Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej - Eduardo Galeano - ebook + książka

Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej ebook

Eduardo Galeano

4,4

Opis

Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej

Nowy przekład jednej z najsłynniejszej książek XX wieku, określanej czasem jako „biblia latynoamerykańskiej lewicy”. Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej uczyniły swojego autora, Eduarda Galeana, klasykiem jeszcze za życia. Powstała w latach siedemdziesiątych opowieść o historii kontynentu od czasów odkrycia Kolumba aż po współczesność była jedną z pierwszych książek z dziedziny ekonomii politycznej, która została napisana z perspektywy wykluczonych i przegranych, tym samym zapoczątkowując popularny obecnie nurt „ludowej historii”, gdzie punktem wyjścia jest przeciętny obywatel, a nie wielkie procesy i epokowe zdarzenia.

Sam Galeano podkreślał, że chciał napisać książkę poświęconą politycznym dziejom Ameryki Południowej, którą czytałoby się jak „opowieść o piratach” czy nawet „historię miłosną” – faktycznie jego twórczość łącząca elementy fikcji, reportażu i eseju polityczno-filozoficznego stała się synonimem przekraczania klasycznych gatunków literackich, stanowiąc punkt odniesienia dla wielu pokoleń pisarzy. Tym bardziej, że pochodzący z Urugwaju dziennikarz w prekursorki sposób ukazał zależność rodzimych peryferii od centrum gospodarki kapitalistycznej, czyli Stanów Zjednoczonych. „Pisząc Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej – mówił Galeano kilka lat po napisaniu książki – starałem się zrozumieć, dlaczego mamy tak bardzo pod górkę. Z winy Boga czy gwiazd? Ta książka jest rezultatem wieloletniego i żywego doświadczenia. Przemierzyłem długą drogę, rozmawiałem z mnóstwem ludzi. I dużo czytałem. Książki pełne pasji i książki straszne. Otwarte żyły… miały połączyć to, co inni rozdzielają. Historia wzlotu Europy i Stanów Zjednoczonych jest zarazem historią upokorzenia Ameryki Łacińskiej”.

Nowe wydanie tej wciąż aktualnej w swojej wymowie książki zostało opatrzone znakomitym posłowiem Artura Domosławskiego, który konkluduje: „Żyły Ameryki Łacińskiej pozostają otwarte. Zmieniają się formy eksploatacji, narzędzia wyzysku, przepisy administracyjne i reguły prawa. Ale – jak w pierwszych słowach tej książki – niektóre kraje nadal specjalizują się w wygrywaniu, a inne w przegrywaniu.

To zaś, co zmienia się dziś na lepsze, jest między innymi skutkiem uświadomienia sobie tej sytuacji przez mieszkańców regionu i pewnych liderów; skutkiem zmiany myślenia, do jakiej książka Galeana przyczyniła się w ostatnim półwieczu jak mało które dzieło latynoamerykańskiej kultury”.

____________________

Wydać Eduarda Galeano ta opublikować wroga: wroga zakłamania, obojętności, a przede wszystkim zapomnienia. Dzięki niemu nasze zbrodnie zostaną zapamiętane. Jego wrażliwość jest miażdżąca, jego prawdomówność – wściekła.

John Berger

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 556

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (8 ocen)
5
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
anchesenamon02

Dobrze spędzony czas

Ciężko ocenić tę książkę "gwiazdkowo", bo nie jest to ani łatwa ani przyjemna lektura. Nie jest też już aktualna, ale mimo wszystko bardzo ważna.
10
kotylionsznur

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam każdemu kto lubi czytać i myśleć.
10
zosiasocha123

Nie oderwiesz się od lektury

Zawsze dobre
00
MJakubik

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00

Popularność




Książka ta nie powstałaby bez pomocy, jakiej udzielili mi w taki czy inny sposób Sergio Bagú, Luis Carlos Benvenuto, Fernando Carmona, Adicea Castillo, Alberto Couriel, André Gunder Frank, Rogelio García Lupo, Miguel Labarca, Carlos Lessa, Samuel Lichtensztejn, Juan A. Oddone, Adolfo Perelman, Artur Poerner, Germán Rama, Darcy Ribeiro, Orlando Rojas, Julio Rossiello, Paulo Schilling, Karl-Heinz Stanzick, Vivian Trías i Daniel Vidart.

To im, jak również wielu przyjaciołom wspierającym mnie przez ostatnie lata w mojej pracy, dedykuję jej efekt, za który, rzecz jasna, nie ponoszą żadnej odpowiedzialności.

Montevideo, koniec 1970 roku

Zachowywaliśmy dotąd milczenie zakrawające na głupotę…

Powstańcza proklamacja Junty Gwarancyjnej w mieście La Paz, 16 lipca 1809 roku

Wprowadzenie

Sto dwadzieścia milionów dzieci w oku cyklonu

Międzynarodowy podział pracy polega na tym, że niektóre kraje specjalizują się w wygrywaniu, a inne w przegrywaniu. Nasz zakątek świata, zwany dziś Ameryką Łacińską, odegrał pod tym względem rolę iście pionierską: wyspecjalizował się w przegrywaniu już za tych zamierzchłych czasów, gdy renesansowi Europejczycy rzucili się przez morze, by zatopić kły w gardle naszego regionu. Przez kolejne stulecia Ameryka Łacińska spełniała to swoje zadanie z coraz większą wprawą. Przestała być owym cudownym królestwem, w którym rzeczywistość biła bajki na głowę, wyobraźnia zaś okazywała się uboga wobec trofeów konkwisty, złóż złota oraz gór srebra. Niemniej wciąż ma pozycję służebną. Wciąż pozostaje na cudzych usługach jako źródło i rezerwa ropy i żelaza, miedzi i mięsa, owoców i kawy, żywności i surowców przeznaczonych na potrzeby bogatych krajów, które zyskują na ich konsumpcji dużo więcej, niż ona zyskuje na ich wytwarzaniu. Podatki pobierane przez kupujących okazują się dużo wyższe niż ceny otrzymywane przez sprzedających – ostatecznie, jak oświadczył w lipcu 1968 roku Covey T. Oliver, ówczesny koordynator Sojuszu dla Postępu, „mówienie o sprawiedliwych cenach to dziś koncept średniowieczny: żyjemy wszak w epoce rozkwitu wolnego handlu…”.

Im więcej wolności przyznaje się tak zwanym interesom, tym więcej więzień trzeba zbudować dla tych, którzy przez nie ucierpią. Nasze systemy, obsadzone przez inkwizytorów i katów, działają nie tylko na użytek dominującego rynku zewnętrznego; także w ramach zdominowanych rynków wewnętrznych dostarczają niektórym obfitego zysku, płynącego z pożyczek i zagranicznych inwestycji. „Słyszy się o koncesjach udzielanych przez Amerykę Łacińską kapitałowi zagranicznemu, ale nic na temat koncesji udzielanych przez Stany Zjednoczone kapitałowi z innych krajów. Bo my po prostu koncesji nie udzielamy”, ostrzegał już w 1913 roku prezydent Woodrow Wilson. I nie miał wątpliwości: „Dany kraj – mówił – jest w posiadaniu i pod wpływem kapitału, który w nim zainwestowano”. Słusznie. My utraciliśmy po drodze nawet prawo do tego, żeby nazywać się Amerykanami, choć Haitańczycy i Kubańczycy pojawili się w historii jako nowe ludy wiek przed tym, jak pielgrzymi ze statku Mayflower osiedlili się na wybrzeżu w okolicach dzisiejszego Plymouth. Ameryka to teraz dla świata wyłącznie Stany Zjednoczone: my zamieszkujemy co najwyżej jakąś pod-Amerykę, Amerykę drugiej klasy, krainę o niejasnej tożsamości.

Oto Ameryka Łacińska, region, który się wykrwawia. Od przybycia Kolumba po dziś dzień wszystko tu ulega alchemicznej przemianie w europejski lub – w czasach nam bliższych – północnoamerykański kapitał, kumulowany następnie w odległych centrach władzy. Wszystko: ziemia, jej owoce i jej surowce mineralne, mieszkańcy, ich siła do pracy i ich siła nabywcza – tak zasoby naturalne, jak zasoby ludzkie. Sposoby produkcji i struktura klasowa właściwe każdemu miejscu w naszym regionie zostały stopniowo zdeterminowane, od zewnątrz, wskutek wprzęgnięcia go w uniwersalne tryby kapitalizmu. Każdemu przypisano określoną funkcję, zawsze z korzyścią dla rozwoju takiej czy innej zagranicznej metropolii. Wytworzono przy tym niekończący się łańcuch skomplikowanych zależności, które w obrębie samej Ameryki Łacińskiej oznaczają ucisk małych państw przez większe, a w skali poszczególnych krajów – eksploatację wewnętrznych źródeł zasobów i siły roboczej przez wielkie miasta i porty (szesnaście spośród dwudziestu najbardziej dziś zaludnionych miast latynoamerykańskich istniało już cztery wieki temu).

Dla tych, którzy postrzegają historię jako rodzaj zawodów, zacofanie i nędza Ameryki Łacińskiej są po prostu skutkiem jej porażki: przegraliśmy, wygrał ktoś inny. Tak się jednak składa, że ci, co wygrali, wygrali właśnie dzięki naszej przegranej: historia zacofania Ameryki Łacińskiej, jak już zostało powiedziane, nierozerwalnie splata się z historią rozwoju światowego kapitalizmu. Nasza klęska od zawsze wpisana była w cudze zwycięstwo; nasze bogactwo od zawsze generowało naszą biedę, przyczyniając się do dobrobytu innych: wielkich imperiów i ich lokalnych rządców. Za sprawą kolonialnej i neokolonialnej alchemii złoto przemienia się dla nas w złom, żywność zaś – w truciznę. Potosí, Zacatecas czy Ouro Preto runęły ze szczytów skąpanych w blasku metali szlachetnych prosto w czeluść ogołoconych ze skarbów zapadlisk; upadek stał się przeznaczeniem chilijskiej pampy saletrzanej i amazońskich zagłębi kauczuku; mieszkańcy cukrowniczych regionów północno-wschodniej Brazylii, argentyńskich lasów kebraczo albo żyjących z ropy miasteczek nad jeziorem Maracaibo mają bolesne powody, by wierzyć w nietrwałość bogactw oferowanych przez naturę, a zagarnianych przez imperializm. Deszcz, który nawadnia centra imperialistycznej władzy, zatapia rozległe slumsy systemu. Podobnie, symetrycznie, dobrostan naszych klas dominujących – dominujących wewnątrz, zdominowanych z zewnątrz – to przekleństwo naszych mas, skazanych na żywot zwierząt pociągowych.

Przepaść pogłębia się i poszerza. Mniej więcej w połowie XIX wieku poziom życia w bogatych krajach świata był o jakieś pięćdziesiąt procent wyższy niż poziom życia w krajach biednych. Rozwój rozwija nierówności: w kwietniu 1969 roku w swoim przemówieniu na forum Organizacji Państw Amerykańskich Richard Nixon oświadczył, że pod koniec XX wieku PKBper capita w Stanach Zjednoczonych będzie piętnaście razy wyższy niż w Ameryce Łacińskiej. Siła systemu imperialistycznego jako całości opiera się na nierównościach między tworzącymi tę całość częściami i nierówności te przybierają coraz bardziej alarmujące rozmiary. Na skutek ich dynamicznego wzrostu kraje ciemiężyciele, które stają się coraz bogatsze w liczbach bezwzględnych, w kategoriach względnych bogacą się jeszcze bardziej. W swoich głównych ośrodkach kapitalizm może pozwolić sobie na to, by tworzyć własne mity o dostatku i nawet w nie wierzyć, tyle że mitami nikt się nie naje, o czym doskonale wiedzą kraje biedne, przynależne do rozległej strefy kapitalizmu peryferyjnego. Średni dochód obywatela Stanów Zjednoczonych jest siedem razy większy niż średni dochód mieszkańca Ameryki Łacińskiej i dziesięć razy szybciej rośnie. Przy czym uśrednione dane kłamią – ze względu na bezdenne czeluście, które otwierają się na południe od Rio Grande między masami biedaków a stosunkowo nielicznymi bogaczami regionu. Według ONZ sześć milionów osób ze szczytu latynoamerykańskiej drabiny społecznej skupia w swoich rękach taki sam dochód jak sto czterdzieści milionów ludzi z jej dołu. Sześćdziesiąt milionów mieszkańców wsi zadowala się dwudziestoma pięcioma centami amerykańskimi dziennie. Znajdujący się na drugim krańcu tej skali sutenerzy powszechnego nieszczęścia mają czelność trzymać pięć miliardów dolarów na prywatnych kontach w Szwajcarii lub w Stanach. I na pustą ostentację – to dopiero zniewaga i wyzwanie – oraz na nieproduktywne inwestycje, stanowiące aż połowę inwestycji w ogóle, trwonią kapitały, które Ameryka Łacińska mogłaby przeznaczyć na tworzenie i dywersyfikację miejsc produkcji i pracy. Nasze klasy dominujące, od zawsze włączone w konstelację imperialistycznej władzy, nie mają najmniejszej ochoty sprawdzać, czy patriotyzm nie okazałby się czasem rentowniejszy od zdrady albo czy żebractwo to faktycznie jedyny możliwy pomysł na prowadzenie polityki zagranicznej. Oddają w zastaw suwerenność, bo „nie ma innego wyboru”: wymówki oligarchicznej elity celowo utożsamiają niemoc pewnej klasy społecznej z domniemanym brakiem możliwości rozwojowych całych narodów.

Josué de Castro wyznał: „Ja, laureat międzynarodowej nagrody za działania na rzecz pokoju, myślę, że dla Ameryki Łacińskiej nie ma, niestety, innej drogi niż przemoc”. W oku tego cyklonu miota się sto dwadzieścia milionów dzieci. Populacja Ameryki Łacińskiej rośnie jak żadna inna; w ciągu pół wieku uległa więcej niż potrojeniu. Dziecko, od chorób lub z głodu, umiera tu co minutę, niemniej w roku 2000 będzie już sześćset pięćdziesiąt milionów Latynoamerykanów, połowa z nich poniżej piętnastego roku życia: to prawdziwa bomba zegarowa. Dziś, czyli pod koniec 1970 roku, pięćdziesiąt spośród dwustu osiemdziesięciu milionów Latynoamerykanów to bezrobotni lub zatrudnieni w zbyt małym wymiarze, niemal sto milionów to analfabeci; połowa żyje stłoczona, w warunkach szkodliwych dla zdrowia. Trzy największe rynki Ameryki Łacińskiej – Argentyna, Brazylia i Meksyk – razem wzięte nie dorównują pod względem zdolności konsumpcyjnych rynkom we Francji czy w zachodnich Niemczech, chociaż liczba ludności naszej wielkiej trójki jest znacząco wyższa niż populacja któregokolwiek z krajów Europy. Ameryka Łacińska produkuje dziś, w stosunku do poziomu zaludnienia, mniej żywności niż przed II wojną światową, a jej eksport per capita, uwzględniając ceny stałe, zmniejszył się trzykrotnie od przedednia kryzysu 1929 roku.

Cały ten system jest najzupełniej racjonalny z punktu widzenia jego zagranicznych włodarzy, jak również naszych elit, gdyż te, żyjąc z prowizji, zaprzedały diabłu duszę po cenie, którą Faust uznałby za zawstydzającą. Jest też jednak najzupełniej irracjonalny z perspektywy wszystkich innych, gdyż im bardziej się rozwija, tym bardziej zaostrzają się istniejące w nim sprzeczności, napięcia, brak równowagi. Nawet industrializacja, niesamodzielna i późna, wygodnie współistniejąca z tradycją latyfundiów i strukturalnej nierówności, pogłębia problem bezrobocia, zamiast pomagać go rozwiązać; w regionie, gdzie opuszczonych rąk, i tak licznych, nieustannie przybywa, bieda wciąż się szerzy, a bogactwo kumuluje. Uprzywilejowane bieguny rozwoju – São Paulo, Buenos Aires, miasto Meksyk – kibicują tworzeniu nowych fabryk, ale rąk do pracy potrzeba w nich coraz mniej.

W systemie tym nie uwzględniono bowiem jednego małego problemu: że będzie potrzebował mniej ludzi. A ludzie się rozmnażają. Uprawiają seks radośnie i bez zabezpieczeń. Coraz więcej Latynoamerykanów zostaje gdzieś na poboczu autostrady postępu, bez pracy zarówno na wsi, gdzie królują latyfundia ze swoimi niezmierzonymi ugorami, jak i w mieście, gdzie królują z kolei maszyny. System wypluwa ludzi. Północnoamerykańscy misjonarze masowo sterylizują kobiety, rozdają pigułki, diafragmy, spirale, prezerwatywy i kalendarzyki małżeńskie, a latynoamerykańskie dzieci dalej uparcie się rodzą, domagając się swojego naturalnego prawa do miejsca pod słońcem na tych żyznych ziemiach, które mogłyby dostarczyć wszystkim tego, czego prawie wszystkim odmawiają.

W początkach listopada 1968 roku Richard Nixon stwierdził publicznie, że choć Sojusz dla Postępu obchodził siódme urodziny, w Ameryce Łacińskiej pogłębiły się problemy z wyżywieniem populacji. W kwietniu tego samego roku George W. Ball pisał w magazynie „Life”: „Przynajmniej w najbliższych dekadach niezadowolenie ze strony najbiedniejszych narodów świata nie zagrozi jego istnieniu. Choć to pewnie wstyd, świat od pokoleń istniał w dwóch trzecich biedny, w jednej trzeciej bogaty. Choć to pewnie niesprawiedliwe, biedne kraje niewiele mogą tu poradzić”. Właśnie Ball przewodniczył amerykańskiej delegacji w trakcie obrad Konferencji Narodów Zjednoczonych ds. Handlu i Rozwoju wkrótce po jej utworzeniu w Genewie w 1964 roku: głosował wówczas przeciwko dziewięciu z dwunastu ogólnych zasad przyjętych w celu poprawienia niekorzystnej sytuacji handlowej krajów słabo rozwiniętych.

Nędza w Ameryce Łacińskiej zabija masowo, acz bez rozgłosu; nad głowami naszych narodów, nawykłych do cierpienia z zaciśniętymi zębami, każdego roku wybuchają po cichu trzy bomby z Hiroszimy. Ta systemowa przemoc, niezbyt widoczna, lecz realna, przybiera na sile; jej zbrodnie odnotowywane są nie w kronikach kryminalnych, lecz w statystykach Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa. Ball podkreśla, że bezkarność wciąż jest możliwa, gdyż biedni nie są w stanie rozpętać wojny światowej, jednakże imperium się niepokoi: niezdolne rozmnożyć chleba, robi, co może, by ograniczyć liczbę biesiadników. „Walcz z biedą, zabij żebraka!”, nabazgrał anonimowy mistrz czarnego humoru na murze w La Paz. Cóż innego planują dziedzice Malthusa, jeśli nie zabicie wszystkich przyszłych żebraków, zanim ci się w ogóle urodzą? Robert McNamara, szef Banku Światowego, wcześniej prezes Forda i sekretarz obrony Stanów Zjednoczonych, utrzymuje, że eksplozja demograficzna stanowi najpoważniejszą przeszkodę dla postępu w Ameryce Łacińskiej, i zapowiada, że Bank Światowy przyzna pierwszeństwo w udzielaniu pożyczek tym krajom, które wdrożą programy kontroli urodzeń. Tęgi ten umysł ubolewa, że mózgi ludzi biednych myślą o dwadzieścia pięć procent mniej niż mózgi innych, a technokraci z Banku Światowego (którzy już się urodzili) odpalają komputery z danymi, żeby snuć pokraczne wywody na temat tego, czemu właściwie najlepiej się nie urodzić: „Jeśli kraj rozwijający się, o średnim dochodzie per capita w granicach od stu pięćdziesięciu do dwustu dolarów rocznie, zdoła w ciągu dwudziestu pięciu lat zredukować liczbę urodzeń o pięćdziesiąt procent, po trzydziestu latach jego dochód per capita będzie o co najmniej czterdzieści procent wyższy w stosunku do tego, jaki byłby bez tego rodzaju interwencji, po sześćdziesięciu zaś latach wyższy dwukrotnie”, zapewnia jeden z dokumentów wysmażonych przez tę instytucję. Lyndon Johnson zasłynął frazą, że „pięć dolarów zainwestowanych w ograniczanie przyrostu ludności przynosi realniejsze korzyści niż sto dolarów zainwestowanych we wzrost gospodarczy”. Dwight Eisenhower przewidywał, że jeśli mieszkańców naszej planety dalej będzie przybywać w tym samym tempie, nie tylko wzrośnie zagrożenie rewolucją, ale w dodatku nastąpi „obniżenie poziomu życia wszystkich narodów, łącznie z naszym”.

Stany Zjednoczone nie mają u siebie problemu z eksplozją demograficzną, ale bardziej niż którykolwiek inny kraj troszczą się o rozpowszechnianie i narzucanie kontroli urodzeń. Nie tylko rząd; także fundacje Rockefellera czy Forda zmagają się z koszmarną wizją milionów dzieci, które nadciągają niby plaga szarańczy zza horyzontów Trzeciego Świata. Platon i Arystoteles zajmowali się tymi kwestiami przed Malthusem i McNamarą, niemniej w naszych czasach cała ta międzynarodowa ofensywa spełnia ściśle określoną funkcję: chodzi o to, żeby usprawiedliwić bardzo nierówną dystrybucję dochodu między państwa oraz klasy społeczne, przekonać biednych, że ich bieda to skutek ich własnej niekontrolowanej dzietności, i zatrzymać falę gniewu buntujących się mas. W południowo-wschodniej Azji wkładki domaciczne i bomby oraz karabiny maszynowe uzupełniają się w zbożnym dziele ograniczania wzrostu populacji Wietnamu. W Ameryce Łacińskiej higieniczniej i skuteczniej jest zwalczać potencjalnych partyzantów w łonach matek niż potem po lasach czy na ulicach. Rozmaici północnoamerykańscy misjonarze sterylizują tysiące kobiet w Amazonii, choć to obszar Ziemi zaludniony najmniej spośród tych, które nadają się do zamieszkania. W większości krajów latynoamerykańskich ludzi jest raczej za mało niż za dużo. Brazylia ma trzydzieści osiem razy mniej mieszkańców na kilometr kwadratowy niż Belgia; Paragwaj – czterdzieści dziewięć razy mniej niż Anglia; Peru – trzydzieści dwa razy mniej niż Japonia. Haiti i Salwador, największe ludzkie rojowiska Ameryki Łacińskiej, mają gęstość zaludnienia niższą niż Włochy. Przywoływane przez technokratów argumenty obrażają więc inteligencję; ich prawdziwe motywacje budzą oburzenie. Ostatecznie nie mniej niż połowa terytoriów Boliwii, Brazylii, Chile, Ekwadoru, Paragwaju i Wenezueli pozostaje niezamieszkana. Żadna populacja latynoamerykańska nie rośnie wolniej niż populacja Urugwaju, tej krainy starców, a jednak w ostatnich latach żaden inny naród nie ucierpiał tak bardzo wskutek kryzysu, który nas akurat zdaje się wlec w najniższe kręgi piekieł. Kraj świeci pustkami, choć przecież jego żyzne łąki mogłyby wykarmić ludność nieskończenie liczniejszą niż ta, która dziś znosi tu tyle niedoli.

Przed ponad wiekiem pewien gwatemalski polityk wieszczył: „Byłoby dziwne, gdyby te same Stany Zjednoczone, które są przyczyną naszych bolączek, miały nas obdarować skutecznym na nie lekarstwem”. Po śmierci i pogrzebie Sojuszu dla Postępu imperium, raczej spanikowane niż szczodre, sugeruje rozwiązanie problemów Ameryki Łacińskiej poprzez zapobiegliwą eliminację Latynoamerykanów. W Waszyngtonie mają już powody, aby podejrzewać, że biedne nacje wcale nie wolą być biedne. Ale nie można pragnąć celu, odrzucając prowadzące do niego środki: ci, co negują możliwość wyzwolenia Ameryki Łacińskiej, negują również naszą jedyną szansę na odrodzenie i przy okazji rozgrzeszają obecny system. A młodzi rosną w siłę, podnoszą głowy, nasłuchują, co ma im do zaoferowania głos tego systemu. Tymczasem system przemawia językiem absurdu: proponuje ograniczać populację tych i tak pustych obszarów; twierdzi, że brak jest kapitałów w krajach, które obfitują w kapitały – tyle że są to kapitały nieustannie marnowane; pomocą nazywa deformującą ortopedię pożyczek i odpływ bogactw związany z zagranicznymi inwestycjami; wzywa latyfundystów do przeprowadzenia reformy rolnej, oligarchów zaś do wdrażania sprawiedliwości społecznej. Walka klas istnieje – podobno – tylko z winy obcych agentów, którzy ją wywołują; natomiast podział na klasy społeczne jest najzupełniej naturalny i ucisk jednych przez drugie należy po prostu do zachodniego stylu życia. Przestępcze poczynania amerykańskich marines mają na celu przywrócenie porządku i spokoju społecznego, a uzależnione od Waszyngtonu dyktatury budują w więzieniach państwo prawa i zakazują strajków oraz unicestwiają związki zawodowe, żeby chronić wolność pracy.

Czy jedyne, co nam wolno, to założenie rąk? Bieda nie jest zapisana w gwiazdach; zacofanie nie jest skutkiem nieprzeniknionego Bożego zamysłu. Wkraczamy w epokę rewolucji, epokę odkupienia. Klasy dominujące niespokojnie rozglądają się wokół, strasząc wszystkich piekłem. Prawica w pewnym sensie ma rację, gdy utożsamia się ze spokojem i porządkiem: to porządek oparty na codziennym upokorzeniu większości, ale jednak porządek; to spokój na myśl, że niesprawiedliwość pozostanie niesprawiedliwością, a głód głodem. Jeśli przyszłość przybiera kształt pudełka-niespodzianki, konserwatysta, całkiem słusznie, krzyczy: „Zdrada!”. A ideolodzy bezradności, niewolnicy, którzy widzą samych siebie oczami swych panów, nie zwlekają z podniesieniem lamentu. Orzeł z brązu, wieńczący niegdyś pomnik ofiar z pancernika Maine, usunięty po zwycięstwie rewolucji kubańskiej, leży teraz porzucony, z połamanymi skrzydłami, w cieniu jakiejś bramy w starej Hawanie. Wzorem Kuby także inne kraje weszły, każdy po swojemu, na drogę zmian: bo obecny stan rzeczy to zbrodniczy stan rzeczy.

Duchy wszystkich rewolucji zdławionych lub zdradzonych w ciągu wieków okrutnej latynoamerykańskiej historii odżywają teraz w tych nowych doświadczeniach, a czasy obecne przeglądają się w odpowiedzialnych za ich kształt dawnych sprzecznościach. Historia to prorok ze wzrokiem zwróconym do tyłu: ze względu na to, co było, i wbrew temu, co było, zapowiada to, co będzie. Dlatego w tej książce, która chce opowiedzieć historię kolonialnego rabunku i zarazem przedstawić współczesne mechanizmy grabieży, konkwistadorzy z karawel występują ramię w ramię z technokratami w jumbo jetach. Tuż obok siebie pojawiają się Hernán Cortés i żołnierze piechoty morskiej, kolonialni urzędnicy Królestwa Hiszpanii i trybuni Międzynarodowego Funduszu Walutowego, zyski handlarzy niewolnikami i przychody General Motors. A także pokonani niegdyś bohaterowie i współczesne nam zrywy, dawne i nowsze nikczemności oraz nadzieje i poświęcenia, które nie były daremne. Badając zwyczaje rdzennych mieszkańców bogotańskich wyżyn, Alexander von Humboldt ustalił, że na określenie ofiar swoich rytuałów Indianie używali słowa quihica. Znaczyło ono „drzwi”: śmierć każdego z wybrańców otwierała nowy cykl stu osiemdziesięciu pięciu księżyców.

Część pierwszaNędza człowieka jako skutek bogactwa ziemi

Gorączka złota, gorączka srebra

Znak krzyża na rękojeściach mieczy

Krzysztof Kolumb, ruszając w drogę przez wielkie puste przestrzenie na zachód od ekumeny, stanął w szranki z legendą. Straszliwe sztormy igrać miały z jego okrętami niby z łupinkami orzecha, strącać je w paszcze potworów; ogromny wąż z mrocznych głębin, żądny ludzkiego mięsa, czekał przyczajony. Brakowało jeszcze tysiąclecia, jak wierzyli piętnastowieczni, by oczyszczające płomienie sądu ostatecznego wypaliły świat – a świat w ich oczach ograniczał się do Morza Śródziemnego z jego wybrzeżami osuwającymi się w mglistość Afryki i Orientu. Portugalscy żeglarze zapewniali, że zachodnie wiatry przysyłają na falach dziwne trupy, niekiedy również drewno rzeźbione w obce wzory, nikt jednak nie przypuszczał, że świat już wkrótce zdumiewająco się poszerzy.

Ameryka nie miała jeszcze imienia, ale na tym nie koniec: Norwegowie nie wiedzieli nawet, że odkryli ją dawno temu, sam zaś Kolumb umarł, zakończywszy swe podróże, nieustająco przekonany, że dotarł do Azji od tyłu. W 1492 roku, kiedy hiszpański but po raz pierwszy zrył piasek Bahamów, admirał sądził, że wyspy te są przyczółkiem Japonii. Miał przy sobie egzemplarz księgi Marca Polo, z mnóstwem notatek na marginesach. Mieszkańcy Zipingu, pisał Marco Polo, „złota mają w wielkiej obfitości, gdyż znajduje się na miejscu bez liku… Pereł jest tam pod dostatkiem; są różowe, bardzo piękne, okrągłe i wielkie; są tak drogie jak białe albo i droższe”. Wieść o bogactwach Zipingu dotarła do uszu wielkiego Kubilaj-chana, wzbudziła w nim pragnienie podboju; Kubilaj-chan poniósł klęskę. Na płomiennych stronicach księgi Marca Polo aż roiło się od wszelkich wspaniałości: na Morzu Indyjskim było niemal trzynaście tysięcy wysp wypiętrzonych górami złota i pereł, istniało tam też dwanaście rodzajów przypraw w przeogromnych ilościach, nie licząc białego i czarnego pieprzu. Pieprzu, imbiru, goździków, gałki muszkatołowej i cynamonu pożądano wtedy w Europie równie mocno jak soli – koniecznej, żeby trwale i smacznie konserwować mięso. Królowie Katoliccy postanowili sfinansować ryzykowną próbę uzyskania bezpośredniego dostępu do ich źródeł, aby uwolnić się od uciążliwego łańcucha pośredników i kupców, którzy zawłaszczali rynek przypraw i roślin tropikalnych, broni białej i muślinów z tajemniczych krain Wschodu. Do przeprawy przez straszliwe morza skłaniało również zapotrzebowanie na metale szlachetne, niezbędny w handlu środek płatniczy. Cała Europa łaknęła srebra, na wyczerpaniu były złoża w Czechach, Saksonii i Tyrolu.

Hiszpania przeżywała rekonkwistę. Rok 1492 nie był jedynie rokiem odkrycia Ameryki – Nowego Świata zrodzonego z pomyłki o doniosłych konsekwencjach. Był także rokiem odzyskania Grenady. Ferdynand Aragoński i Izabela Kastylijska, którzy dzięki zawarciu małżeństwa zjednoczyli swoje włości, na początku 1492 roku zdobyli ostatni muzułmański bastion na hiszpańskiej ziemi. Prawie osiem wieków trwało odbijanie tego, co utracono w siedem lat1, długa wojna wyczerpała królewski skarbiec. No, ale była to w końcu święta wojna chrześcijan z niewiernymi i nie jest przypadkiem, że w tym samym roku 1492 z Hiszpanii wygnano sto pięćdziesiąt tysięcy żydów. Naród hiszpański konstytuował się, wznosząc miecze ze znakiem krzyża na rękojeściach. Królowa Izabela stała się matką chrzestną Świętej Inkwizycji. Wyczynu, jaki stanowiły odkrycia, nie dałoby się wytłumaczyć, gdyby nie żywa w średniowiecznej Kastylii tradycja krucjat, a Kościoła nie trzeba było długo prosić, żeby uświęcił swym autorytetem podbój nieznanych ziem za oceanem. Papież Aleksander VI, z pochodzenia walencjanin, uczynił z królowej Izabeli panią i władczynię Nowego Świata. Ekspansja Królestwa Kastylii poszerzała granice Królestwa Bożego na ziemi.

Trzy lata po dokonaniu swego odkrycia Krzysztof Kolumb stanął na czele kampanii wojskowej przeciwko tubylcom z Dominikany. Oddział złożony z garstki rycerzy, dwóch setek piechoty i kilku wyszkolonych do ataku psów zdziesiątkował Indian. Ponad pięciuset z nich wysłano do Sewilli, gdzie sprzedani zostali jako niewolnicy i skończyli marnie2. Ponieważ jednak część teologów zaprotestowała, u początków XVI wieku formalnie zakazano sprzedawania Indian w niewolę. W rzeczywistości nikt tego zakazu nie zamierzał przestrzegać, wręcz przeciwnie: przed każdym atakiem konkwistadorzy mieli odczytywać Indianom, w obecności jurysty, obszerne i czysto retoryczne Requerimiento, czyli wezwanie do nawrócenia się na świętą wiarę katolicką: „Jeśli tego nie zrobicie lub też będziecie złośliwie odwlekać waszą decyzję, to zapewniam was, że z Bożą pomocą zawładnę wami siłą i będę z wami prowadził wojnę na wszystkich frontach i na wszystkie możliwe sposoby, oraz że was wprzęgnę w jarzmo i zmuszę do posłuszeństwa Kościołowi i Ich Wysokościom. Wezmę was, wasze kobiety i wasze dzieci, i uczynię niewolnikami. Jako niewolników sprzedam i będę wami dysponował według rozkazów Ich Wysokości. Zabiorę wam wasze dobra i będę wam czynił wszelkie zło, wszelkie możliwe krzywdy…”3.

Ameryka była rozległym królestwem diabła, najpewniej niegodnym zbawienia, niemniej fanatyczna misja zwalczania miejscowych herezji nakładała się na gorączkę, jaką w zastępach konkwistadorów budziły skarby Nowego Świata. Bernal Díaz del Castillo, żołnierz Hernána Cortésa w czasie podboju Meksyku, pisał, że przybyli do Ameryki, aby służyć Bogu i tronowi, a także ze względu na tamtejsze bogactwa.

Kolumb, dotarłszy do wyspy San Salvador, zachwycił się barwną świetlistością Karaibów, ich zielonym pejzażem, łagodnym i czystym powietrzem, wspaniałym ptactwem, jak również zamieszkującymi te okolice młodzieńcami – „dobrze zbudowanymi i urodnymi” oraz „bardzo spokojnymi”. Podarował tubylcom „czapeczki kolorowe oraz naszyjniki szklane, które zawieszali na szyjach, a także inne drobiazgi oraz przedmioty niewielkiej wartości, z czego wielką radość mieli i przywiązali się do nas nad podziw”. Pokazał im miecze. Nie znali ich, chwytali je za ostrze i rozcinali sobie dłonie. Tymczasem, jak opowiada w swoim dzienniku podróży, „z mej strony obserwowałem dobrze i starałem się zdać sobie sprawę, czy istniało tam złoto. Widziałem, że niektórzy nosili mały kawałek złota zawieszony u dziurki, jaką sobie robią w nosie. Zrozumiałem z ich gestów, że płynąc w kierunku południowym, a może opływając ich wyspę od południa, spotkałbym kraj, którego król posiadał wielkie wazy z tego metalu i olbrzymie jego ilości”. Wiadomo bowiem doskonale, że złoto to skarb i kto je posiada, ten robi, co chce, na ziemi, a i do nieba jakoś mu bliżej. Podczas swojej trzeciej podróży, przybiwszy do wybrzeży dzisiejszej Wenezueli, Kolumb wciąż wierzył, iż żegluje po Morzu Chińskim. Nie przeszkadzało mu to donosić, że rozciągający się przed nim nieskończony ląd wznosi się ku wyżynom raju na ziemi. Również Amerigo Vespucci miał wkrótce informować Medyceuszów, że „drzewa są tam tak piękne i gościnne, iż czuliśmy się jak w ziemskim raju”4. W 1503 roku Kolumb z pewną irytacją pisał z Jamajki do Królów Katolickich, że kiedy odkrył Indie, od razu uznał je za najbogatszy rejon świata, i że nie bez powodu tak się rozwodził nad tamtejszym złotem, tamtejszymi perłami, kamieniami szlachetnymi, przyprawami…

Jeden worek pieprzu był w średniowieczu wart więcej niż ludzkie życie, ale to złoto i srebro służyły ludziom renesansu za klucz do raju w niebie i do kapitalistycznego merkantylizmu na ziemi. Hiszpańska i portugalska epopeja w Ameryce łączyła w sobie krzewienie chrześcijaństwa i grabież lokalnych bogactw. Europejskie władanie sięgało coraz dalej. Porośnięte lasami i pełne niebezpieczeństw dziewicze tereny rozpalały chciwość wytwornych szlachciców i żołdaków w łachmanach: w pogoni za obfitymi łupami wszyscy wierzyli w wieczną chwałę, „słońce umarłych”, i we własną śmiałość. Szczęście sprzyja zuchwałym, mawiał podobno Cortés. On sam zastawił własny majątek, żeby wyposażyć ekspedycję do Meksyku. Z nielicznymi wyjątkami – jak w przypadku Kolumba czy Magellana – zamorskich przygód nie finansowało państwo, pieniądze pochodziły od samych konkwistadorów albo od stojących za nimi kupców i bankierów5.

I oto narodził się mit Eldorado, złotego człowieka, władcy skąpanego w złocie, szerzony przez Indian z nadzieją, że odwróci od nich uwagę intruzów: począwszy od Gonzala Pizarra aż po Waltera Raleigha wielu na próżno ścigało tę ułudę w dorzeczach Amazonki i Orinoko. Z kolei miraż „srebrnej góry” przyjął realny kształt w 1545 roku, kiedy odkryto Potosí, ale wcześniej z głodu, od chorób albo indiańskich strzał zginął niejeden śmiałek, próbujący bez powodzenia przedrzeć się w górę Parany.

Złota i srebra na Wyżynie Meksykańskiej i andyjskim płaskowyżu było, owszem, dużo. Hernán Cortés w 1519 roku objawił oczom Hiszpanii bajeczny aztecki skarb Montezumy; piętnaście lat później do Sewilli dotarł gigantyczny ładunek złota i srebra, inkaski okup, który Francisco Pizarro kazał zapłacić Atahualpie, zanim go udusił. Złotem zdobytym na Antylach Korona już wcześniej wynagrodziła usługi marynarzy, którzy towarzyszyli Kolumbowi w pierwszej podróży6. Ludność Karaibów przestała jednak z czasem uiszczać daniny, ponieważ znikła: tamtejsi Indianie ulegli całkowitej eksterminacji, zmuszani do wyczerpującej pracy. Zanurzeni po pas w wodzie mozolnie przesiewali złotonośne piaski albo zgięci w pół nad sprowadzonymi z Hiszpanii ciężkimi narzędziami rolniczymi orali nietkniętą wcześniej pługiem ziemię. Wielu rdzennych mieszkańców Dominikany, by uniknąć losu zgotowanego im przez białych ciemiężycieli, zabijało swoje dzieci i popełniało zbiorowe samobójstwa. Królewski kronikarz Fernández de Oviedo w połowie XVI wieku tak oto postrzegał zagładę Antylczyków: „Liczni lekkomyślnie truli się, by nie pracować, inni wieszali się własnymi rękami”7.

Tajemniczo uzbrojeni powracali bogowie

W trakcie swojej pierwszej podróży Kolumb był świadkiem potężnej erupcji wulkanu na Teneryfie, co można by wziąć za metaforyczną zapowiedź zdarzeń, jakie nastąpić miały na nowym, ogromnym kontynencie zagradzającym, jak się wkrótce okazało, zachodnią drogę do Azji. Niedługo później Ameryka, początkowo dopiero przeczuwana z progu nieskończonej linii brzegowej, na której stanęli przybysze, uległa wściekłemu zalewowi czegoś na podobieństwo wulkanicznej lawy: w ślad za admirałami ruszyli adelantados, żeglarze przepoczwarzali się w najeźdźczą armię. Bulle papieskie po apostolsku przydzieliły Afrykę Królestwu Portugalii, Koronie Kastylii darowując z kolei ziemie „nieznane, to jest te, które dotąd odkryli wasi wysłannicy, i te, które zostaną odkryte w przyszłości…”. Ameryka Łacińska przypadła w udziale królowej Izabeli. W 1508 roku kolejna bulla przyznała Hiszpanii wieczyste prawo do wszystkich pobieranych w Ameryce dziesięcin: upragniony patronat nad Kościołem w Nowym Świecie obejmował prawo do kościelnych beneficjów8.

Traktat z Tordesillas, podpisany w 1494 roku, pozwolił Portugalii zająć amerykańskie terytoria znajdujące się za linią podziału wytyczoną przez papieża i w 1530 roku Martim Afonso de Sousa założył pierwsze portugalskie osiedla w Brazylii, wyparłszy stamtąd Francuzów. Do tego momentu Hiszpanie, przedzierając się przez piekielne dżungle i nieskończone pustkowia, zdążyli znacząco posunąć do przodu proces eksploracji i podboju. W 1513 roku Pacyfik połyskiwał przed oczyma Vasca Núñeza de Balboa; jesienią roku 1522 wracały do Hiszpanii niedobitki wyprawy Magellana, która po raz pierwszy połączyła oba oceany i okrążywszy świat, potwierdziła, że jest okrągły. Trzy lata wcześniej dziesięć okrętów Hernána Cortésa odpłynęło z Kuby w stronę Meksyku, a w 1523 roku Pedro de Alvarado ruszył zdobywać Amerykę Środkową; w 1533 Francisco Pizarro triumfalnie wkroczył do Cuzco, biorąc we władanie samo serce imperium Inków; w 1540 Pedro de Valdivia, przemierzywszy Atakamę, założył Santiago de Chile. Konkwistadorzy wdzierali się do Chaco i odkrywali tajemnice nowego kontynentu od Peru po ujście największej rzeki świata.

Rdzenni mieszkańcy Ameryki bardzo się między sobą różnili: byli wśród nich astronomowie i kanibale, inżynierowie i jaskiniowcy z epoki kamienia. Niemniej żadna z indiańskich kultur nie znała żelaza ani pługa, szkła ani prochu, ani koła. Tymczasem cywilizacja, która zwaliła się na te ziemie, przeżywała, po drugiej stronie oceanu, twórczą eksplozję renesansu: Ameryka jawiła się jako jeszcze jeden – obok prochu, druku, papieru czy kompasu – wynalazek wyznaczający burzliwe narodziny nowoczesności. Różnica w rozwoju obu światów w dużej mierze tłumaczy względną łatwość, z jaką poddały się rdzenne kultury. Hernán Cortés wylądował w Veracruz wraz z co najwyżej stu marynarzami i pięciuset ośmioma żołnierzami; przywiózł ze sobą szesnaście koni, trzydzieści dwie kusze, dziesięć armat z brązu oraz trochę arkebuzów, muszkietów i pistoletów. A przecież aztecka stolica, Tenochtitlán, była wówczas pięć razy większa od Madrytu i miała dwa razy więcej mieszkańców niż największe z hiszpańskich miast, czyli Sewilla. Francisco Pizarro wkroczył do Cajamarki ze stu osiemdziesięcioma żołnierzami i trzydziestoma siedmioma końmi.

Indian obezwładniło zdumienie. Aztecki władca Montezuma odebrał w swym pałacu pierwsze wieści: pewien prosty człowiek twierdził, że widział na morzu „górę lub może wielki pagórek, jak się poruszał z jednej strony w drugą”. Potem przybyli kolejni posłańcy i Montezuma „wielce się przeraził, kiedy się dowiedział, jak wypala działo, jak rozlegle huczy i jak na ten dźwięk człowiek traci przytomność, że zatyka mu się słuch. Kiedy pada strzał, z wnętrza działa wydobywa się coś podobnego do kuli kamiennej: zieje deszczem ognistym…”. Cudzoziemcy dosiadali „jeleni”, dzięki czemu „sięgali dachu”. „Ciała mają wszędzie zakryte, tylko widać ich twarze. Są białe, jak gdyby z wapna były. Włosy mają żółte, ale niektórzy je mają czarne. Broda ich jest długa, także żółta, tak samo wąsy. Włos ich jest skręcony i cienki, trochę falujący”9, donosili wywiadowcy. Montezuma myślał, że oto powraca bóg Quetzalcoatl. Niewiele wcześniej osiem znaków zapowiedziało bowiem jego powrót. Myśliwi przynieśli władcy ptaka, który miał na ciemieniu „coś niby lustro”, a w lustrze tym odbijało się niebo ze słońcem od strony zachodu. Montezuma, „gdy spojrzał po raz drugi na ciemię ptaka”, ujrzał również „jakichś ludzi”, co „zbliżali się w pośpiechu”. Bóg Quetzalcoatl już wcześniej przybył ze wschodu i tam też później odszedł, a biały był i brodaty. Tak jak biały i brodaty był również Wirakocza – biseksualne bóstwo Inków. No i wschodnia część świata stanowiła przecież kolebkę bohaterskich praprzodków Majów10.

Mściwi bogowie, którzy wracali teraz, by wyrównać rachunki ze swoim ludem, mieli na sobie zbroje i kolczugi, lśniące pancerze, od których odbijały się strzały i kamienie; ich broń rozsiewała śmiertelne błyski i zasnuwała powietrze trującym dymem. Ponadto konkwistadorzy z powodzeniem stosowali strategię intrygi i zdrady. Potrafili obrócić na swoją korzyść niechęć, jaką żywiły wobec Azteków podbite przez nich ludy, albo skorzystać na napięciach destabilizujących władztwo Inków. Tlaxcalanie sprzymierzyli się z Cortésem, Pizarro zaś uczynił użytek z wojny między dziedzicami inkaskiego imperium, zwaśnionymi braćmi Huáscarem i Atahualpą. Najeźdźcy, rozprawiwszy się krwawo z najwyższymi indiańskimi przywódcami, umieli pozyskiwać stronników spośród grup społecznych średniego szczebla: kapłanów, urzędników, wojowników. Ale stosowali i inne metody, czy też, jeśli ktoś woli, inne czynniki obiektywnie sprzyjały ich zwycięstwu. Pojawienie się koni i zarazków, dla przykładu.

Konie, tak jak wielbłądy, wzięły się właśnie z Ameryki11, gdzie później wyginęły. Przybyłe do Europy wraz z arabskimi jeźdźcami przyniosły Staremu Światu olbrzymie korzyści militarne i gospodarcze. Kiedy znów wraz z konkwistą pojawiły się w Ameryce, także za ich sprawą kolonizatorzy, w oczach osłupiałych Indian, zyskali magiczne siły. Wedle jednej z opowieści, widząc pierwszych hiszpańskich rycerzy na wspaniałych rumakach, które, zdobne w dzwoneczki i pióropusze, w pędzie krzesały podkowami iskry i wzniecały chmury pyłu, Atahualpa upadł na plecy12. Tecún Umán, władca Kiczów, przekonany, że koń i jeździec to jedna istota, w czasie bitwy zabił włócznią konia Pedra de Alvarada: ten ostatni, korzystając z efektu zaskoczenia, dźwignął się i położył przeciwnika trupem13. Nieliczne wierzchowce w rynsztunku bojowym rozpędzały masy Indian, siejąc zgrozę i śmierć. „Księża i misjonarze” podczas kolonizacji „karmili fantazję miejscowych opowieściami o tym, że koń to zwierzę błogosławione, albowiem święty Jakub, patron Hiszpanii, dosiadając białego źrebca, swego czasu z pomocą Bożej Opatrzności wygrywał ważne bitwy z muzułmanami i żydami”14.

Bakterie i wirusy okazały się jeszcze skuteczniejsze. Europejczycy przywozili ze sobą, niczym biblijne plagi, ospę i tężec, schorzenia płuc i jelit, choroby weneryczne, jaglicę, tyfus, trąd, żółtą febrę i próchnicę, od której gniły usta. Pierwsza pojawiła się ospa. Czy nie była to czasem nadprzyrodzona kara – ta nieznana i wstrętna epidemia, która wywoływała gorączkę i rozkładała ciało? „Wtedy wybuchła zaraza: kaszel, piekące krosty, które palą”, mówi jedno z indiańskich świadectw, a inne dodaje: „Wielu umarło na skutek tej ciężkiej, lepkiej choroby krost”15. Miejscowi marli jak muchy – ich organizmy nie stawiały oporu nieznanym zarazkom. Ci zaś, co przeżyli, wychodzili z tego osłabieni, całkiem bez sił. Brazylijski antropolog Darcy Ribeiro szacuje16, że ponad połowa rdzennej ludności Ameryki, Australii i Oceanii zmarła zarażona wskutek pierwszego kontaktu z białym człowiekiem.

„Niby wygłodniałe świnie pożądają złota”

Dzięki strzałom z arkebuzów, ciosom mieczy oraz tchnieniom zarazy nieustępliwi i nieliczni zdobywcy Ameryki Łacińskiej parli do przodu. Zaświadczają o tym głosy zwyciężonych. Po masakrze w Choluli Montezuma wysłał nowych emisariuszy na spotkanie z Cortésem, który posuwał się ku Dolinie Meksyku. Wysłannicy podarowali Hiszpanom naszyjniki ze złota i „chorągiewki z piór kwezala”. Hiszpanie „ucieszyli się bardzo, rozkoszowali się tym. Niby małpy podnosili złoto, siadali na znak zadowolenia, jak gdyby serce się im odnawiało, rozświetlało. Prawdą jest, że tego ogromnie łakną. Ciała im od tego tyją, są tego wściekle zgłodniali. Niby wygłodniałe świnie pożądają złota”, głosi tekst w języku nahuatl, zachowany w Kodeksie Florenckim. Później, gdy Cortés dotarł do Tenochtitlánu, wspaniałej azteckiej stolicy, Hiszpanie wtargnęli do skarbca, „zebrali całe złoto w jedno miejsce, a pod tym, co odrzucili, podłożyli ogień, nie bacząc na wartość tych przedmiotów; wszystko spłonęło. Złoto przetopili na sztaby”.

Wybuchła wojna i ostatecznie Cortés, który zdążył po drodze utracić Tenochtitlán, w 1521 roku go odzyskał. „Nie mieliśmy już tarcz, nie mieliśmy już macan i nic do jedzenia nie mieliśmy, już nic nie jedliśmy”. Zdewastowane, spalone i pełne trupów miasto w końcu się poddało. „I całą noc padał na nas deszcz”. Szubienice i tortury tylko po trosze spełniały swoją funkcję: zdobyte skarby nie zaspokajały żądań wyobraźni i przez długie lata Hiszpanie przekopywali dno jeziora Texcoco w poszukiwaniu rzekomo ukrytych tam przez Indian kosztowności i złota.

Pedro de Alvarado wraz ze swoimi ludźmi najechał Gwatemalę i „tylu Indian zabili, że powstała rzeka krwi, Olintepeque”, a „dzień aż sczerwieniał od tej krwi, którą tego dnia przelali”. Przed decydującą bitwą, „widząc tylu Indian zamęczonych, powiedzieli więc Hiszpanom, żeby nie męczyli ich więcej, że oto władcy z rodu Nehaib Ixquín, przemienieni w lwa i orła, mają dla nich dużo złota, srebra, diamentów i szmaragdów. I potem oddali się w ręce Hiszpanom, i z nimi zostali”17.

Zanim Francisco Pizarro w końcu zabił Atahualpę, wyłudził od niego słynny bajeczny okup, czyli „złotą i srebrną lektykę, która ważyła więcej niż sto sześćdziesiąt tysięcy uncji czystego srebra, oraz milion trzysta dwadzieścia sześć tysięcy złotych escudo…”. Później ruszył na Cuzco. Jego żołnierze sądzili, że wkraczają do mitycznego miasta zwanego Los Césares, tak wspaniała była inkaska stolica, niemniej szybko otrząsnęli się ze zdumienia i zaczęli plądrować Świątynię Słońca: „Przepychając się, walcząc między sobą, próbując zagarnąć dla siebie lwią część skarbu, żołnierze w kolczugach deptali po klejnotach i obrazach, kuli złote przybory młotami, żeby spłaszczyć je do poręczniejszych kształtów i rozmiarów. Chcąc przetopić metal na sztabki, wrzucali do tygla wszystkie skarby świątyni: płytki pokrywające ściany, misternie zdobne drzewa, ptaki i inne elementy złotego ogrodu”18.

Dzisiaj na Zócalo, ogromnym gołym placu w centrum stolicy Meksyku, katolicka katedra wznosi się na ruinach głównej świątyni Tenochtitlánu, a siedziba rządu znajduje się tam, gdzie kiedyś stała rezydencja Cuauhtémoca, azteckiego władcy powieszonego przez Cortésa. Tenochtitlán zrównano z ziemią. Peruwiańskie Cuzco spotkał los podobny, tyle że konkwistadorzy nie zdołali całkiem zniszczyć jego potężnych murów i do dziś u stóp kolonialnych budynków podziwiać można kamienne ślady monumentalnej inkaskiej architektury.

Przepych Potosí: faza srebra

Podobno w Potosí, w okresie jego największej świetności, nawet końskie podkowy robiono ze srebra19. Ze srebra były ołtarze w kościołach i skrzydła aniołów noszonych w procesjach: w 1658 roku z okazji Bożego Ciała miejskie ulice w centrum ogołocono z bruku, by wyłożyć je srebrnymi płytami. W Potosí srebro decydowało o wszystkim: to za jego sprawą wznoszono świątynie i pałace, klasztory i spelunki, przeżywano tragedie i świętowano do upadłego, rozlewano i krew, i wino. Srebro budziło powszechną chciwość, popychało do marnotrawstwa i ryzyka. Miecz i krzyż wspólnymi siłami kontynuowały grabieżczy podbój. W pogoni za srebrem pozjeżdżali się do Potosí kapitanowie i asceci, rycerze i apostołowie, żołdacy i mnisi. Przetapiane na sztabki wnętrzności słynnej miejscowej góry znacząco przyczyniły się do rozwoju Europy. „To warte więcej niż skarby Peru” – brzmiała najwyższa możliwa pochwała czegoś od czasu, gdy Pizarro podporządkował sobie Cuzco, jednakże po odkryciu srebronośnej góry w Potosí Don Kichot raczej jej używał do takich porównań. Wedle spisu z 1573 roku miasto – żyła szyjna całego wicekrólestwa, srebrna krynica Ameryki Łacińskiej – liczyło sto dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Ledwie dwadzieścia osiem lat od chwili, gdy wykwitło pośród andyjskich pustkowi, miało, jak za sprawą czarów, tyle samo ludności co Londyn, więcej niż Sewilla, Madryt, Rzym czy Paryż. Koło 1650 roku kolejny spis odnotowywał sto sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Było to więc jedno z największych i najbogatszych miast ówczesnego świata, dziesięć razy ludniejsze niż Boston – w epoce, w której Nowy Jork jeszcze się tak nawet nie nazywał.

Historia Potosí nie zaczęła się bynajmniej wraz z przybyciem Hiszpanów. Nieco wcześniej inkaski władca Huayna Cápac usłyszał od swoich poddanych o Sumaj Orcko, „pięknym wzgórzu”, a zobaczył je wreszcie, gdy z powodu choroby udał się do wód termalnych w dolinie rzeki Tarapayi. Wtedy ponad skromnymi chatami Cantumarki po raz pierwszy ujrzał ten idealny stożek wznoszący się dumnie pośród wysokich gór. Huayna Cápac był oszołomiony. Niezliczone odcienie czerwieni, smukły kształt i potężne rozmiary wzniesienia także później budziły podziw i zdumienie. Inka przypuszczał, że w trzewiach góry muszą kryć się kamienie szlachetne i cenne metale, którymi pragnął ozdobić Świątynię Słońca w Cuzco. Złoto i srebro wydobywane za jego czasów w Colque Porco i Andacabie nie opuszczały granic inkaskiego królestwa: służyły nie do handlu, lecz do oddawania czci bogom. Ledwie jednak indiańscy górnicy zaczęli drążyć zbocza pięknego wzgórza, poraził ich, jak głoszą przekazy, głuchy głos. Był to głos potężny jak grzmot, dobywał się gdzieś z głębin i mówił w języku keczua: „To nie dla was. Bóg przeznaczył te bogactwa dla innych, co przybywają z daleka”. Indianie uciekli w popłochu, a ich władca zarzucił pomysł eksploatacji skarbów góry. Wcześniej jednak zmienił jej nazwę na Potojsi, co znaczy „grzmot”, „huk”, „eksplozja”.

Ci, „co przybywali z daleka”, przybyli wkrótce potem. Konkwista parła do przodu. Huayna Cápac już nie żył, gdy dotarła do jego kraju. W 1545 roku Indianin Huallpa, ścigając zbiegłą lamę, musiał spędzić noc na zboczach góry. Żeby nie umrzeć z zimna, rozpalił ogień, który oświetlił białawą, lśniącą nitkę w skale. Było to czyste srebro. Od tego zaczęła się hiszpańska nawała.

Bogactwa popłynęły szeroką strugą. Cesarz Karol V rychło okazał swą wdzięczność, przyznając Potosí tytuł Cesarskiego Miasta oraz herb z następującą inskrypcją: „Jam bogate Potosí, skarb świata, król gór i marzenie królów”. Zaledwie jedenaście lat po odkryciu dokonanym przez Huallpę nowo narodzone Cesarskie Miasto świętowało koronację Filipa II: obchody trwały dwadzieścia cztery dni i kosztowały osiem milionów srebrnych peso. Poszukiwacze skarbów tłumnie ściągali w te niegościnne okolice. Góra, sięgająca niemal pięciu tysięcy metrów, działała jak najpotężniejszy magnes, ale życie u jej stóp okazywało się ciężkie, surowe: wszyscy płacili daninę przenikliwego chłodu. Niemniej na srebrnym podglebiu w mgnieniu oka wykwitła bogata, chaotyczna społeczność; Potosí, niesione na niespokojnej srebrnej fali, stało się niebawem „głównym nerwem królestwa”, jak wyraził się wicekról Hurtado de Mendoza. Na początku XVII wieku mogło się poszczycić trzydziestoma sześcioma wspaniałymi kościołami, taką samą liczbą domów gry oraz czternastoma szkołami tańca. Salony, teatry i sale balowe pyszniły się świetnymi dywanami, draperiami, herbami i arcydziełami złotnictwa; balkony domów lśniły od barwnych adamaszków oraz złotych i srebrnych zdobień. Jedwabie i inne tkaniny sprowadzano z Grenady, Flandrii i Kalabrii; kapelusze z Paryża i Londynu; diamenty z Cejlonu; kamienie szlachetne z Indii; perły z Panamy; pończochy z Neapolu; kryształy z Wenecji; kobierce z Persji; perfumy z Arabii, porcelanę zaś – z Chin. Damy błyszczały od klejnotów, diamentów, rubinów i pereł, wielcy panowie paradowali w bogato haftowanych holenderskich suknach. Po walkach byków następowały gonitwy konne. Nie brakowało też iście średniowiecznych pojedynków: rycerze, powodowani miłością lub dumą, stroili się w wysadzane szmaragdami, zdobne w pióropusze żelazne hełmy, chwytali za szpady z Toledo i dosiadali chilijskich rumaków w paradnym rzędzie.

W 1579 roku sędzia Matienzo skarżył się na to, że „nigdy nie dość tu nowinek, bezwstydu i rozmaitych wybryków”. W owym czasie w Potosí żyło już ośmiuset zawodowych hazardzistów i sto dwadzieścia słynnych prostytutek, których olśniewające salony przyciągały co bogatszych wydobywców. W 1608 roku z okazji Bożego Ciała przez sześć dni wystawiano komedie i tańczono na balach maskowych, osiem dni trwały walki byków, a dwa – turnieje, nie licząc innych zabaw i rozrywek.

Hiszpania miała krowę, którą doił kto inny

Obfite zasoby srebra w Potosí w dzisiejszej Boliwii oraz w Zacatecas i Guanajuato w Meksyku odkryto między 1545 a 1558 rokiem; w tym samym czasie zaczęto stosować amalgamację z użyciem rtęci, co umożliwiało eksploatowanie złóż o większym rozdrobnieniu kruszcu. Srebrny rush szybko przyćmił zyski płynące z wydobywania złota. W połowie XVII wieku srebro stanowiło ponad dziewięćdziesiąt dziewięć procent metali eksportowanych z hiszpańskiej Ameryki20.

Ameryka ta była wówczas jednym wielkim szybem wydobywczym, a Potosí leżało w jego centrum. Niektórzy boliwijscy autorzy, porwani nadmiernym entuzjazmem, twierdzą, że w ciągu trzech wieków Hiszpania pozyskała stamtąd tyle srebra, że starczyłoby na srebrny most łączący szczyt srebronośnej góry z bramą Pałacu Królewskiego po drugiej stronie oceanu. Obraz ten jest oczywiście wytworem fantazji, niemniej w jakiś sposób oddaje realia w istocie niemal fantastyczne: przepływ srebra osiągnął bowiem niewyobrażalne natężenie. Srebro eksportowane z Ameryki nielegalnie, przemycane w wielkich ilościach na Filipiny, do Chin i do samej Hiszpanii, nie zostało ujęte w rachunkach Hamiltona21, który przecież na podstawie samych tylko danych oficjalnych podaje w swoim słynnym dziele prawdziwie astronomiczne liczby. Między 1503 a 1660 rokiem do portu w Sewilli dotarło sto osiemdziesiąt pięć tysięcy kilogramów złota oraz szesnaście milionów kilogramów srebra. Srebro przetransportowane do Hiszpanii w ciągu nieco ponad półtora stulecia trzykrotnie przerastało całość europejskich rezerw. A dane te, jak mówiliśmy, nie uwzględniają kontrabandy.

Bogactwa zagarnięte w nowych kolonialnych posiadłościach pobudziły rozwój gospodarczy Europy, a da się wręcz powiedzieć, że go w ogóle umożliwiły. Nawet skutki wpompowania w świat hellenistyczny skarbów zagrabionych przez Aleksandra Wielkiego Persom bledną w zestawieniu z ogromem tego wkładu Ameryki Łacińskiej w cudzy postęp. Nie chodziło zresztą o postęp Hiszpanii, choć to do niej należały źródła latynoamerykańskiego srebra. Jak mawiano w XVII wieku, „Hiszpania przypomina usta, które przyjmują pożywienie, przeżuwają je i rozdrabniają, żeby zaraz przesyłać innym organom, przez co nie zatrzymują z niego dla siebie nic ponad ulotny smak lub drobinki przypadkowo przyklejone do zębów”22. Hiszpanie mieli krowę, którą doił kto inny. Wierzyciele królestwa, w większości zagraniczni, systematycznie opróżniali skarbiec sewilskiego Domu Transakcyjnego, zwanego po hiszpańsku Casa de Contratación, stworzony wszak po to, by nieustępliwie ochraniać latynoamerykańskie łupy.

Korona tonęła w długach. Niemal całość ładunków srebra z góry odstępowano niemieckim, genueńskim, flamandzkim i hiszpańskim bankierom23. Z podatkami pobieranymi w granicach Hiszpanii działo się w dużej mierze to samo: w 1543 roku jakieś sześćdziesiąt pięć procent królewskich dochodów tego rodzaju szło na spłatę odsetek. Latynoamerykańskie srebro tylko w minimalnym stopniu wchłaniał hiszpański rynek; formalnie trafiało do Sewilli, w rzeczywistości zaś w ręce Fuggerów, potężnych przedsiębiorców, którzy pożyczyli papieżowi środki niezbędne do ukończenia katedry Świętego Piotra, albo innych wielkich kredytodawców epoki, w rodzaju Welserów, Schetzów czy Grimaldich. Srebrem płacono też za niehiszpańskie towary wysyłane do Nowego Świata.

Bogate imperium miało więc ubogą metropolię, nawet jeśli iluzja dostatku wydymała się tam w coraz większe bańki: Korona otwierała wciąż nowe fronty wojenne, podczas gdy arystokracja oddawała się marnotrawstwu, w całym zaś kraju rosły zastępy księży i żołnierzy, szlachty i żebraków – a wszystko to w tym samym szalonym tempie, w jakim zwyżkowały ceny nieruchomości i stopy procentowe. Zalążki przemysłu marniały w zarodku pośród rozległych jałowych latyfundiów, chora hiszpańska gospodarka nie była w stanie poradzić sobie z nagłym skokiem popytu na żywność i inne dobra – nieuchronną konsekwencją kolonialnej ekspansji. Duży wzrost wydatków publicznych oraz dławiący nacisk potrzeb konsumpcyjnych zamorskich kolonii powiększały deficyt handlowy i wywoływały galopującą inflację. Colbert pisał: „Im bardziej ożywiony handel prowadzi z Hiszpanami dane państwo, tym więcej ma srebra”. W Europie trwała zacięta walka o dominację nad hiszpańskim rynkiem, ściśle związanym z rynkiem Ameryki Łacińskiej i jej złotem. Wedle pewnego francuskiego dokumentu z końca XVII wieku Hiszpania kontrolowała wówczas jedynie pięć procent handlu ze „swoimi” kolonialnymi posiadłościami za oceanem, wbrew prawnej ułudzie monopolu: niemal trzecia część tych obrotów była w rękach Holendrów i Flamandów, jedna czwarta przypadała Francuzom, ponad dwadzieścia procent – Genueńczykom, dziesięć procent – Anglikom i nieco mniej – Niemcom24. Ameryka Łacińska była biznesem Europy.

Karol V, wskutek przekupstwa wybrany następcą władców Świętego Cesarstwa Rzymskiego, spędził w Hiszpanii tylko szesnaście z czterdziestu lat swoich rządów. Ten monarcha o wydatnym podbródku i spojrzeniu idioty, wyniesiony na hiszpański tron mimo tego, że nie znał po hiszpańsku ani słowa, rządził otoczony świtą pazernych Flamandów, którym bez ograniczeń udzielał pozwoleń na wywożenie z Hiszpanii złota i klejnotów, jak również przyznawał hojną ręką biskupstwa i arcybiskupstwa, tytuły urzędowe, a nawet pierwszą licencję na transport czarnych niewolników do kolonii. Oddany sprawie ścigania diabła po całej Europie, marnował latynoamerykański skarb na kolejne wojny religijne. Dynastia Habsburgów nie wygasła wraz z jego śmiercią; Hiszpania musiała znosić ich władzę jeszcze przez niemal dwa wieki. Koryfeuszem kontrreformacji okazał się syn Karola V, Filip II. Skryty w swoim ogromnym pałacu-klasztorze Escorialu, położonym na zboczach Guadarramy, puścił w ruch, na skalę międzynarodową, straszliwą maszynerię inkwizycji i raz po raz nasyłał swoje armie na heretyków. Kalwinizm rozplenił się w Holandii, Anglii i Francji, Turcy uosabiali groźbę powrotu religii Allacha. Zbawcze zapędy króla kosztowały niemało: nieliczne złote i srebrne arcydzieła sztuki latynoamerykańskiej, nieprzetopione od razu w Meksyku czy w Peru, pospiesznie wrzucano w paszcze pieców.

W ogień trafiali też heretycy, skwierczeli w oczyszczających płomieniach stosów; Torquemada palił książki, a diabelski ogon zdawał się wystawać z każdego kąta. Wojna z protestantyzmem była zarazem wojną przeciwko rozwijającemu się europejskiemu kapitalizmowi. „Podtrzymywanie tradycji krucjat – mówi Elliott w swojej cytowanej tu już książce – pociągało za sobą podtrzymywanie archaicznej organizacji społecznej właściwej państwu krzyżowców”. Surowce Ameryki Łacińskiej, przyczyna obłędu i upadku Hiszpanii, dostarczały środków, żeby walczyć z rodzącymi się siłami nowoczesnej ekonomii. Karol V zmiażdżył kastylijskie mieszczaństwo, stłumiwszy powstanie comuneros, społeczną rewolucję wymierzoną w szlachtę, jej dobra i przywileje. Początkiem końca tego zrywu stała się zdrada miasta Burgos, które cztery wieki później miało zostać stolicą generała Franco. Gdy wygasły ostatnie ogniska buntu, Karol V wrócił do Hiszpanii w eskorcie czterech tysięcy niemieckich żołnierzy. Jednocześnie we krwi utopiono wyjątkowo radykalną insurekcję tkaczy, przędzarzy i innych rzemieślników, która opanowała Walencję i rozlała się po regionie.

Obrona wiary katolickiej maskowała walkę z samą historią. Wygnanie żydów – Hiszpanów wyznania mojżeszowego – pozbawiło Hiszpanię, w czasach Królów Katolickich, wielu zdolnych rzemieślników i niezbędnych kapitałów. Wygnanie mudejarów – a właściwie Hiszpanów wyznających islam – uważa się za mniej istotne, chociaż w 1609 roku aż dwieście siedemdziesiąt pięć tysięcy ludzi wypędzono za granicę, co miało katastrofalne skutki, na przykład, dla gospodarki regionu Walencji albo dla Aragonii, której żyzne pola na południe od rzeki Ebro zostały zaniedbane. Wcześniej Filip II z pobudek religijnych usunął z kraju tysiące flamandzkich majstrów napiętnowanych za wyznawanie protestantyzmu lub podejrzanych o sprzyjanie mu: przyjęła ich Anglia, której odwdzięczyli się, stymulując rozwój tamtejszych manufaktur.

Jak widać, ogromne dystanse i trudności komunikacyjne nie były wcale główną przeszkodą na drodze do industrializacji Hiszpanii. Hiszpańscy kapitaliści zamieniali się w rentierów, bo wykupywali dłużne papiery wartościowe wystawiane przez Koronę i nie inwestowali swoich kapitałów w rozwój przemysłu. Nadmiar środków pieniężnych wykorzystywano bezproduktywnie: zasiedziali panowie feudalni, starobogaccy właściciele ziem i tytułów, wznosili pałace i kolekcjonowali klejnoty; nowobogaccy spekulanci i kupcy nabywali ziemie i tytuły. Ani jedni, ani drudzy praktycznie nie płacili podatków i nie mogli trafić do więzienia za długi. Kto jednak zdecydował się zająć jakąkolwiek działalnością przemysłową, automatycznie tracił szlacheckie przywileje25.

Kolejne traktaty handlowe, podpisywane po militarnych porażkach Hiszpanów w Europie, przyznawały koncesje stymulujące ruch morski między Kadyksem, który zdetronizował Sewillę, a portami francuskimi, angielskimi, holenderskimi i hanzeatyckimi. Każdego roku od ośmiuset do tysiąca okrętów wyładowywało w Hiszpanii produkty przemysłowe wytworzone przez innych. Te same okręty uwoziły latynoamerykańskie srebro oraz hiszpańską wełnę, która płynęła za granicę, skąd wracała potem utkana w rozwijających się prężnie manufakturach. Monopoliści z Kadyksu po prostu na nowo etykietowali wysyłane do Nowego Świata wytwory cudzoziemskiego przemysłu: skoro hiszpańskie warsztaty nie były w stanie obsłużyć rynku wewnętrznego, jak miały zaspokoić potrzeby kolonii?

Koronki z Lille i Arras, holenderskie tkaniny, brukselskie gobeliny, florenckie brokaty, weneckie kryształy, broń z Mediolanu i wina czy obrazy z Francji26 zalewały hiszpański rynek ze szkodą dla miejscowej produkcji. Zaspokajały pragnienie ostentacyjnego luksusu i wymagania konsumpcyjne bogatych pasożytów, coraz liczniejszych i potężniejszych w coraz biedniejszym kraju. Wszelka przedsiębiorczość umierała, zanim zaczęła się rozwijać, a Habsburgowie robili wszystko, co możliwe, by przyspieszyć jej zanik. W połowie XVI wieku posunięto się do tego, że zabroniono eksportu hiszpańskich płócien dokądkolwiek poza Ameryką Łacińską i jednocześnie zezwolono na nieograniczony import tkanin z zagranicy27. Tymczasem, jak wskazuje Ramos, postawa władców angielskich, Henryka VIII czy Elżbiety I, była krańcowo odmienna: twardo powstrzymywali oni odpływ złota i srebra ze swojego rozwijającego się kraju, monopolizowali obrót papierami dłużnymi, przeciwdziałali nadprodukcji wełny i wyrzucali z brytyjskich portów handlarzy z Ligi Hanzeatyckiej, dominującej na Morzu Północnym. Republiki i księstwa włoskie, dzięki systemowi ceł, przywilejów i rygorystycznych zakazów, również chroniły swój handel zagraniczny i przemysł: rzemieślnicy, na przykład, nie mogli opuszczać wielu z nich pod karą śmierci.

Hiszpania podupadała na każdym polu. Z szesnastu tysięcy warsztatów tkackich istniejących w Sewilli w 1558 roku, kiedy umarł Karol V, czterdzieści lat później, w momencie śmierci Filipa II, uchowało się jedynie czterysta. Liczba owiec hodowanych w Andaluzji spadła z siedmiu do dwóch milionów. Cervantes przedstawił społeczeństwo swoich czasów w Don Kichocie z Manczy, bardzo zresztą popularnym w Ameryce Łacińskiej. Dekret z połowy XVI wieku uniemożliwiał sprowadzanie do Hiszpanii zagranicznych książek i zakazywał studentom nauki poza krajem; liczba studentów Uniwersytetu w Salamance w ciągu niewielu dekad skurczyła się o połowę, istniało za to aż dziewięć tysięcy klasztorów, kleru zaś przybywało niemal tak szybko jak reprezentantów klas pasożytniczych. Sto sześćdziesiąt tysięcy cudzoziemców kontrolowało handel zagraniczny, a rozrzutność arystokracji skazywała kraj na gospodarczą niemoc. W okolicach 1630 roku nieco ponad półtorej setki książąt, markizów, hrabiów i wicehrabiów zagarniało pięć milionów dukatów rocznego dochodu, by móc bez ograniczeń dbać o blask swoich pompatycznych tytułów. Książę Medinaceli miał siedmiuset służących; trzystu z kolei miał wielki książę Osuna, który pragnąc zakpić sobie z rosyjskiego cara, zwykł ubierać ich w futra28.

Wiek XVII był epoką włóczęgów, głodu i epidemii. Nie dałoby się zliczyć hiszpańskich żebraków, a przecież na półwysep ściągali również żebracy z całej Europy. Koło roku 1700 w Hiszpanii żyło sześćset dwadzieścia pięć tysięcy drobnej, parającej się wojną szlachty, choć zasadniczo kraj się wyludniał: jego populacja przez nieco ponad dwa wieki zmniejszyła się o połowę i zrównała liczebnie z populacją Anglii, w tym samym okresie podwojoną. Rok 1700 położył kres rządom Habsburgów. Bankructwo było całkowite. Chmary ludzi bez zajęcia, leżące odłogiem latyfundia, niestabilna waluta, zrujnowane manufaktury, przegrane wojny, pusty skarbiec i władza centralna bez posłuchu na prowincji – Hiszpania, z którą mierzył się Filip V Burbon, była „tylko trochę mniej martwa niż jej zmarły władca”29.

Burbonowie nadali krajowi pozór większej nowoczesności, ale pod koniec XVIII wieku hiszpański kler składał się z nie mniej niż dwustu tysięcy członków; reszta klasy próżniaczej wciąż gwałtownie się rozwijała, kosztem ogólnego zacofania. W okresie tym istniało jeszcze w Hiszpanii ponad dziesięć tysięcy wsi i miasteczek poddanych feudalnej jurysdykcji patrymonialnej, a zatem wyłączonych spod bezpośredniej kontroli władcy. Latyfundia i ordynacje trwały nietknięte. Wciąż królowały obskurantyzm i fatalizm, niewiele zmieniło się pod tym względem od czasów Filipa IV: to za jego panowania grupa teologów, która zebrała się, by ocenić projekt budowy kanału między rzeką Manzanares a Tagiem, uznała ostatecznie, że gdyby Bóg chciał umożliwić żeglugę między nimi, sam by o to zadbał.

Podział zadań między konia a jeźdźca

W pierwszym tomie Kapitału Karl Marx napisał: „Odkrycie w Ameryce krain obfitujących w złoto i srebro, tępienie, ujarzmianie i grzebanie ludności tubylczej w kopalniach, początek podboju i grabieży Indyj Wschodnich, przekształcenie Afryki w krainę łowów na czarnoskórych w celach handlowych – oto jutrzenka ery produkcji kapitalistycznej. Te idylliczne procesy stanowią główne momenty akumulacji pierwotnej”.

Rabunek wewnętrzny i zewnętrzny stanowił podstawę akumulacji pierwotnej kapitału, która – począwszy od średniowiecza – przygotowywała grunt pod nowy etap rozwoju światowej ekonomii. W miarę upowszechniania się gospodarki pieniężnej nierówna wymiana dóbr obejmowała coraz szersze sektory społeczne i coraz więcej regionów świata. Ernest Mandel podliczył wartość złota i srebra wywiezionych do 1600 roku z Ameryki Łacińskiej, łupy uzyskane między 1650 a 1780 rokiem przez Holenderską Kompanię Wschodnioindyjską w Indonezji, francuskie zyski z handlu niewolnikami w XVIII wieku oraz dochody z niewolniczej pracy na brytyjskich Antylach i z trwającej pół wieku angielskiej grabieży Indii: wynik przerasta wartość całego kapitału zainwestowanego we wszystkie gałęzie europejskiej produkcji przed 1800 rokiem30. Mandel wskazuje, że ten gigantyczny kapitał stworzył przyjazne warunki do inwestycji w Europie, pobudził „przedsiębiorczość” i bezpośrednio sfinansował tworzenie manufaktur, które stało się ważnym impulsem do rewolucji przemysłowej. W tym samym czasie owa mobilizacja światowych bogactw na rzecz Europy uniemożliwiła w regionach poddanych rabunkowi przeskok do akumulacji kapitału przemysłowego. „Podwójna tragedia krajów rozwijających się polega na tym, że nie tylko stały się one ofiarą tamtego procesu międzynarodowej koncentracji, ale w dodatku musiały później próbować zrównoważyć swoje zacofanie przemysłowe, to znaczy przeprowadzić akumulację pierwotną kapitału przemysłowego w świecie zalanym już artykułami wytworzonymi przez dojrzały przemysł zachodni”31.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

Część pierwsza Nędza człowieka jako skutek bogactwa ziemi

Gorączka złota, gorączka srebra

1 J. H. Elliott, La España imperial (1469–1716), Barcelona 1965. [Autor, jeśli, jak tutaj, odnosi się do publikacji napisanych oryginalnie w języku innym niż hiszpański, przywołuje ich hiszpańskie przekłady, o ile takie istnieją, bez podania tłumacza].

2 L. Capitán, H. Lorin, El trabajo en América. Antes y después de Colón, Buenos Aires 1948.

3 D. Vidart, Ideología y realidad de América, Montevideo 1968. [Polska wersja za: T. Todorov, Podbój Ameryki. Problem innego, przeł. J. Wojcieszak, Warszawa 1996].

4 L. N. d’Olwer, Cronistas de las culturas precolombinas, México 1963. Prawnik Antonio de León Pinelo poświęcił trzy całe tomy na wykazanie, że Eden znajduje się w Ameryce. W wydanej w 1656 roku w Madrycie książce El Paraíso en el Nuevo Mundo zawarł mapę Ameryki Południowej z zaznaczonym pośrodku rajskim ogrodem nawadnianym przez rzeki Amazonkę, Río de la Plata, Orinoko i Magdalenę. Owocem zakazanym miał być w tym ogrodzie banan. Mapa wskazywała także dokładne miejsce, z którego podczas biblijnego potopu wyruszyła arka Noego.

5 J. M. Ots Capdequí, El Estado español en las Indias, México 1941.

6 E. J. Hamilton, American Treasure and the Price Revolution in Spain (1501–1650), Cambridge, MA 1934.

7 G. Fernández de Oviedo, Historia general y natural de las Indias, Madrid 1959. Jego wizja znalazła oddźwięk. Ze zdumieniem czytam w ostatniej książce francuskiego inżyniera René Dumonta zatytułowanej Cuba est-il socialiste?, a wydanej w 1970 roku w Paryżu: „Indianie nie zostali całkiem wytępieni. Ich geny przetrwały w genach Kubańczyków. Ci dawni mieszkańcy odczuwali taką awersję do napięcia, jakiego wymaga systematyczna praca, że niektórzy woleli popełnić samobójstwo, niż zaakceptować przymus obowiązku”.

8 G. Vázquez Franco, La conquista justificada. Los justos títulos de España en Indias, Montevideo 1968; J. H. Elliott,La España imperial…, dz. cyt.

9 Wedle miejscowych informatorów brata Bernardina de Sahagún, za: Kodeksem Florenckim. M. León-Portilla, Visión de los vencidos, México 1967. [Polska wersja, jeśli chodzi o wszystkie przytaczane w książce fragmenty dotyczące Azteków, za: Zmierzch Azteków. Kronika Zwyciężonych. Indiańskie relacje o podboju, wyb. M. León-Portilla, przeł. M. Sten, Warszawa 1967].

10 Te zdumiewające zbieżności sprawiły, że pojawiła się hipoteza, jakoby bogowie z religii rdzennych ludów byli w rzeczywistości Europejczykami przybyłymi na te ziemie długo przed Kolumbem. R. Piñeda Yáñez, La isla y Colón, Buenos Aires 1955.

11 J. Hawkes, Prehistoria, w: Historia de la humanidad. Desarrollo cultural y científico, t. 1, UNESCO, Buenos Aires 1966.

12 M. León-Portilla, El Reverso de la Conquista. Relaciones aztecas, mayas e incas, México 1964.

13 Tamże.

14 G. A. Otero, Vida social en el coloniaje, La Paz 1958.

15 Anonimowi autorzy z Tlatelolco i informatorzy Bernardina de Sahagúna. M. León-Portilla, El Reverso de la Conquista…, dz. cyt.

16 D. Ribeiro, Las Américas y la civilización, t. 1: La civilización occidental y nosotros. Los pueblos testimonio, Buenos Aires 1969.

17 M. León-Portilla, El Reverso de la Conquista…, dz. cyt.

18 Tamże.

19 Rekonstruując realia Potosí z okresu jego największej świetności, autor korzystał z następujących opracowań: P. V. Cañete y Domínguez, Potosí colonial. Guía histórica, geográfica, política, civil y legal del gobierno e intendencia de la provincia de Potosí, La Paz 1939; L. Capoche, Relación general de la Villa Imperial de Potosí, Madrid 1959; N. de Martínez Arzáns y Vela, Historia de la Villa Imperial de Potosí, Buenos Aires 1943. Ponadto użyteczne okazały się książki: V. G. Quesada,Crónicas potosinas, Paris 1890; W. J. Molins, La ciudad única, Potosí 1961.

20 E. J. Hamilton, American Treasure…, dz. cyt.

21 Tamże.

22 Za: G. A. Otero, Vida social…, dz. cyt.

23 J. H. Elliott, La España imperial…, dz. cyt.; E. J. Hamilton, American Treasure…, dz. cyt.

24Historia general de las civilizaciones, red. M. Crouzet, t. 4: R. Mousnier, Los siglosXVI y XVII, Barcelona 1967.

25Historia social y económica de España y América, t. 2 i 3, red. J. Vicens Vives, Barcelona 1957.

26 J. A. Ramos, Historia de la nación latinoamericana, Buenos Aires 1968.

27 J. H. Elliott,La España imperial…, dz. cyt.

28 Gatunek ten nie wyginął. Otwieram madrycką gazetę z końca 1969 roku i czytam: „Zmarła doña Teresa Bertrán de Lis y Pidal Gorouski y Chico de Guzmán, księżna Albuquerque, markiza Alcañices i Balbases, którą opłakuje owdowiały książę Albuquerque, don Beltrán Alonso Osorio y Díez de Rivera Martos y Figueroa, markiz Alcañices, Balbases, Cadreita, Cuéllar, Cullera, Montaos, hrabia Fuensaldaña, Grajal, De Huelma, Ledesma, de la Torre, Villanueva de Cañedo, Villahumbrosa, grand Hiszpanii”.

29 J. Lynch, Administración colonial española (1782–1810), Buenos Aires 1962.

30 E. Mandel, Tratado de economía marxista, México 1969.

31 Tenże, La teoría marxista de la acumulación primitiva y la industrialización del Tercer Mundo, „Amaru”, kwiecień–czerwiec 1968, nr 6.

Tytuł wydania hiszpańskiego: Las venas abiertas de América Latina

Język oryginału: hiszpański

Copyright © by Fideicomiso Eduardo Galeano

Copyright © Siglo XXI de España Editores, S. A., 2021

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2022

Copyright © for the Polish translation by Barbara Jaroszuk, 2022

Copyright © for the Afterword by Artur Domosławski, 2022

Wydanie II, Warszawa 2022

Opieka redakcyjna: Dorota Nowak

Redakcja: Krystyna Podhajska

Korekty: d2d.pl

Konsultacja merytoryczna: prof. dr hab. Marek Grela

Projekt okładki: Marta Konarzewska / konarzewska.pl

Projekt typograficzny, redakcja techniczna i skład: Robert Oleś

Przygotowanie e-booka: d2d.pl

Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.

ul. Filtrowa 61 m. 13

02-056 Warszawa

www.wydawnictwofiltry.pl

[email protected]

ISBN 978-83-962706-9-6