Wypadowy - twór anormalny - Florian Konrad - ebook

Wypadowy - twór anormalny ebook

Konrad Florian

3,7

Opis

W wyniku dziwnego splotu okoliczności mieszkaniec innego wymiaru zostaje przeniesiony do równoległej rzeczywistości – tylko pozornie zbliżonej do jego świata. Napotykane w niej osoby pokazane są niejako w krzywym zwierciadle. Czy uda mu się znaleźć sposób na powrót do domu? Walcząc o tę szansę, odkryje spisek, który wydaje się stać za jego wypadkiem. Będzie też musiał zrozumieć chore prawidła odwiedzonego wymiaru, jedynie powierzchownie przypominającego zaściankową, przygraniczną wioskę. „Wypadowy” to pozycja z gatunku weird i bizarro fiction, która łączy w sobie cechy fantastyki, grozy, science fiction – a nawet urban fantasy. Elementy osobliwe, kuriozalne mieszają się tu z humorem i absurdem sytuacyjnym. Autor nie boi się szokować, porusza tematy kontrowersyjne, nieprzeznaczone dla czytelników o wysokiej wrażliwości estetycznej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 216

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (6 ocen)
2
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LibraCzyta

Nie oderwiesz się od lektury

Wyobraźcie sobie polski odpowiednik szeryfa z Rottingham, a może nie odpowiednik... kolejne wcielenie imieniem Krzysiek... Po sławnym "przodku" zostały mu talenty słowotwórcze, a podczas wędrówki przez wieki "dorobił" się kilku innych cech, nie tylko charakteru. Jedną z najbardziej widocznych jest skóra pokryta głylcami, ale w sumie to nic dziwnego... Wszyscy ludzie w świecie Krzyśka mają głylcowy pancerzyk. Ot... taka elegancka symbioza. Człowiek, co prawda robi za szwedzki stół, ale za to ma ochronę przed promieniowaniem. No i jest mu ciepło... Jednak nic nie jest idealne... nawet głylec. Zwłaszcza głylec podrzucony przez nie do końca lubianego szwagra. A ten konkretny egzemplarz maw sobie istny koktajl narkotyków i środków halucynogennych. No i wzięty podstępem Krzysiek przystawia sobie nowe zwierzątko do skóry. Początkowo jest bombowo, ale szybko zaczyna być dziwnie i, nieco, niebezpiecznie... Krzysiek (samą jaźnią) przenosi się do alternatywnego świata i musi nauczyć się w nim ż...
00

Popularność




SPIS TREŚCI

Pierwotwory

Martwa tkanka

Zeskleroziały

Rozpuk

Neochichryna DoŻylnieL

Wyzwalacz

PielĘgniarusia

Narusz

Funeralne

Finalnie

Finalniej

W OFERCIE WYDAWNICTWA HM

WYPADOWY ® Florian Konrad
Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody twórcy.
Wydanie pierwsze Wojkowice, 2021 ISBN 978-83-959904-8-9 Redakcja i korekta: E.Raj, Kamila Galer-Kanik Ilustracja na okładce: Paulina Dubiel Opracowanie okładki: E.Raj Skład: Wydawnictwo HM…WYDAWNICTWO HM… E-mail: [email protected] Telefon: 518833244 Adres: ul. Sobieskiego 225/9 42-580 Wojkowice Wydanie papierowe dostępne na: www.wydawnictwohm.plPrzygotowanie wersji ebook: Agnieszka Makowska www.facebook.com/ADMakowska

Słowo od autora

Dziękuję Ci Czytelniku, że zdecydowałeś/łaś się sięgnąć po tę książkę. Jest to moja pierwsza pozycja wychodząca nakładem Wydawnictwa HM, do tej pory pisałem do szuflady, tworząc swoje dzieła odręcznie lub wydawałem je na platformach wydawniczych.

Ponieważ mieszkam w małej miejscowości blisko granicy z Białorusią, w myśl zasady „pisz o tym, co znasz” starałem się oddać w niniejszej pracy klimat izolowanych, zapomnianych polskich miasteczek, przepleciony atmosferą absurdu z pogranicza fantastyki. Mam nadzieję, że osobliwe przygody mojego bohatera przypadną Ci do gustu.

Z poważaniem,

Florian Konrad

Ogromne podziękowania dla Marcina Halskiego, który uwierzył w moją zakręconą twórczość i wbrew logice postanowił dać mi szansę. F.K.

„Wyłazi z chmur dymiący świt jak góra bolesnych, kobiecych wnętrzności”.

Marian Czuchnowski „Kochanka nr 29”

Pierwotwory

Czerń, aż nie ma czym oddychać. Ciemno do przesady, człowiek nie widzi nawet czubka własnego nosa. Pozbawiony bodźców wizualnych mózg wysyła sygnały alarmowe. S.O.S., help, ratunku, gdzie…?

Jestem coraz bardziej zdezorientowany, choć przecież leżę we własnym łóżku, wyrze małżeńskim. Obok sapie, rzęzi, pokasłuje, ciężko oddycha Anheta.

Konfuzja, niezrozumienie. Niezrozumiałość.

Czuję, że jestem zawieszony w próżni, dyndam w niekończącej się nicości. Mam wrażenie, że zjada mnie, rozkawałkowuje i pożera, atom po atomie, tkanka po tkance: czerń. Przeżuwa, rozmiękcza żrącą śliną i trawi już w niewidzialnej paszczęce. Zanikam w niej, jednoczę się, zapadam się w nią.

Cisza, aż do utraty wzroku. Ciemność, w której nie istnie-je dźwięk. Można próbować krzyczeć, powiedzieć cokolwiek − usłyszy się tylko głębokie… właśnie o to chodzi, że nic.

Spoglądam na Anhetę. Wydaje się wyjęta spod władania kurewskiej wszechciszy, spod jurysdykcji ciemnej do przesady, wariackiej, bezdennej nocy. Jej wolno, jej pozwala się (kto?!), ona ma prawo wydawać dźwięki.

Ja − absolutnie nie…

Przeciągam się. Au! W kolanach zabolało!

To dziwne uczucie idzie, powoli sunie przez cały układ nerwowy, od dołu, pomaleńku: przez plecy, klatkę piersiową, karrrk… szyję… do mózgu.

Trzepnęło nieźle. Zaraz zacznie telepać mocniej. Jak nic z tym nie zrobię − odpadnie ze mnie parę głylców.

Ruszam nogami. Dłońmi. Tułowiem. Jak w dziecięcej wyliczance: „głowa-ramiona-kolana-pięty”. Trzeba się rozciągnąć, pokazać biedakom, że żyję, że nie są przyssane do fantomu, nie przywarły do sztucznego ciała, do trupa.

Dobrze, kochane moje, już dobrze. Jestem. Wasz pan. Tatuś. Żywiciel. Grzejcie mnie. Bądźcie. Bądźmy.

Głylce wtulają się, głębiej. Wnikają. W… (głupie określenie) wjednują.

Noc jest drapieżnikiem pożerającym księżycowe światło, dewastatorem zamazującym czarną farbą gwiazdy na niebie, graficiarzem przeklętym, przez którego robi się człowiekowi nieprzyjemnie, bo przez jego mazaninę rodzi się w nim i wzmaga irracjonalny lęk.

Odczuwam marazm, zbyt wielki, by choć spróbować zasnąć. Anheta jest − jak zawsze − na prochach, więc się nie dziwię, że śpi jak niemowlę, do tego chrapie niczym pięćdziesięcioletni, pijany drwal. Lękam się, że przyśni mi się koszmar. A czerń sama w sobie jest już koszmarem, ciężkim do zniesienia postem, niedobrowolnym wyrzeczeniem.

Ogarnia mnie rozmywanie się, utrata kształtu.

Powolna przemiana w fale, odbryzgi wiekuistej, nieprzebytej, niezmierzonej toni. Ciemnica niemożliwa do udźwignięcia. Głód wizualny. Głód bodźców, rozpaczliwe próby odnalezienia się. Szukanie punktów orientacyjnych, które potwierdzałyby, iż jeszcze istnieję.

Aż chciałoby się krzyknąć „mamo” i zwyczajnie się rozbeczeć.

Nyktofobia1. Żadne tam „Fear of the dark”, gdzie pada: „I have a constant fear that something’s always near” 2 . Przeciwnie! Hipersamotność. Wykluczenie społeczne, wyrugowanie z życia. Mimowolne.

Mam dziwne, niezrozumiałe przeczucie.

Oto właśnie teraz postanowiono mnie wyrzucić poza nawias. Wylogować z systemu, usunąć z gry. Bliżej nieustalona rada starców podjęła decyzję i nie mam pojęcia, u kogo się od niej odwołać.

Dobrze już, dobrze, malusie.

Śpijcie. Nie bójcie się, ciii… To tylko koszmar. Aaa, kotki dwa. Puszyste takie, persy, długowłose kocurki magiczne, o lśniącej złotem i szafirami sierści.

Aaa, tęczowe smoki trzy. Wyobraźmy je sobie… Przymykam powieki, staram się zwizualizować w umyśle bajkowe postaci, przestać się skupiać na czerni, miejscu, gdzie zazwyczaj było okno, firanka, tutaj, o − parapet…

***

− Skurczysyństwo po prostu. − Wychodzę z łazienki krokiem paralityka. Ból trudno rozchodzić. Przerażony głylec-maluch ciągle trzęsie się, drży, promieniuje negatywną energią.

− Co? − Anheta, odwrócona do mnie plecami, nalewa kawę z ekspresowego dzbanka.

− Noce robią się coraz paskudniejsze. Nic nie widać, ciemnica, choć oko wykol… Maluchy się boją, napieprzają prądem. Chyba trzeba spać przy zapalonej lampce. Albo prochy daj, choć ze dwa. Wytrzymać po prostu nie idzie… Droga przez mękę… I co? Budzisz się po dwóch godzinach, zamiast wypoczęty, to zmordowany, jakbyś zapieprzał, wory w młynie przerzucał, węgiel szuflował.

Anheta mierzy mnie wzrokiem.

Znowu słyszę, że przesadzam, o co w ogóle mi chodzi, bezsenność się leczy, są tysiące sposobów. Na pewno najgorszym jest farmakoterapia. Nażreć się tabletek, trującej chemii. To nie jest rozwiązanie. Ziółka powinienem pić, melisę, odciążyć łepetynę, wykurować się, przede wszystkim − nie zadręczać bez powodu, nie zamartwiać problemami gospodarczymi innych krajów, nie oglądać programów informacyjnych, bo to, co się potem ze mną dzieje, jest psychopatozą do kwadratu.

Anheta nie wie, jak może kogoś obchodzić czyjaś sytuacja polityczna czy skutki przewrotu wojskowego gdzieś na innym kontynencie. Co jest ze mną − mam depresję? Leżę tylko i myślę o pierdołach, na które nie mam cienia wpływu i które mnie w żaden sposób nie dotyczą, nawijam, motam, nakręcam na czerep czarną włóczkę.

− Co ty pieprzysz, jakie przewroty wojskowe? − dopytuję.

− Przenośnia taka. Bo ty nie umiesz normalnie zasypiać, tylko się zadręczasz. Bez torturowania głylców. Młode czy stare, wszystkie, które nosisz, są skazane na nieustanną nerwówę.

I oto następuje dalszy ciąg narzekania, jakiż to jestem niedobry dla głylców, które mam na swoim ciele, jak nie potrafię się zrelaksować, odwala mi bez powodu: jak nie euforia, to dół kompletny, lecę w przepaść, border pieprzony ze mnie, mam podwójną, lepiej: popięciorną (!!!) osobowość, pentualistyczny jestem, zwielokrotniony.

Zamartwiam się hiperinflacją, gryzę niskimi wynikami sondażowymi Niezawiślan, odpierdala mi po prostu z tej troski o wszystko. Za dużo biorę do łba, zbytnio interesuję się polityką. Pół biedy jeszcze, że bieżącą, ale jak mi się będzie pogłębiać, a wszystko na to wskazuje, niedługo − jak mówi − nie zasnę z troski o wyniki referendum w jakimś odległym kraju.

− Książkę byś lepiej poczytał, a ciebie się wciąż trzymają jakieś politykierskie duperele. Co to zmieni, że się przejmujesz? Chuje na górze robią, co chcą, możesz się nawet podpalić, żyły przed Pałacem Prezydenckim podciąć. Myślisz, że ich obejdzie, że się przejmą? Jeszcze by się śmiali, na zasadzie: „pamiętasz, Stasiu, tego psychopatę, co się zabił?”.

Ma rację. Dla nich szary człowiek był, jest i będzie śmieciem, bo nawet nie pionkiem. Glutem do urobienia, krzyżowcem, którego trzeba przekonać, odpowiednio wyprać mu mózg, aby poszedł na wybory i na nich właśnie postawił krzyżyk. Potem? Może iść pod most. Oby do następnego głosowania zmartwychwstał i znowu pozwolił im się dopchać do koryta. Obywatel? Płatnik − ślepo zapatrzony w partię, taki, co nie neguje ani jednego punktu programu, de facto − wyznawca. Buliciel kasy, człowiek-bankomat.

− Tyle że mnie nie chodzi… au! …wyłącznie o politykę. Zresztą coraz mniej mnie obchodzi. Masz rację, powinienem się… au! …uspokoić. − Z wielkim trudem siadam na kuchennym krześle. Noga ciągle boli. Koszmar jakiś! − Przegrali, to przegrali, po co drążyć temat? Może następnych, przyspieszonych, nie przerżną. Nie w tym rzecz. Mam przeczucie. Chyba na coś się zanosi. Wielkiego. Tak czuję w kościach.

− Przeczucie, powiadasz? Przewrót? Zamieszki? − Uśmiecha się z pogardą.

Nie wytrzymuję z bólu, irytacji.

Bierze mnie wkurwus pospolitus, wrzeszczęwarczę, że ciul tam z polityką, coś się uczepiła?

− Nie widzisz, że cierpię, boli jak sto czortów? To takie osobliwe uczucie. Noce… mutują. Stają się coraz ciemniejsze. Obrzydliwsze. Nie do przebycia. Nie do przeżycia. Albo wariuję, bierze mnie mania prześladowcza, zaraz będę miał zwidy i skończę jako czub, albo… coś faktycznie jest na rzeczy.

Odwracam się do niej tyłem i staję przy oknie.

− Zobacz, wyłączyli latarnie, księżyc nie świeci, pełne zaćmienie, niebo jakby zalane atramentem. Ewidentnie coś nadciąga, nie, NIE jestem panikarzem, to żadna tam spiskowa teoria! Coś w przyrodzie, zmiany polaryzacji tej, no, wyładowania jakieś prądowe, pioruny kuliste strzelają całymi stadami, gruchnie coś albo przeciwnie: zgaśnie, zamarznie… Anheta, nie wiem, po-dejrzewam tylko, że to zmierza do czegoś… Dziwisz się? Jestem przerażony.

− Krzysiek… − Wzdycha z politowaniem. − Powiedz, że żartujesz.

− Chciałbym… − Wreszcie, po paru minutach wiercenia się, znajduję wygodną pozycję. Wiszę na krawędzi krzesła z nogą dyndającą czy może raczej opartą o blat stołu.

Anheta obserwuje mnie, ale wykazuje zero zrozumienia, wręcz wsteczną empatię, ujemne współczucie. Radzi mi wizytę u psychologa albo lepiej − u psychiatry.

No żeż… Własna żona. I ty, Brutusko?

Bronię się oczywiście rękami i nogami, kategorycznie oświadczam, że takiego wała. A głylce? Też nie wyglądają na chore. Za to boją się, drżą, jeden nawala prądem, ale trudno się dziwić − to z nerwów.

Tymczasem Anheta zaczyna znowu starą śpiewkę, że siedzę tylko w telefonie, dzień i noc czytam wpisy na forach politykierskich, że wstyd w tym wieku bawić się w internetowego trolla. Protestuję, ale ona nie przestaje. Wyczuła trop, słabe punkty w mojej obronie.

Z sarkastycznym uśmieszkiem drwi, jakiż to ze mnie politolog, domorosły absolwent stosunków międzynarodzwych, rozkminiusz, ekspert od ekonomii, giełdy, finansów publicznych, wytyczania nowych kierunków rozwoju, znawca prawa cywilnego, karnego, konstytucjonalista, moralista, etyk, normalnie wychowany przed telewizorem, wyewoluowałem ze zwykłego, poczciwego faceta. Nowy Katon, drugi Feuerbach. Może następnym Leninem się ogłoszę, co? Albo Kim Il-sungiem. Będę krzewić wyższość racjonalizmu nad wszelakim zabobonem.

− Skończ! Proszę cię, Anheta. Po prostu daj mi spokój.

− Noc ci nie odpowiada? To śpij w dzień! − odcina się.

I weź tu gadaj z sekutnicą! Chcesz prowadzić dialog człowieku, wyżalić się, a ta ci zołzi, pewnie znowu ma ten swój PMS…

Chodzi po kuchni, coraz bardziej nabuzowana kawą i własnym zrzędzeniem, klekocze, dzwoni, dudni, połyskuje nowymi pancerzykami. Moja kochana, laserunkowa Netuś.

I zarazem, jak ją dopadnie ten przeklęty, podły nastrój − staje się moim najgorszym wrogiem.

Ucieleśnia ambiwalencję. Ślicznota, roztrajkotana jędza, pięknolica modeleczka podszyta zramolałą wiedźmą, przyczajone zło. Nic a nic się nie dogadujemy, gdy wpada w ten swój stan napięcia, gdy bierze ją stan wojenny.

Może i powinienem odpuszczać, brać poprawkę na jej psychiczną niestabilność, skłonność do kłótni, drażliwość, schodzić wtedy z drogi, kulić się, chować głowę w ramionach i nie drażnić lwicy, ale do jasnej Anielki − ani mi się śni, w końcu sam jestem solidnie pieprznięty.

Moja filozofia: raz dasz się wziąć pod but, to ani się obejrzysz, jak nie będziesz mógł wystawić ryja spod pantofla.

Czasami wręcz, jak idiocie bez instynktu samozachowawczego, zdarza mi się iść o krok dalej niż zwykła nieustępliwość; bywa, że dla żartu, dla draki − nawet eskaluję konflikt, podkręcam dramę. Podpuszczam nieco wkurzoną Anhetę, mówię jej drobne uszczypliwości, odpowiadam na zaczepki, gdy nikt normalny nie powinien odpowiadać, brnę w spory o drobiazgi, kłótnie o kompletne błahostki. Podsycam, judzę, dążę do konfrontacji, czym tylko wprawiam moje kochanie w jeszcze większą irytację. Zgrywam ślepca, który ładuje się na pole minowe, udaję, że nie odczytuję wyraźnych sygnałów: „NIE PODCHODŹ”, „TRZYMAJ SIĘ Z DALEKA”, „NAWET NIE PRÓBUJ DYSKUTOWAĆ”.

Anhetuś warczy, toczy pianę, a ja, jak gdyby nigdy nic, podchodzę z bananem na ryju i wyciągam ręce w jej kierunku.

A co! Niech wie, niech ma świadomość, że nie będzie dla niej taryfy ulgowej, nie zacznę żywić strachu dla jej przedokresowego wkurwienia. Nie dam się stłamsić, rozgnieść, wdeptać w podłogę przez (swoją drogą − ukochaną) drugą osobę, za którą − gdybym musiał − oddałbym życie − tylko dlatego, że coś tam się jej odrywa w podbrzuszu i zaraz będzie wypływać. Krwawo. A ja nie dam się zamienić w zgnieciony nią tampon.

Raz sobie pozwolisz, padniesz ofiarą macicznego zamordyzmu − tego możesz być pewien, że aż do przekwitania będzie tobą rządzić uterus-terrorus, podczas gdy twojej ukochanej wyrosną tymczasowe kolce jadowe i kły jak u wampira, ty − chcąc nie chcąc − skarlejesz, skurczysz się do rozmiarów calineczki.

Nie ustępując rozdrażnionej Anhecie, czuję − wiem, głupie to − jakbym walczył w obronie podstawowych męskich praw, występował w imieniu wszystkich biednych pantoflarzy, którzy dawno już odpuścili, skapitulowali w imię świętego spokoju, emancypuję (sic!) mężczyzn niemających tyle odwagi, chęci, samozaparcia, by walczyć o swoje prawa, nie tyle o dominację, bo do cholery − żaden ze mnie szowini-stazamordysta, ale o równość w związku. Porozumienie, pełną jedność, symetryczność, o nieuprzywilejowanie żadnej ze stron. Czysta gra, niepoddawanie się chwilowym emocjom, debilnym dąsom.

Bo czy ja, gdy mam − tak jak teraz − zły nastrój − chcę się nim z kimkolwiek podzielić, przelać − zwłaszcza na najbliższą mi osobę − choćby kroplę mojego syfu? Wręcz przeciwnie. No dobrze. Może trochę…

To, czego najmocniej potrzebuję, gdy jest mi nie najlepiej lub całkiem źle, to ciszy i spokoju. No, może minimalnego zrozumienia, a jeśli księżniczka Wkurwlandii nie może się na to zdobyć − to przynajmniej niech nie wrzeszczy, nie zaczyna biadolenia, lamentów, gdy widzi, że jestem wykończony. Chcieć odreagować złe samopoczucie poprzez wyżywanie się na kimś? Przecież to czysty sadyzm, okrucieństwo.

A to właśnie robi Anheta. I temu się przeciwstawiam. Zaperzam się, bronię granic swojej wolności, głośno i dobitnie powtarzam: „No pasaran!” − kierując to do złośnicy i jej łuszczącego się, wkurwogennego endometrium.

Może za prosty, januszowy, prostolinijny jestem, by wykazywać zrozumienie, czemu do cholery ktokolwiek może czuć potrzebę wyżywania się na drugiej osobie, choćby przez tych parę pieprzonych dni w miesiącu, chcieć traktować własnego męża jak worek treningowy, w który można swobodnie ponapieprzać ozorem, a ten ani stęknie, pokornie przyjmując kolejne ciosy.

Chcesz, by było wesoło? To będzie i jest − sparing co-miesięczny. Raz ty, raz ja − werbalne jeb, jeb, bez rękawic, gołymi zdaniami, bez zasad, reguł, sędziego, jeb, jeb!

Stop.

Mam właśnie krótkie objawienie.

Odrobina zdrowej autorefleksji?

Tak, wiem. Jestem cholernym hipokrytą.

I jesteśmy siebie warci, Anheta i ja. Do tanga trzeba dwojga i tak dalej. Ja po niej jadę, a ona jedzie po mnie. Dwójka dzieci w dorosłych ciałach, przekonana, że dojrzała postawa w relacji to prać się po pyskach. To NIGDY nie przegrać. W pewien sposób ucieleśniamy odwieczne starcie kastrowanego, zrakowaciałego patriarchatu z kybelowskim, toksycznym matriarchatem.

Jednak tworzymy się wzajemnie. Napędzamy. Zubożała o rozsądek wersja yin i yang. Wszystko to w takt coelhow-skogłębokiego podejścia do budowania międzyludzkich relacji.

Wzdycham z rozczarowaniem.

Nad nią. Nad sobą.

Ale widocznie tak już musi być.

Anheta marszczy brwi poirytowana.

− Procha daj − rzucam nagle, pragnąc już tylko zapomnieć.

− Słucham? − Ma urażony ton.

− Nasennego. Jak nie ma, to choć jednego z tych twoich antydepresantów. Może będę mógł… uspokoić głysiule. Zwłaszcza ten jeden, o, tutaj, wariuje… Au!

Zaczyna się kolejna pogadanka, że absolutnie, zapomnij, są za młode, nie przywykły, nigdy nie brałeś TAKICH MOCNYCH leków, więc wykluczone.

Zwariowałem, chcę potruć maluszki? Świeże, śliczne, ti, ti, ti… a ja mam zamiar NAŻREĆ SIĘ ciężkiej chemii? Jestem nieprzyzwyczajony, nigdy nie miałem tego we krwi, w krwiobiegu, one − tym bardziej − nie przywykły. Zdechną i poodpadają − jak nic. Znowu będzie problem ze znalezieniem takich… ti, ti, ti… równie uroczych maluszków. Może się już nie trafią.

Ona to co innego, przecież wiem. Całe życie jedzie na lekach, takich, śmakich, owakich, ma we krwi i w mięśniach całą tablicę Mendelejewa. Jej głysiule się uodporniły na toksyny, przyzwyczaiły do warunków, w jakich przyszło im żyć, choć są dosyć świeże − czuję, że już zapuściły w niej korzenie.

Pyta, czy ja urodziłem się wczoraj. Przecież to elementarz, podstawowa wiedza… Trochę odpowiedzialności! Jak nie za siebie, to za… ti, ti, ti… nie! Takie słitaśne głylce…

Milczę, nie daję się wciągnąć w kolejne wojowanie.

Anheta jedzie do roboty.

Przykazuje mi, że mam nie cudować, nie wydziwiać, doceniać, że mam wolne, leżeć, wypoczywać, a z nowych głylców − również się cieszyć. Tak ogólnie, szczególnie i pod każdym innym względem − zamiast szukać dziury w całym, głupkowatego i rozpieszczonego dzieciucha nie zgrywać. Wszystko jest w jak najlepszym porząsiu, no już, już, morda do góry! Hipochondryczyć się mogę innym razem.

Mam na sobie nowiuteńkie głylce, aż tęczowo w całej kuchni, zdrowy jestem, kredytów nie mam, nikt w rodzinie ani ze znajomych nie choruje. Naprawdę choć raz powinienem zastanowić się nad sobą, docenić, co mam.

NOCE mi nie pasują? Durniejszego problemu nie dało się wymyślić?! Za lepkie, za gęste, ciemne, zbyt przytłaczające, nieprzebyte, jakie, Krzysiek, jeszcze?!

Dobra, pa! Mam się trzymać. Lady PMS nie ma czasu użerać się z rozkapryszeńcem. Lodówka pełna żarcia, ale do sklepu mógłbym z łaski swojej się ruszyć, karma i mleko się kończą, dlaczego choć raz ja nie mogę kupić? To tak samo mój kot, jak i jej.

Całuski, leci już. Nie wydurniać się, nie bałaganić, kolegów nie spraszać na popijawę i meliny z chałupy nie robić! Karma i mleko − tyle chyba dam radę zapamiętać? No.

To buziole.

− Noce mu przeszkadzają − mruczy pod nosem. − Głupiejesz z nudów, marazmu, mózg ci się lasuje − dodaje.

Tup, tup, tup. Kroki, coraz cichsze.

A mnie ciągle boli. Gira, serducho, dusza.

I nadal boli noc, ciężka, niemal bezsenna. Ohydztwo odbierające siły witalne, chęć do życia.

I ta straszna wizja, że ktoś mnie wylogował z systemu.

Zapadam się w fotelu. Pilot. Klik!

„Addio del passato” w radiowej „Dwójce”. Może być, choć smutne to okropnie. Żałobne, ckliwe. Funeralne.

Sama sobie człap po karmę! Jeszcze trochę jest, a nawet gdyby nie było ani grama, nie ruszyłbym się z domu… Au!

***

Ucinam sobie przedpołudniową drzemkę, jakbym był kilku-latkiem. Głylcuchy trochę się uspokoiły, przestały mnie pieścić prądem.

Oczy za to − pieką, cholera, znowu są przekrwione. Za dużo czytam, zdecydowanie za dużo. Niby to szlachetne i rozwijające duchowo zajęcie, ale jednak…

Kot Dżery chce się bawić, dostaje kręciolca, biega po parapetach, wskakuje na blaty kuchenne, na stół, drobi po fotelach, wersalkach…

Półzasypiam na siedząco. Sierściuch udaje, że przedawkował ecstasy. Trzysta procent kota w kocie. Bieg, szał uniesień, zabawa w berka, w ganianego z własnym cieniem, po fi… Nie po firankach! Porwiesz jeszcze, cholerna koticza!

– W tej chwili złaź, słyszałeś?!

Odzywa się telefon.

Jarek, brat Anhety.

A ten − czego…? Nie mogę powiedzieć, żebyśmy się ze szwagrem nie lubili, po prostu dziś nikogo nie chcę widzieć, za nikim, najoględniej mówiąc, nie przepadam. Siedzę w ciemnym, wypełnionym prądowym (!) żwirem dole i stanowczo proszę, by dano mi spokój. Ledwie udało mi się wydębić dzień wolnego, Wojczuk z wielką łachą, jakby wyświadczał olbrzymią przysługę, życie wręcz ratował, zgodził się w swej, kuźwa, dobroci, okazał serce, człowieczeństwo i − nadymając się jak purchawa − kręcąc flakowatym ryjem, potrząsając tymi swoimi puckami jak u bloodhounta, faflami sobaczymi, dał dzień wolnego, dzień zaległego urlopu.

Najpierw lady PMS dobrego słowa nie powie, a teraz ten się dobija. Żeby choć jeszcze z czymś w miarę pozytywnym dzwonił, chciał wyciągnąć na piwo, zrobić w przyszły weekend grilla, majówkę (i co z tego, że teraz jest czerwiec? No to czerwcówkę!), cokolwiek…

Ale pewnie znowu stara śpiewka: pożycz i pożycz, „poratuj do pierwszego, nie wiem, Krzysiek, gdzie się te pieniądze rozchodzą, znowu nie mam za co rat zapłacić, rachunek za prąd przyszedł, trzysta pięćdziesiąt złotych, nie mam pojęcia, kto tyle naciągnął, głylce Reginie trzeba wymienić, bo już stare i zaraz nie będzie miała w czym wyjść, Sarze − już prawie zdychają, trzeci prawie padł w tym tygodniu… No weź, szwagier, pożycz, nie mam za co kupić nowych…”.

Zaciskam zęby, odbieram telefon. Wbrew sobie.

− Słucham. Wolniej mów, nie rozumiem

. Potok, lawina, huragan słowny, dźwiękowe osuwisko, logorrhea. Wylewa się z plastiku, rozparzony, rozgorączkowany terkot, trudno nawet ustalić w jakim języku.

− Wyluzuj. Wolniej, kurwa, bo rzucę słuchawką. Dogadać się nie idzie!

− …przenoszący ciebie… dziaw, dziaw…

− Mam się rozłączyć?!

− Przyjeżdżam. Trip jak skurczysyn.

− Gdzie niby? Do mnie? Po chu…? Mowy nie ma, wykluczone, daj spokój, źle się czuję, w ogóle to po jaką cholerę? Pijany jesteś? Co brałeś? Odczep się, szwagier, halo… halo…?

Ledwie zdążyłem odłożyć telefon − słyszę: wchodzi, trzaskając drzwiami, gubi się (!) w sieni, potem w kuchni, kluczy, łazi wężykiem, potyka się o własne nogi. Zgroza po prostu. Aż taki napruty?

− Cześć, szwagier. Słuchaj, nie wiem, co jest grane. Zajebisty trip. Chciałem wpaść, zrobić niespodziewajkę, coś mi mówiło, że dzisiaj masz wolne, ale w ostatnim momencie, już jadąc, myślę: poinformuję, może trochę zajęty jesteś. Musiałem się z kimś podzielić. Nie wiem czym, ale musiałem. Przywiozłem ci tripasa, matrixa…

− Cześć. Weź, kurwa, mów jaśniej.

Przypatruję mu się uważnie.

Oczka ma rozbiegane, błyszczące, do tego uśmieszek, lisi, przechodzący w żabi, sardoniczny. To znowu od ucha do ucha uśmieszysko, od którego morda zdaje się pękać w poprzek. Ruchy − gorzej niż niezborne, antyskoordynowane; oto stoi przede mną człowiekguma do żucia, rozdygotany pulpet. Ekscytacja, widać, słychać i czuć, sięga w nim zenitu, ciśnienie chyba rozsadza żyły, 480/250, jak nie lepiej. Nie może się opanować, gada, trajkocze, ledwie jest w stanie utrzymać się w pionie z tego dygotu, padaczki ekscytacyjnej, dudni w nim, rozrywa go, erupcja za erupcją odchodzi w środku Jarka-odkrywcy.

− Ocipieć można, oszaleć po prostu. Dwa razy tam byłem i nie da się porównać z niczym, co znasz. Sprzedał skośnooki taki, ale nie Mongoł, bardziej Japoniec, Chińczyk, ewentualnie Koreańczyk. Cud kupiłem na bazarze… od mafii. Słyszałeś może, ze dwa lata temu, może więcej, w dostawie bananów do Biedronki odkryto kokainę, ktoś się pomylił i poszło, jakby nigdy nic, do sklepu gdzieś na zadupiu. Tak samo i ja miałem. Cud!

− Jarek, do cholery… Gadajże jak człowiek. Jaka kokaina?

Skubany, chyba jest kompletnie trzeźwy! Jak niemowlę!

− Matko, żadna. Tak tylko porównałem. Że mi się też udało, całkiem przypadkowo, kupić drag. Wiesz w czym? Tadaaam! − Roztelepanymi rękami wyciąga z reklamówki dorodnego głylca. Młode, ale już dojrzałe zwierzątko o opalizującym pancerzu. Rusza się, żyje, macha odnóżami.

− Co z nim? Ma głyliznę? Robiłeś test? Nie zakładaj.

− Jaką głyliznę, wariacie? − Jarek uśmiecha się jeszcze bardziej drwiąco. − Zdrowiuteńki jest, przynajmniej pod tym względem. Słuchaj… naprawdę nie wiem, jak to wytłumaczyć. Nie chcę tu wychodzić na tłuka, co wierzy w cuda, ale jak świat światem ludzie starali się zrobić taki myk, żeby głylcuchy były nośnikami alko, THC lub jakiejkolwiek innej substancji odurzającej. Heroiny, LSD, opium. Żeby dało się do karku albo pod pachę przystawić, gdziekolwiek… i mieć tripaska. Od zarania dziejów nasączali „skorupiaki” alkoholem. I co? Zawsze padały, nigdy nie udawało się, żaden nie przeniósł nawet pół promila. Dżumę, kiłę, francę, szankry, gorączkę, boreliozę, pypcie to pewnie, jak najbardziej! Ale żeby coś godnego uwagi, czyściutki trip, to nie. Myślałem aż do przedwczoraj, że się nie da nigdy… − Jarek przerywa.

Z namaszczeniem, jakby obchodził się z wyjątkowo cennym i kruchym głylcem Faberge, kładzie skorupiaka na stole.

− Jak się okazuje − ciągnie uroczystym i podniosłym, choć karykaturalnie nabzdyczonym tonem − nic bardziej mylnego. Ktoś, gdzieś, może w Kolumbii, Meksyku czy sławnej Strefie 51, a może u ruskich… opracował, czy może raczej wyhodował, głylcucha zdolnego przenosić wizje. Narkotyczne. Ten nasz maluszek tutaj, w mordę kopany… − Mój pajacowaty szwagier głaszcze zwierzątko po brzuchu, nachyla się jak nad niemowlaczkiem, szczerzy się, gilgocze głylca opuszkami palców.

Słucham w milczeniu, coraz bardziej poirytowany.

− No, co on? − warczę w końcu przez zaciśnięte zęby.

− Krzysiek… co on potrafi! Dokąd to-to nie przenosi! Piłeś coś dzisiaj?

− Co to za pytanie w ogóle? Jest jedenasta rano. Znaczy przed południem.

− Czyli nic? − ciągnie niezrażony Jarek. − Bo bałbym się dawać komuś na cyku. Nawet tobie. Sam bym nie założył na bani. Reginie w ogóle nie dawałem. Za mocne, tak czuję. To jakby komuś wlać do ust na siłę butelkę czystego spirytusu. Może nic, a może pojechać nogami do przo…

− Coś ty w ogóle przywiózł? Pancerzaka, co jest chory? Do weta trzeba, niech zrobi eutanazję, bo tylko się zwierzę męczy.

− Nie rozumiesz. On jest wizjogenny! Wizjorodny. Gdy to mówi, czuję jakiś nieprzyjemny dreszcz na karku.

− Jakimś cudem kupiłem nirwana. Majaka. Nosiciela… a, no nieważne czego. Podejrzewam, że od początku miał być taki, w zamierzeniu twórców. Głylcologów. Specjalna rasa, odmiana… jak święte ziele, fajka pokoju, relaksacyjne kadzidełko, joint, tabsy, człowieku… Nie masz nawet pojęcia, czym to…

Podnoszę głos, irytuję się:

− Chyba zwariowałeś, pancerzak ci się wściekł, dostał zapalenia mózgu, a ty go podłączasz, śmiejesz się jak głupi do sera, że ci ryje banię i jeszcze do mnie przywozisz? Co ci się wydaje, że założę go z cholera wie jaką chorobą?! A jak będą, baranie, powikłania, za tydzień, dwa lata albo pojutrze okaże się, że sobie przeszczepiłeś raka mózgu albo Parkinsona, Alzheimera, stwardnienie rozsiane? Co wtedy, kto się tobą zajmie, Regina? − peroruję. − Wiesz, co to jest? Nie? I przyczepiasz? Stary a głupi, narkotyk sobie znalazł niewiadomego pochodzenia… Już mądrzej robią gówniarze, bezdomne patusy, co wąchają klej… bo ważne, że daje kopa… Jak żula, nie stać cię na normalną flachę? Wyrzuć go, dobij, zakop, oddaj weterynarzowi, Jarek, toż to…

− Taaak. Grozi śmiercią lub wręcz trwałym kalectwem. Gówno tam, niczym nie grozi! Złego diabli nie biorą − obrusza się szwagrzyna, że śmiałem wzgardzić szemranym towarem-nietowarem, odmówić takiego suweniru.

To on mi wiezie w tajemnicy przed wszystkimi, kumplom nie mówił, Reginie tym bardziej, wie, że lubię sobie golnąć, akurat ma coś znacznie lepszego niż alko, wymyka się ukradkiem, po angielsku, na paluszkach, wiezie… a ja? Co? Nie reflektuję?! W ogóle nie jestem ciekaw efektu? Czarna, po prostu, niewdzięczność: zamiast założyć śliczniotulka od razu, dać się zabrać do krainy, która − jak się przez całe pokolenia wydawało − istnieje jedynie w wyobraźni, zamiast odwiedzić, choć raz jedyny, Sagenasmaragit, miejsce niezwykłe, o którym tyle filmów, próz, poematów powstało…

To ja − co?

Odmawiam. Odrzucam DAR. Pluję na tort, rzygam do kieliszka najdroższego szampana, którym mnie − bezinteresownie, z czystej przyjaźni − poczęstował. Niewdzięcznik, chamidło, no takiego afrontu się nie spodziewał!

− Nie rozumiem, co cię ugryzło, lewą nogą wstałeś czy…? − Braciszek Anhety z każdą chwilą trajkocze coraz szybciej. Popsuty klawesyn, charcząca katarynka. Ależ się zaperzył Jarek, wściekły na moją zdecydowaną odmowę.

− Dwa razy tam byłem − kapituluje w końcu, widząc, że krzykiem nic nie wskóra, spuszcza z tonu. − Istnieje piękny, nierzeczywisty: Sagenasmaragit. Całkowicie bezpieczny jak ten, co go nosi. Niegroźny jak bajka, kreskówka, której obejrzenie nie skutkuje niczym… − sili się na przenośnię narkoJarek, deliryk głylcowy. − Wiesz, trudno opisać, jak tam jest. Pojawiają się uczucia, bardzo silne, równie intensywne są barwy, zapachy. Świat wydaje się skrojony pod ciebie, pełen ekspresji, doznań. Po prostu haj. I to permanentne uczucie powrotu do domu. Że jesteś, bracie, na miejscu, w punkcie docelowym, w jednym wielkim TUTAJ, że to tej krainy szukałeś, nawet podświadomie, przez całe życie. Trafiłeś do Domu przez wielkie D. Nie wygnano cię z niego nigdy, ale jesteś, dotarłeś, przywiodło cię, głylisko kochane…

Z tego, co mówi, wynika, że to istny harem, miejsce mocy, ludzkie zwierzęta, orgia, nagość wszechobecna, nagota, genital… nie wierzę? Co więc szkodzi sprawdzić, przekonać się, jak jest po drugiej, nie − TRZECIEJ stronie rzeczywistości, w nadrealu, którego nie pojmują najbardziej światłe umysły, nie ogarniają wyobraźnią powaleni bajkopi-sarze, psychodeliczni malarze, graficiarze-surrealiści?

Ale ja nie mam jaj, fiuta. Boję się, cykam, nie wystarczy mi odwagi, by założyć, ZAŻYĆ głylcucha.

Mam chociaż piwo? A, sam zobaczy. A ja, póki jeszcze jest, nie zabrał − mam się namyślić. Zastanowić. Podróż bez wychodzenia z domu, ruszania się z fotela. Nie, to nie. Ale mam ostatnią szansę, by…

I polazł, zanim zdążyłem cokolwiek odburknąć, na poszukiwania alko.

Jakby był u siebie… Nigdy nie potrafił się zachować po ludzku, cham, prymityw − wyciągam się jak długi na krześle, to znowu kładę nogi na blacie stołu.

Głylca zostawia na stole.

Wbijam w niego wzrok, a on zdaje się na to spojrzenie odpowiadać.

Momentalnie czuję dziwne odprężenie.

I ulgę, jakby wyjęto mi z ciała rozpaloną drzazgę, jakbym w jednej chwili został wyleczony z trapiącej, trawiącej mnie ciężkiej choroby. Oto zrosły się połamane ręce, nogi, wszystkie żebra, wybite barki wróciły na swoje miejsce, odrosły przerzedzone, wyzakolałe włosy i dawno wypadłe/wyrwane zęby, zmarchy mimiczne się wygładziły, piwny brzuszek i podgardle − zmalały.