselle założyła psu jego przewodnickie szelki, a ten z dumnie podniesionym łbem prowadził ją do samochodu. Uregulowałem rachunek u weterynarza. Tanio nie było. To był cały mój miesięczny budżet. Jednak nie żałowałem ani jednego euro. Giselle słyszała ile zapłaciłem. Widziałem przerażenie na jej twarzy. Zanim wysiadła z samochodu, powiedziała:

– Bardzocidziękuje.Jesteśdobrymczłowiekiem,czuję to.

– Niegniewaszsięnamnie, zatoco zrobiłem?

– Nigdysięniegniewałam,jeszczerazcidziękuję.

– Możejednak odprowadzęciędomieszkania?

Zaproponowałem pełen obaw. Chciałem kontynuować tę znajomość, a nie bardzo wiedziałem, co mam jej powiedzieć. Nie chciałem, żeby robiła cokolwiek z wdzięczności.

– Chciałbyśdomniewejść? - zapytała niepewnie.

– Zaprosiszmnie?

– Mieszkambardzoskromnie,rozczarujeszsię.

– Rozczaruję?Coty mówisz?

– Jeślirzeczywiściechcesz?Tochodźmy.Niebojęsię ciebie. Jesteś szczery.

Wszedłem niepewnie do mieszkania. Pierwsze, na co zwróciłem uwagę, to niewielka ilość sprzętów i rzeczy oraz idealny wręcz porządek.

– Jaktu schludnie. Stwierdziłemodruchowo.Onaodrazuzrozumiałacomam na myśli.

– Victor,tumusi takbyć.Pamiętaj,że jestemniewidoma. Wszystkomamw pamięci.Wszystkomusibyćnaswoim miejscu, inaczej tego nie ogarnę. Chcesz kawę albo herbatę?

– Kawę, chętnie.

– Siadajnakanapieprzyniskimstole. Zarazcizrobię.

Nie posłuchałem jej, tylko najciszejjak umiałem poszedłem za nią do kuchni. Wszystko było tam poukładane.Nablacieleżałysłoiki.Giselle wprawnie sięgała po to, co chciała. Przyglądałem się temu z progu w milczeniu, starając się nie zdradzić. Nawet oddychać próbowałem jak najciszej. Gdy już zrobiła kawę, zapytała spokojnie:

– Naprawdęmyślisz,żeniewiem,żeprzyglądaszmisię tutaj cały czas?

Roześmiałem się

– Skądwiedziałaś?

– Jakbyś byłniewidomy,tobyś wiedział.

Rozmawialiśmy przez chwilę siedząc naprzeciwko siebie. Spokojnie piłem swoją kawę. Byłem oczarowany jej ciepłym, spokojnym głosem i logiką tego co mówi. Pytała mnie co robię w Paryżu. Powiedziałem jej o pracy w instytucie, o zespole z którym pracuję i o dziadkach mieszkających na stale we Francji. W końcu zacząłem zbierać się do wyjścia:

– Giselle, mogę jeszcze kiedyś przyjść do ciebie?

– Poco? - zapytałazalotnie,uśmiechającsięprzytym.

– Notak,fajniemiz tobąporozmawiać.

Widziałem, że nagle spoważniała a potem nagle zapytała:

– Victor masz żonę albo dziewczynę? - Skupionaczekałanamojąodpowiedź.

– Miałemdziewczyny.Z jednąbyłemdłużej,aleteraz jestem sam.

– Zostawiłeśją?

Nie wiedziałem co odpowiedzieć, ale zdecydowałem, że bez względu na wszystko będę trzymał się swoich zasad. Nie będę jej okłamywał. Sam też nie lubię być okłamywany.

– Tak - odpowiedziałem.

– Dlaczego?

– Okłamywałamnie.

– Ceniszsobie szczerość?

– Bardzo.Wiesz, janigdyniekłamię.

– Jesteś weredykiem? Zapytała. Tym naprawdę mnie zaskoczyła. Nie wierzyłem własnym uszom. Skąd przyszło jej to do głowy i skąd w ogóle wiedziała, co znaczy to słowo.

– Wieszcotoznaczy weredyk?

– Wiem.

– Skądto wiesz?

– Wiemi tyle.

– Wierzyszw tocomówię?Skądwiesz,żecięnie okłamuję? – zapytałem.

– Cościpowiemo sobie,jeślio tozapytałeś.Może dobrze, żebyś o tym wiedział.

– O czym? – odpowiedziałem z ciekawością.

– Mnieniedasięokłamać.

– Dlaczego?Jakto?

– Wiem, kiedyktośkłamie.

– Co takiego?W jakisposób?

– Wiemi tyle.Niewiemdlaczego.Mamtakodzawsze, od urodzenia.

– Nigdy sięniemylisz?

– Nigdy.Żebytowiedzieć,muszęsłyszećgłosrozmówcy. Nie potrafię rozpoznać fałszu, jeśli jest to gdzieśnapisane, ale jeśli słyszę głos, który świadomie kłamie, towiemtonapewno.

Zbliżyła się do mnie w milczeniu.

– Mogę „zobaczyć” jak wyglądasz?

– Niewiem,cochceszzrobić, alemożesz.

Dotknęła swoimi dłońmi mojej twarzy i delikatnie całą ją obmacała końcami palców.

– Mogę zrobić to samo? - zapytałemz uśmiechem.

– Tylkospróbuj,łotrze!Tooberwiesz! - Roześmiała się.

– I cociwyszło?Jakijestem? Zapytałem z ciekawością.

– Normalny. - odpowiedziałaz chytrymuśmiechem.

– Normalny? - jęknąłemrozczarowany. -Myślałem,żepowiesz,że jestem przystojny.

– I...czyjawiem? - odpowiedziała

– Wieszco,tyjużlepiejsobieidź,bojeszczesięw tobie zakocham - żartowała.

– Mogęprzyjść jeszcze?

– Jeślichcesz?Chceszmiećniewidomądziewczynę?

– A jeślitak?

– Podrywaszmnie?

– Teraztymipowiedz.Jesteś z kimś związana?

– Z facetem?

– Tak.

– Victortoprzecieżjajestemślepa,a niety.Ktochciałby się wiązać z niewidomą dziewczyną? Zawsze byłam sama. Jakoś sobie z tym radzę.

– Zawszebyłaśsama?

– Tak,ale nicci więcejo tymnie powiem.

– Chodziszdotegoparkuw jakiś stałych godzinach?

– Raczejniestałych.Popołudniu,jakpójdzieJudith. Wtedy, kiedy mam ochotę, jak jest pogoda.

– Pójdziemyjutro razem?

– O którejchceszprzyjść?

– O 16, pozajęciachw instytucie.

– Zadzwoń,zejdęsama.To znaczyz Foufou.

***

Fabrykasnów.I Duże miasto w USA. Markowa firma kosmetyczna. Gabinet dyrektora naczelnego.

– Cooper, opowiedz mi wszystko o tym nowym produkcie.Czytonapewnodobrypomysł?Niewtopimy na tym?

– Jason,niemamowy. Wszystkodobrzeprzemyślałem. Tobędzierynkowyprzebój.Naszhit.Widziałeś opakowanie?

– Niejeszcze,masztupróbkę?

– Tak, zobacz.

– O...złoteliterki,ładnysłoiki pudełko.Cotowłaściwie jest? Ta nazwa... dobry Boże i wieloryb?

Jason uważnie przyglądał się słoikowi i butelce.

– Serumdociała.

– Znowu serum?

– Tak,tak,serumjest ok.

– Niemożebyć kremalbożel?

– Nie,nie,serum.Serumtokosmetyk,któryniema pielęgnować, on ma leczyć.

– Leczyć?Co będzie leczyć?

– Skórębogatychmamusiek.Dedykowanyjestdlakobiet 50+.

– Jakądolegliwośćbędzieleczyć?

– Jason,nopomyśl,cobędzieleczyćnaszeserum.Będzie leczyć starość.

– Co?

Jason uśmiechnął się od ucha do ucha.

– Cooper,dajspokój.Jesteśmyfirmąkosmetycznąa nie farmaceutyczną, a na starość nie ma lekarstwa.

– Stary,zaufajmi,jestemdostateczniedługow tej branży.

Jason jest dyrektorem naczelnym, znanej na całym świecie firmy kosmetycznej a Copper jest dyrektorem technicznym, głównym specjalistą od spraw produkcji. Omawiają nowy produkt, który za kilka tygodni zamierzają wprowadzić na francuski rynek. Są przyjaciółmi od wielu lat.

– Serumkojarzy misięz twarzą,a tojestdociała?

– Takjest lepiej.

– Lepiej?dlaczego?

– Jason, żeby posmarować twarz, baby biorą to na opuszekpalca.Spróbujw tensposóbposmarowaćcałe ciało.

– No tak,tomasens,trzebatego więcej.

– Prawda,jakie proste.

– Cow tym będzie?

– Toprawiewyłącznierozcieńczonykwashialuronowy.

– Jużtosłyszałem,dlaczegoto?

– Mamytow skórze, a z wiekiemjesttegocorazmniej.

– Młodaskóra-dużokwasu,staraskóra-małokwasu?

– Dokładnie, prościej nie mogłeś tego ująć. Baby to wiedząi wierzą,żejaksiętymkwasemposmarują,toich skóra będzie się wolniej starzeć.

– A jesttak?

Cooper się uśmiechnął.

– Stary,w skórzetonieznaczyna skórze.Alejakchcą w to wierzyć. Wiesz, niektórym pewnie coś pomaga. Różnie się starzejemy. To geny, aktywność fizyczna, zdrowy sposób odżywiania. Starzenie to replikacja błędów DNA, w kolejnych pokoleniach komórek naszegociała.Natoniemalekarstwa.A naszeserum? Kto wie? Może jednej na kilka coś pomoże. Czy to ważne? Skąd miałbym to wiedzieć? Jestem biotechnologiem a nie lekarzem. Kogo to zresztą interesuje, nawet jakby nic nie pomagało to mamuśki w towierząi niedałybysobiewmówić,żejestinaczej.

– Naszeserumbędziesięróżnicodinnych?Od konkurencji?

– Chodzicio skład?

– Tak.

– Nie, no po co? Kwas hialuronowy to kwas hialuronowy, wszyscy to mają.

– Drogietojest?Z czegoto robisz?

– Etam,drogie.Jakbybyłodrogie,tobyśmynicnie zarobili. A my chcemy zarobić... prawda?

– Teraznaprawdęcięrozumiem. Jason szeroko się uśmiechnął.

– Robiętow reaktorzechemicznymz pszenicy.

– Z pszenicy,jakbimber?

– Hehehe, no aż takie proste to nie jest. Zaciera się pszenicęspecjalnąbakterią...sfermentujei gotowe.

– Bakterią?

– Tak,nazywasięStreptococcusequi.

– Co to jest?

– Hmm,jakbycitostarywyjaśnić.Jason,tykochasz konie i dużo o nich wiesz.

– Wiesz, żetakjest.

– Słyszałeśo takiejkońskiejchorobie,któranazywasię zouza?

– Oczywiście,tociężkachorobadrógoddechowych.

– Dokładnie, to właśnie nasza bakteria Streptococcus equijąpowoduje.Powodujeropieniewęzłówchłonnych zarażonych koni. Fajna rzecz.

– Z tegorobiąkwashialuronowy?

Cooper znowu się uśmiechnął.

– Stary,myprzynajmniejdajemyimtodosmarowania, ale niektórzy wstrzykują im to pod skórę.

– Matko.Pocoonetorobią?Słuchaj,cotozanazwa- Spermen?

– Naszszefmarketingująwymyślił.Makojarzyćsięze spermacetem. No...nietylkoz tym.Ma sięmamuśkom dobrze kojarzyć.

– Spermacet?

– Tak,towydzielinawieloryba.Zespermąniemanic wspólnego, no ale... ładnie się kojarzy.

– Co to jest?

– To taki tłusty syf. Wieloryb ma to w głowie. Nie wiadomo dokładnie po co mu to. Dorosły kaszalot ma tego dwie tony. Kiedyś wielorybnicy smarowali tym liny. W XIX wieku, zanim rozpowszechniono produkcję ropopochodnych, to stosowano to jako smar maszynowy.

– Dodajesztodoserum?

– Tak,50gramów nareaktor.

– Po co?Jak działa?

– E nie, w ogóle nie działa. To smar, nie ma żadnego znaczenia.Totylkohaczykreklamowy.Takjakkolor.

– Kolor?

– Tak,normalniewyszedłbyprzezroczystyżel,ale kazałem go chemicznie zabarwić na biało.

– Poco?

– No Spermen w końcu.

Cooper nie przestawał się uśmiechać.

– Jason, przecież obrońcy przyrody zaraz podniosą larum, a jeszcze w Europie tym bardziej. Dokładnie o to chodzi, to pomysł naszego marketingowca. Chodzi o to, żeby o naszym produkcie byłogłośno.Żebyo nimgadali.Mamuśkisątakgłupie, że jak usłyszą że to zakazane, to pomyślą że musi być dobre. Lepsze od innych. Powiem ci coś w tajemnicy. Reklamęproduktuzleciliśmyznanejfirmiereklamowej. Nazywa się „Fabryka snów”. Oni tam znaleźli jakąś podstarzałąaktorkę,którabędzietwarząnaszegoserum. Kręcą z nią dwa spoty i robią jej zdjęcia. Stara jest, ma 53 lata, ale kiedyś musiała być fajną laską. Widziałem pierwsze zdjęcia.

Jason zbliżył się do Coopera i szeptał mu do ucha:

– Naszmarketingowiecwymyślił,żejakjużspotypójdą i nasza miss stanie się celebrytką, to podpłaci jakiś fanatycznych obrońców zwierząt, żeby oblali ją czerwoną farbą na ulicy. Filmik pójdzie w TV a nasza sprzedaż wystrzeli jak rakieta. Ale o tym nikomu ani słowa.

– Słuchaj,