Podlaska mozaika. Reportaże z raju – krainy błota i mgły - Ewa Zwierzyńska  - ebook

Podlaska mozaika. Reportaże z raju – krainy błota i mgły ebook

Ewa Zwierzyńska

4,1

Opis

Czytanie książki Ewy Zwierzyńskiej przypomina spotkanie przy wiejskiej ławeczce. Ławeczka stoi przy drewnianym płocie. Wszyscy się tu znają. Wiedzą, kto do kogo chodzi. Nawet krowy wracające z pastwiska mają swoje imiona. I wracają zawsze o tej samej porze.
Cóż zatem ciekawego może się tu zdarzyć? Wielki świat jest przecież gdzie indziej. Wielki świat pełen szybkich aut, wielkich i ważnych spraw.
Wtedy właśnie przychodzi Ewa. Zaś razem z nią opowieść o starej babuleńce i całowaniu kamiennej baby, o dziadku co w deszczu kanie zbierał, o chłopie porwanym przez UFO podczas dojenia krów, o małpie wodnej, o myśliwym co do krzyża strzelał, o winie gotowanym z pietruszką.
Bardzo dobrze się słucha tych opowieści. Ewa potrafi tak opowiadać, że z tej ławeczki przy płocie widać cały świat. I do tamtego wielkiego i ważnego wcale nie tęskno.

WOJCIECH KORONKIEWICZ, dziennikarz, autor m.in. Podlasie zdrowo zakręcone

 

Książka ta powstawała w ciągu dekady moich wędrówek po Podlasiu. Odwiedzałam miejsca obowiązkowe dla każdego podróżnika docierającego na Podlasie, takie jak Święta Góra Grabarka czy Wierszalin, ale nierzadko też zbaczałam na drogi mniej oczywiste, drożyny zaledwie widoczne, prowadzące do ludzi i miejsc, o których nie ma ani słowa w żadnych przewodnikach. Pozornie zwykłe„morze trzcin” czy „stara lipa” urastały w moich oczach do rangi mitycznych odległych oceanów i egzotycznych lądów, w których szukałam duszy Podlasia, ukrytej pod dostrzegalną dla każdego powierzchnią.
Jaka ta dusza jest? Wielokulturowa czy ksenofobiczna, tradycyjna czy odcinająca się od swoich korzeni, chlubiąca się nieskażoną przyrodą czy przeobrażana przez cywilizacyjne procesy, zmieniające jej kulturowy krajobraz i mentalność?
Wraz z mnogością i różnorodnością szlaków, wybrałam równie niejednorodną formę ich opisania. Kolejne reportaże, eseje, zasłyszane historie i opowieści są jak migawki z zastanego świata, który mieni się różnymi kolorami. Jest w nich miejsce dla tonów jasnych i tych ciemniejszych, dla przeszłości i teraźniejszości, która wyznacza kierunek dla tego, czym Podlasie będzie jutro.
Za każdym razem, gdy ruszałam w drogę, kołatały mi w głowie słowa Zygmunta Glogera: „Zamiast szukać dziwów świata, po udeptanych szlakach brodzimy tylko, przez piaski, bagna i manowce omijane przez wszystkich, wpatrując się w dno rzek modrych, w łąki i gaje, w ludzi, którzy należą jeszcze do otaczającej natury, w ich chaty i stare cmentarzyska”.
Zapraszam na wędrówkę po obrzeżach świata, po krainie błota i mgły…

Ewa Zwierzyńska

NOTA O AUTORZE:
Ewa Zwierzyńska (ur. 1973 r. w Bielsku Podlaskim), z wykształcenia lekarka, z zamiłowania pasjonatka podlaskiej kultury i przyrody. Od wielu lat fotografuje i pisze o Podlasiu. Wszyscy jej przodkowie bez wyjątku pochodzili z Podlasia, a raczej Pudlasza – jego rusko-wschodniosłowiańskiej części. Uwielbia zbaczać na bezdroża i szukać rzeczy niezwykłych w pozornie zwykłym otoczeniu. Sztuki fotograficznej uczyła się m.in. w Warszawskiej Szkole Fotografii. Nagradzana za swoje reportaże m.in. przez Press Club Polska (nagroda Belarus in Focus 2013), „National Geographic Traveler” oraz kwartalnik „Kultura wsi”. W 2015 r. otrzymała dyplom uznania od Ministra Kultury za publikacje o Podlasiu na portalu mapakulury.pl. Obecnie współpracuje z miesięcznikiem „Czasopis”, gdzie publikuje felietony i reportaże. Mieszka w Białymstoku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 195

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (7 ocen)
4
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Intro

Intro

Gdy­bym chciała sfo­to­gra­fo­wać Pod­la­sie tak, by oddać jego duszę, inspi­ro­wa­ła­bym się obra­zami impre­sjo­ni­stów. Nie robi­ła­bym zdjęć w sło­neczny dzień lata ani w mroźny śnieżny pora­nek, cho­ciaż oczy­wi­ście i takie tu bywają. Foto­gra­fo­wa­ła­bym w dzień lekko pochmurny, kiedy deli­kat­nie roz­pro­szone świa­tło przy­ga­sza ostre kolory, a kon­tury miękną, robią się nie­ostre. Wszystko spo­wite wil­go­cią po desz­czu i lekką mgiełką plą­czącą się mię­dzy kło­sami zbóż, koro­nami polnych drzew i pta­kami, które z rzadka odzy­wają się – raz bli­żej, raz dalej – mię­dzy nie­śmia­łym cyka­niem świersz­czy.

Bo nasze pod­la­skie świersz­cze to nie są tro­pi­kalne cykady, które dniem i nocą piłują do gra­nic wytrzy­ma­ło­ści, wwier­ca­jąc się w czaszkę niczym świ­der. Nasze ptaki to nie jaskrawe papugi, któ­rych wrzask roz­dziera powie­trze i uszy, prze­sad­nie zuchwałe w swo­jej obec­no­ści.

Na wsi.

Nasze świersz­cze cykają deli­kat­nie, jakby gdzieś z oddali, mamiąc obiet­nicą speł­nie­nia, które ni­gdy nie nad­cho­dzi. I masz ochotę cza­sem zawo­łać: „No śpie­waj­cież gło­śniej, moc­niej, abym mógł nasy­cić się w końcu!”. Zbli­żasz się, pod­cho­dzisz, wycią­gasz dłoń po wię­cej, a one milkną. Już pra­wie ich dotkną­łeś i… chwy­tasz ciszę, a one znów cykają gdzieś dalej i dalej.

Pod­la­sie to kra­ina, w któ­rej jest się tuż przed świ­tem, gdy po prze­bu­dze­niu przy­wo­łu­jesz nie­ja­sne strzępy snów. Odla­tują w nie­pa­mięć, choć tak bar­dzo pra­gniesz je zatrzy­mać. Pod­la­sie to zmierzch, gdy świat powoli gaśnie i cich­nie, dzieci nie mają siły już bie­gać, choć jesz­cze nie poszły spać, a psy szcze­kają raczej od nie­chce­nia.

Nasze ptaki są zazwy­czaj nie­po­zorne i szare, tak by łatwo mogły się sto­pić z tłem gleby na zaora­nym polu, znik­nąć pomię­dzy brą­zo­wymi pniami drzew i w bru­nat­nej jesien­nej tra­wie. Stłu­miony krzyk żurawi docho­dzi z oddali, z bagien, do któ­rych dostępu strzegą duchy lasu.

Nasza złość to nie wygra­ża­nie pię­ścią, to jedy­nie moc­niej zaci­śnięte usta. Nasz śmiech to nie gło­śna radość, to raczej uśmiech zza firanki, za którą znika cień. Jesz­cze nie zdą­ży­łeś wejść, a już jesteś po dru­giej stro­nie drzwi.

Bia­ło­wie­skie łąki.

Drażni nie­któ­rych ta nie­do­okre­ślo­ność. „Kimże, do cho­lery, jesteś?” – pytają, ocze­ku­jąc jasnych dekla­ra­cji. Rze­czy­wi­stość poukła­dana z kloc­ków o okre­ślo­nej bar­wie i okre­ślo­nym kształ­cie, gdzie każdy z nich pasuje do odpo­wied­niej dziurki, tutaj traci rację bytu. Zała­muje się. Roz­pły­wają się i zle­wają gra­nice, podob­nie jak przed­mioty, gdy zapada zmrok.

Bo nawet nasza mgła nie jest nie­prze­nik­niona. To raczej deli­katna mgiełka, która przy­cho­dzi i odcho­dzi nie­po­strze­że­nie, zasnuwa oczy i spo­wija duszę deli­kat­nym koko­nem. Przy­my­kasz oczy, ale nie śpisz. Jesteś i nie ma cię jed­no­cze­śnie.

Przed świ­tem.

Droga przez Ozie­rany.

Raj

Raj

Wysiadł z samo­chodu i nagle zaczął krzy­czeć: „Raj! Raj!”. Zbie­gli się miesz­kańcy wio­ski, żeby zoba­czyć, co się dzieje. Czy ktoś rozum postra­dał zacza­dzony nad­mia­rem świe­żego powie­trza, czy ktoś kogoś mor­duje, że tam­ten świat poza­gro­bowy zoba­czył? Oka­zało się, że krzy­czał tury­sta z War­szawy, który, prze­jeż­dża­jąc przez wio­skę, nie zdo­łał opa­no­wać ogar­nia­ją­cych go emo­cji. War­sza­wiak wyja­śniał, że on tu pierw­szy raz, ale widzi, że oni tu w raju miesz­kają. Cisza, spo­kój, życie siel­skie, aniel­skie.

Wieś Ozie­rany, gmina Krynki, powiat sokól­ski, woje­wódz­two pod­la­skie. Nie­ła­two tu dotrzeć, odna­leźć wła­ściwą drogę wśród tych polnych, pro­wa­dzą­cych doni­kąd. Raj mogą obej­rzeć tylko wybrańcy, któ­rzy wyka­zali się deter­mi­na­cją i wytrwa­ło­ścią. Nagle zza pagórka dane im będzie zoba­czyć sło­mianą strze­chę sta­rej sto­doły, kilka drew­nia­nych domów, płot chy­lący się ku upad­kowi. Za pło­tem stoją słupki gra­niczne, za słup­kami – Bia­ło­ruś. Na Bia­ło­rusi oprócz chasz­czy i lasów – już nic. A we wsi, pośród kwit­ną­cych sadów i bzów pach­ną­cych tak, że aż kręci się w gło­wie, doj­rzą czło­wieka. Żywego.

Raj obwoźny

Znie­nacka ciszę nie­biań­ską prze­rywa gwał­towny dźwięk samo­cho­do­wego klak­sonu. Na bru­ko­waną ulicę wta­cza się dostaw­czy busik. Kie­rowca z roz­ma­chem otwiera bla­szane drzwi, uka­zu­jąc wnę­trze wypchane od pod­łogi do sufitu. Na nie­zli­czo­nych półecz­kach ciastka, kisiele, sery, kieł­basa, mąka, cukier i przy­prawy. Czego tylko chcesz! Cho­ciaż wio­ska maleńka, bus zawsze zatrzy­muje się na obu koń­cach, aby starsi ludzie nie musieli iść za daleko. Z dom­ków wysy­puje się na ulicę kilka postaci z koszycz­kami. Kie­rowca i sprze­dawca w jed­nej oso­bie ładuje do nich chleb (krom­ko­wany), mleko (pół­tłu­ste), ogórki (szklar­niowe), bułki (wro­cław­skie), pomi­dory (import z Włoch). Wszyst­kich zna po imie­niu i oni go znają. Cze­kają na niego przez wszyst­kie te dni, w które nie przy­jeż­dża. Młody chło­pak, a taki sym­pa­tyczny. Pogada, pożar­tuje i odje­dzie. Wtedy znów nastaje cisza. Znów wycze­ki­wa­nie klak­sonu.

– Pani kochana, tu wszystko jest! Po co krowy trzy­mać? Paść, kar­mić, doić, siano na zimę kosić? W bla­sza­nej przy­cze­pie jest mleko z nakrętką czer­woną i z nakrętką żółtą. Raj. Prawda – i krowy miały swoje zalety. Gdy rano się wypę­dzało na pastwi­sko, to nogi przy­naj­mniej w rosie się umyły. Tych krów tyle tu było, że pastwisk nie star­czało. Gnać je musieli cza­sem trzy kilo­me­try, aż pod Kru­szy­niany, a cza­sem jesz­cze dalej. Teraz we wsi żad­nej krowy nie ma. Świ­nia jedna – u soł­tysa. I tyle. Eme­ry­tury mają. Wystar­cza.

Kie­dyś Ozie­rany można było nazwać mia­stem, tak wiel­kie były. Domów ponad sześć­dzie­siąt, mło­dzieży mnó­stwo. I śmie­chu, i pła­czu, i ślu­bów, i krzy­ków dzieci. W dzień świą­teczny wszy­scy wyle­gali na ulicę, taki tłum! Zabawa, plotki, śpiewy. I krowy ryczały, i owce beczały, i koguty piały. Teraz tylko klak­son.

Jak umiera Raj

Soł­tys liczy na pal­cach: trzy, cztery, pięć, sie­dem, dwa­na­ście i jesz­cze sześć – w sumie osiem­na­ście osób zamiesz­kuje wieś.

– Domów zostało ze dwa­dzie­ścia, w tym ponad połowa stoi pusta. Ludzie umie­rają jak muchy. Spod jedynki Luba już rok będzie, jak umarła. Była baba jesz­cze aktywna, wszystko robiła, przy­jeż­dżały do niej dzieci, szum na podwórku był, a potem nagle cho­roba ją zło­żyła i koniec. Cisza. W marcu sąsiadka przez płot zmarła i syn jej też zmarł. Chaty tylko pozo­sta­wały. Kuła­ko­wej chata pusta, Zagrzyw­co­wej tak samo, Kli­mowa, Cit­kowa, Kaczy­ry­sina, Jan­kowa… wszyst­kie puste.

Znów wyli­czanka na pal­cach:

– W Ozie­ra­nach Małych jesz­cze gorzej. Sześć osób tam mieszka, ale część z nich wyjeż­dża zimo­wać do mia­sta. Przez okrą­gły rok sie­dzą tylko trzy.

Kapliczka w Ozie­ra­nach.

Mło­dzi ucie­kają z Raju

– Jedna rodzina roz­wo­jowa we wsi pozo­stała. Na końcu wsi miesz­kają, troje dzieci jest, naj­młod­sze ma roczek. Gospo­da­rują na tych kilku hek­ta­rach, żyją z rol­nic­twa. Dzieci do Kry­nek do szkoły wożą. Reszta mło­dych wyje­chała. Dla­czego? Bo tu trzeba było całe życie pastu­chem być, haro­wać, a mło­dzież lżej­szego chleba szuka. W Ozie­ra­nach ślepa uliczka: doje­chał dotąd i koniec, gra­nica bia­ło­ru­ska stoi, dalej ani drogi nie ma, ani warun­ków do życia, ani przy­szło­ści żad­nej – mówi soł­tys. – Jesz­cze za komuny to przy­naj­mniej można było sprze­dać, co się wyho­do­wało. W Kryn­kach dwa dni w tygo­dniu skup świń był. Pod­jeż­dżały cię­ża­rówki i po sto świń każ­do­ra­zowo brali. Jesz­cze trzeci dzień dawali dodat­kowo, jak nie wystar­czało. A dzi­siaj co? Wie­ziesz tą swoją świ­nię aż pod Sokółkę, a tam przy­jeż­dża facet z zakładu gdzieś aż spod Turo­śni Kościel­nej i z łaski weź­mie lub nie. Zboże swoje aż do Gródka powiózł, a tam nikt go nie chce kupić, wra­casz, wątrobę tylko w trak­to­rze wytrzę­siesz, a za ropę musisz zapła­cić. Taki to inte­res.

Raj zdra­dzony

– Pracy dla mło­dych tu nie ma. To jest tra­ge­dia. Wszystko przez Soli­dar­ność. Przy­szła i Pol­skę wyprze­dała. Co było, roz­wa­liła – cią­gnie soł­tys. – Dwie huty w Bia­łym­stoku oddali w obce ręce. Fabryka Przy­rzą­dów i Uchwy­tów padła. Cukrow­nia w Łapach, naj­więk­sza w kraju, zli­kwi­do­wana. Bia­ło­stoc­kie Fasty prze­stały ist­nieć, a nawet gar­bar­nia w Kryn­kach… Cóż to była za gar­bar­nia! Woda tu dosko­nała do płu­ka­nia skór, gar­bar­nia na całą oko­licę słynna, trzy­sta osób zatrud­niała… nie ma. PGR kryń­ski pod wzglę­dem wiel­ko­ści drugi w kraju, sie­dem i pół tysiąca hek­ta­rów ziemi. To był kom­bi­nat! Czter­dzie­ści kom­baj­nów w pole wyjeż­dżało. Jak wyj­dziesz za sto­dołę, żeby popa­trzeć na te kom­bajny, to cho­dziły po polach całymi sta­dami jak, nie przy­mie­rza­jąc, gęsi jakieś. Dzi­siaj cicho i głu­cho, na hek­ta­rach las wyra­sta. Zostało tych kilku eme­ry­tów we wsi. I na nas nie­długo czas przyj­dzie.

Czas wiecz­no­ści, czas nie­waż­ko­ści. Dzi­siaj święto cer­kiewne – Mikoły.

– Zna pani Miko­łaja jakie­goś? Chęt­nie by za jego zdro­wie wypili. Bo co tu robić?

Na pod­ło­dze stoi pla­sti­kowa butelka po napoju gazo­wa­nym. Do połowy już opróż­niona. Tutej­szy wyrób, super­eko­lo­giczny. Na zaką­skę kromka chleba, ale nie­ko­niecz­nie. Roz­mowy nie­do­koń­czone, myśli zawie­szone w próżni. Zawie­dzione nadzieje, plany, które wzięły w łeb.

Kotka się oko­ciła, po domu wędruje dzie­więć małych kociąt. Po łóż­kach, stole, piecu kaflo­wym. Cała radość.

Raj według cara i Unii Euro­pej­skiej

A prawda – jeden wró­cił. Z Bia­łe­go­stoku. Bez­ro­botny tam był, więc przy­je­chał. Wiej­skie jutro zawsze pew­niej­sze niż miej­skie. Plan mieli, car Alek­san­der II ich natchnął i Unia Euro­pej­ska. W 1905 car nadał wsi ser­wi­tuty – wspólne pastwi­sko do wypasu koni, krów, owiec. Unia Euro­pej­ska za eko­lo­gię płaci, po dwa i pół tysiąca od hek­tara za ochronę der­ka­cza. A tu za pło­tem der­kają one jak najęte przez całe lato. Cho­dzi o to, żeby do sierp­nia łąki wspól­no­to­wej nie kosić, kiedy małe się wyklu­wają. Skrzyk­nęli się miej­scowi eko­lo­dzy, połą­czyli siły i grunta. W nowych cza­sach, sprzy­ja­ją­cych pry­wat­nej ini­cja­ty­wie, zła­pali wiatr w żagle, nowa nadzieja w nich wstą­piła. A jed­nak da się, na prze­kór całemu światu! Pięt­na­stu udzia­łow­ców, jak w praw­dzi­wej demo­kra­cji, po jed­nym gło­sie dostało, nie­za­leż­nie od wiel­ko­ści udziału. „Jest to przy­kład demo­kra­cji ide­al­nej na naj­niż­szym pozio­mie lokal­nym” – napi­sali. I jesz­cze: „Uzy­ski­wane z dopłat pie­nią­dze prze­zna­czane będą na roz­wój wsi, tj. budowę tablic infor­ma­cyj­nych i krzyży, wiaty, festyny, izbę pamięci, stronę inter­ne­tową. Pra­gniemy utrwa­lić pamięć wsi i ludzi, zwłasz­cza że ta wieś liczy ponad 500 lat!”.

Wystar­czył rok, by świe­tlane plany wzięły w łeb. Jak to w spół­kach bywa, poszło o podział pie­nię­dzy z unij­nych dopłat. I o poda­tek, który trzeba zapła­cić Agen­cji Nie­ru­cho­mo­ści Rol­nych. Dzi­siaj wszy­scy są pokłó­ceni. Nikt nie chce na ten temat roz­ma­wiać. Łąki nikt kosić w tym roku nie będzie. Dzia­łal­ność gospo­dar­cza jest w likwi­da­cji.

Samot­ność w Raju

– Ot, dobrze, że pani przy­je­chała, choć było do kogo gębę otwo­rzyć, pośmiać się.

Moi roz­mówcy wstają z ławki i pod­no­szą koszyczki pełne zaku­pów z dostaw­czego busa.

– I co z tymi Ozie­ra­nami będzie? – pytam na odchodne.

– Pani kochana, zaro­sną zupeł­nie, tylko ta droga może jesz­cze osta­nie się. Za 10 lat spy­chacz przy­je­dzie i wszyst­kie te cha­łupy z zie­mią zrówna. Zaorzą nas.

– E tam, głu­poty ple­ciesz! – sąsiadka aż wstała z ławeczki. – Tu w Ozie­ra­nach nie­długo mia­sto będzie! Przy­jadą mia­stowe i powy­ku­pują domy na dacze. Już trzy wyku­pili. W środku wsi altankę budują, kutym ogro­dze­niem oto­czyli, tabliczkę na wjeź­dzie z nazwą „Ojco­wi­zna” przy­bili. Przy­jeż­dżają na dzień, dwa. Odpo­czy­wają, gril­lują, ryby łowią i wra­cają do sie­bie, do Bia­łe­go­stoku. Daczo­wi­sko tutaj będzie jak, nie przy­mie­rza­jąc, w Kru­szy­nia­nach.

– W Kru­szy­nia­nach meczet jest i tatar­skie jadło, nawet książę Karol tam przy­je­chał! A u nas co? Piach tylko ten i kamie­nie. – Soł­tys swoje wie. – Pani, tu za Ozie­ra­nami kilo­metr wieś Jama­sze kie­dyś była. Sie­dem­na­ście rodzin w niej miesz­kało. Dzi­siaj żad­nego domu tam nie ma. Ani studni, ani ławeczki nawet. Teraz krzaki tam rosną. Tak i tutaj będzie. Ozie­ran nie będzie. Ani Wiel­kich, ani Małych. Nazwa tylko zosta­nie.

2013

Na pod­la­skich bez­dro­żach.

Pieśń

Pieśń

– A pamię­tasz, jak poje­cha­ły­śmy kie­dyś na Sie­mia­nówkę? – zapy­tała moja przy­ja­ciółka Basia.

– Ach, rze­czy­wi­ście! – fakt wynu­rzył się nagle z głę­bin mojej poza­krę­ca­nej istoty sza­rej. To było tyle lat temu, że dawno o tym zapo­mnia­łam.

Nosi­łam wów­czas dżinsy o dwa numery mniej­sze i byłam wolna jak wiatr hula­jący w trzci­nach Jeziora Sie­mia­now­skiego. O czym myśli taka dziew­czyna pod­czas waka­cji? Głów­nie o tym, co zro­bić ze swoim cza­sem. Tego dnia posta­no­wi­ły­śmy z kole­żanką urzą­dzić grilla nad zale­wem. Pole­wane coca-colą kieł­ba­ski skwier­czały, chłopcy prę­żyli opa­lone ciała odziane jedy­nie w kąpie­lówki, a w oddali krzy­czały mewy. Reasu­mu­jąc: dzień był bajeczny, ale pora pako­wać grilla do bagaż­nika i obrać kurs na dom.

Kolę­do­wa­nie w Par­ce­wie.

Jakoś się pogu­bi­ły­śmy w dro­dze powrot­nej. Klu­czy­ły­śmy, zawra­ca­ły­śmy, odnaj­do­wa­ły­śmy i gubi­ły­śmy lokalne drogi. Wszyst­kie wyglą­dały tak samo. Laski, pia­ski i sosnowe zagaj­niki. Zna­ków dro­go­wych i ludzi – brak. Tylko gzów pod dostat­kiem. Pamię­tam narze­ka­nie mojej matki wywie­zio­nej przez ojca na wycieczkę w owe strony – mieli wtedy zwie­dzić wschod­nią część zalewu Sie­mia­nówka:

– Istny koniec świata! Tylko bagna i gzy. Chmary gzów wiel­kich jak krowy! Z Bia­ło­rusi na pewno ta zaraza przy­la­tuje, bo już gra­nicę widać.

Po godzi­nie błą­dze­nia nagle dostrze­gamy przy­bli­ża­jącą się postać. Zgar­biona sta­ruszka w chu­stce na gło­wie idzie, pod­pie­ra­jąc się sęka­tym kijem. No naresz­cie jakiś czło­wiek na tym pust­ko­wiu! Otwie­ram okno i pytam:

– Bab­ciu, jak doje­chać do Tar­no­pola? Bab­cia uśmie­cha się przy­jaź­nie i opiera łokieć o otwarte okno. Zaczyna tłu­ma­czyć, a ja staję się Leste­rem z Ame­ri­can Beauty patrzą­cym na tań­czącą che­er­le­aderkę. Świat się zatrzy­muje, a bia­ło­ru­ska gwara, którą posłu­guje się sta­ruszka, wpro­wa­dza mnie w stan głę­bo­kiej hip­nozy. To nie język ani słowa, to melo­dia. Śpiew­ność mowy bia­ło­ru­skiej, jej mięk­kość i lek­kość spo­wi­jają, koły­szą i utu­lają. Słu­cha­łam jej, a czas prze­stał ist­nieć. Bab­cia długo tłu­ma­czyła, kij­kiem wyma­chi­wała, obja­śniała. Mimo że dobrze znam język bia­ło­ru­ski, nie potra­fi­łam wychwy­cić sensu jej słów. Sły­sza­łam tylko muzykę.

– No więc jak mamy jechać? – pyta­nie Basi bru­tal­nie spro­wa­dziło mnie na zie­mię. Basia nie rozu­miała wschod­nio­sło­wiań­skich gwar.

– To było takie piękne, że… kom­plet­nie nie słu­cha­łam, o czym ona mówi!

2013

Nad Supra­ślą.

Eko­tony

Eko­tony

„Ależ odkry­łam cudowne miej­sce!” – napi­sa­łam do Grze­sia, mojego kolegi z Face­bo­oka. I to gdzie? Kil­ka­set metrów od mojego domu. Żyjemy, wozimy dzieci do szkoły, jeź­dzimy do pracy, po zakupy, do gale­rii, do kina, cho­dzimy sta­łymi, dobrze zna­nymi i wydep­ta­nymi ścież­kami, i nie mamy żad­nego powodu, by zaprze­stać odpra­wia­nia naszej codzien­nej litur­gii wygod­nej jak zno­szone buty. A wystar­czy skrę­cić w boczną drogę, tam, gdzie krzaki, gdzie nikt – albo mało kto – nie cho­dzi, bo błoto, bo nie po dro­dze, bo po co. I voilà! Oto Narnia. Macie­rzanka mruga fio­le­to­wym oczkiem, a ten świerk! Ma nie­sa­mo­wite gałę­zie. Potężne pomni­kowe sosny, jałowce ogromne jak lodo­wiec. A prze­cież nie ma tam żad­nego rezer­watu, parku kra­jo­bra­zo­wego, nic! Jak to moż­liwe, że ten wyjąt­kowy kawa­łek przy­rody nie jest w ogóle chro­niony? I jak to moż­liwe, że chmiel rośnie na świerku? Prze­cież obie te rośliny przy­na­leżą do zupeł­nie innych śro­do­wisk.

„To eko­ton” – poin­for­mo­wał mnie Grześ, który na przy­ro­dzie zna się lepiej ode mnie.

Eko – co? Na pomoc przy­cho­dzi Wiki­pe­dia. „Eko­ton – eko­sys­tem, który sta­nowi strefę przej­ściową mię­dzy co naj­mniej dwoma eko­sys­temami”. Efekt styku. Pogra­ni­cze. Koń­czy się jeden świat, zaczyna drugi. Eko­tonem jest skraj lasu, wybrzeże, mie­dza. Tutaj, pod Nowo­dwor­cami, nali­czy­łam co naj­mniej cztery strefy: las sty­kał się z roz­le­głymi nad­rzecz­nymi łąkami, a tereny bagni­ste z piasz­czy­stymi wydmami. Na jed­nej z takich wydm nasi pra­sz­czu­ro­wie urzą­dzili sobie obo­zo­wi­sko. Było to około dzie­się­ciu tysięcy lat temu po ustą­pie­niu lądo­lodu i poja­wie­niu się lasów przy­po­mi­na­ją­cych tajgę. W latach sie­dem­dzie­sią­tych XX wieku na wydmie pro­wa­dzono bada­nia arche­olo­giczne. Potwier­dziły one, że ten teren zamiesz­ki­wali łowcy reni­fe­rów posłu­gu­jący się krze­mien­nymi narzę­dziami. Miesz­kańcy wsi dono­szą, że do dzi­siaj wydma wyrzuca z sie­bie kamienne ostrza strzał.

Wydma, podob­nie jak cenne przy­rod­ni­czo tereny wokół niej, nie jest chro­niona ani zabez­pie­czona. Dewa­stują ją ludzie jeż­dżący na quadach, a pro­cesy wywie­wa­nia pia­sku zmniej­szają jej powierzch­nię. O zabez­pie­cze­niu wydmy mówi się od lat – i od lat nic się w tej spra­wie nie dzieje. Ostat­nie lata badań wyka­zały, że podob­nych wydm jest w oko­licy wię­cej, kil­ka­na­ście, a może nawet kil­ka­dzie­siąt. Wiele z nich było zamiesz­ka­nych. Grześ prócz tego, że zna się na przy­ro­dzie, jest pale­on­to­lo­giem ama­to­rem pene­tru­ją­cym dolinę Wisły. Ze swo­ich wypraw przy­wozi a to żebro mamuta, a to ząb noso­rożca wło­cha­tego, a to topo­rek krze­mienny. Jego eks­po­naty prze­stają się już mie­ścić w pudłach usta­wia­nych w pokoju, kuchni, na stole i pod sto­łem.

Nad Bugiem.

Wróćmy jed­nak do eko­to­nów. Są to nie­by­wale piękne i cenne przy­rod­ni­czo sie­dli­ska. Przej­ście mię­dzy stre­fami zacho­dzi na pew­nej prze­strzeni – śro­do­wi­ska zmie­niają się płyn­nie, bez ostro zazna­czo­nych gra­nic. Prze­ni­kają się, sta­no­wiąc mie­sza­ninę form cha­rak­te­ry­stycz­nych dla obu stref, a także wytwa­rzają struk­turę spe­cy­ficzną tylko dla sie­bie. Poja­wiają się tam rośliny i zwie­rzęta, które jedy­nie w takich miej­scach odnaj­dują dogodne warunki do życia. To decy­duje o nie­zwy­kłym bogac­twie gatun­ko­wym eko­to­nów, ich wie­lo­war­stwo­wej struk­tu­rze i zróż­ni­co­wa­niu.

Eko­tony są szcze­gól­nie ważne, bowiem sta­no­wią bufor chro­niący prze­ni­ka­jące się śro­do­wi­ska i utrzy­mują je w sta­nie rów­no­wagi dyna­micz­nej. Ostre cię­cia są sztuczne i nie­zdrowe. Otwie­rają wraż­liwe wnę­trze na dewa­stu­jące wpływy. Obszary wyraź­nie od sie­bie oddzie­lone, jak na przy­kład zaorane pola pod lasem, są naj­czę­ściej dzie­łem czło­wieka. Natura z jakie­goś powodu nie wytwa­rza wyra­zi­stych gra­nic. Pogra­nicza zawsze mnie fascy­no­wały. Jest w nich meta­fi­zyka. Styk róż­nych świa­tów, war­to­ści, kul­tur. Spo­tka­nie dwóch bie­gu­nów, plusa i minusa, rodzi napię­cie, poja­wia się dyna­mika, zaczyna pły­nąć prąd. W pogra­niczach drze­mie poten­cjał nie­zwy­kłej kre­atyw­no­ści. Na styku dwóch fron­tów atmos­fe­rycz­nych powstają bły­ska­wice. Podobno z takich wyła­do­wań wykluło się życie.

Nazwa eko­ton wywo­dzi się z greki. Oikos ozna­cza dom, a tonos – napię­cie. A więc tam, gdzie obok sie­bie stoją dwa domy, nie wszystko układa się har­mo­nij­nie. Eko­ton przy­po­mina styk dwóch płyt tek­to­nicz­nych. Płyty odda­lają się od sie­bie i zbli­żają, napie­rają jedna na drugą, ule­gają koli­zjom, zde­rze­niom, by znów szu­kać punktu rów­no­wagi, dosto­so­wa­nia. Tam, gdzie płyty tek­to­niczne sąsia­dują ze sobą, drży zie­mia, wybu­chają wul­kany. Pogra­ni­cza eks­plo­dują wie­lo­ścią gatun­ków i form.

Bogac­two gatun­kowe eko­to­nów przy­ciąga wiele gatun­ków zwie­rząt, na przy­kład dra­pież­ców, któ­rzy żywią się niż­szymi ogni­wami łań­cu­cha pokar­mo­wego – ale nie tylko. Oka­zuje się, że takie sie­dli­ska są też nie­zwy­kle atrak­cyjne dla ludzi. Z tego punktu widze­nia wyjąt­kową rolę od zawsze odgry­wał styk śro­do­wisk lądo­wych i wod­nych, a szcze­gól­nie mor­skich. W książce W dziką stronę Łukasz Łuczaj przy­wo­łuje hipo­tezę ewo­lu­cji czło­wieka opra­co­waną kil­ka­dzie­siąt lat temu przez oce­ano­grafa Ali­stera Hardy’ego. Badacz ten zane­go­wał zało­że­nie, iż ojczy­zną gatunku ludz­kiego była sawanna, i ukuł wła­sną teo­rię „wod­nej małpy”. O tym, że u zara­nia dzie­jów mie­li­śmy być wod­nymi mał­pami, mają świad­czyć szcząt­kowe błony pławne mię­dzy pal­cami, gru­czoły łzowe jak u zwie­rząt wod­nych, umie­jęt­ność pły­wa­nia i kon­tro­lo­wa­nia odde­chu. A może zasie­dla­li­śmy wła­śnie styk sawanny i morza? Dla wszyst­ko­żer­nego czło­wieka moż­li­wość pene­tra­cji róż­nych śro­do­wisk – lądo­wego, które dostar­cza pokarmu zwie­rzę­cego i roślin­nego, oraz mor­skiego boga­tego w ryby, owoce morza i wodo­ro­sty – sta­no­wi­łaby naj­ko­rzyst­niej­sze połą­cze­nie.

Bada­nia nad zasie­dle­niem obu Ame­ryk przez gatu­nek ludzki potwier­dzają hipo­tezę Hardy’ego. Rdzenni miesz­kańcy Ame­ryki zamiesz­ki­wali wła­śnie eko­tony: brzegi mórz, jezior i rzek sty­ka­jące się z tere­nami zale­sio­nymi i otwar­tymi. Roz­po­czy­na­jąc od Ala­ski i cie­śniny Beringa, opa­no­wali wkrótce cały kon­ty­nent i wszyst­kie jego śro­do­wi­ska (tajgę, lasy liścia­ste, stepy, pół­pu­sty­nie, lasy zwrot­ni­kowe), ale naj­pierw poru­szali się jedy­nie wzdłuż brzegu oce­anu. Żywili się mał­żami, rybami, żół­wiami, nad­mor­skimi pta­kami i ich jajami, jed­no­cze­śnie upra­wia­jąc zbie­rac­two i łowiec­two na lądzie. Rdzenni miesz­kańcy wybrzeża Pacy­fiku jako pierwsi mieli czas, by odda­wać się dzia­łal­no­ści przy­po­mi­na­ją­cej sztukę. A wszystko dzięki ławi­com łososi wpły­wa­ją­cym z oce­anu do rzek Gór Ska­li­stych. To w eko­to­nach po raz pierw­szy wystą­piło zja­wi­sko seden­ty­zmu, czyli osia­dłego trybu życia. Korzy­sta­nie z kilku róż­no­rod­nych źró­deł poży­wie­nia dawało moż­li­wość prze­rzu­ca­nia się z jed­nego pokarmu na inny w zależ­no­ści od pory roku i innych czyn­ni­ków. Wyma­gało to tylko zmiany źró­dła, z któ­rego było pozy­ski­wane jedze­nie, nie zaś wędro­wa­nia w jego poszu­ki­wa­niu.

Ludy Ame­ryk żyjące w głębi lądu pro­wa­dziły już odmienny, zbie­racko-łowiecki styl życia koczow­ni­ków, co wymu­szało życie w dużo więk­szym roz­pro­sze­niu. Przy­ję­cie osia­dłego trybu życia sprzy­jało udo­mo­wie­niu roślin i zwie­rząt, roz­wo­jowi rol­nic­twa oraz hodowli. Pierw­sze osady, wsie i pro­to­mia­sta powsta­wały w del­tach wiel­kich rzek: sta­ro­żytny Sumer mie­ścił się w doli­nach Eufratu i Tygrysu, Egipt w del­cie Nilu, gęsto zalud­nione były doliny Indusu i Żół­tej Rzeki. Pierw­sze duże osady powsta­wały nie na suchym ste­pie, lecz na mokra­dłach, a szcze­gól­nie w ujściach wiel­kich rzek do morza. Ich coroczne wylewy użyź­niały glebę i umoż­li­wiły roz­wój rol­nic­twa iry­ga­cyj­nego, a osta­tecz­nie – roz­wój cywi­li­za­cji.

Wydma pod Nowo­dwor­cami.

„Wszy­scy­śmy z eko­to­nów!” – chcia­łoby się zakrzyk­nąć, sto­jąc pod Nowo­dwor­cami. Za ple­cami las, przed oczami zaba­gniona dolina Supra­śli, a pod nogami pia­sek wydmy. To sąsiedz­two piasz­czy­stych łach i czar­nych bagien, suchych pagór­ków poro­śnię­tych sosen­kami i pod­mo­kłych tor­fo­wisk, to sąsiedz­two skraj­no­ści i brak upodo­ba­nia do wywa­żo­nego środka – to cecha cha­rak­te­ry­styczna Pod­la­sia. Tak jakby nie można tu być tylko tro­chę, w poło­wie, w uprzej­mej obo­jęt­no­ści, w umiar­ko­wa­nej racjo­nal­no­ści. Poru­sza­jąc się po skraju, po gra­nicy, trzeba uwa­żać, gdzie się sta­wia stopę. Chwila nie­uwagi, a przy­ja­zna dróżka zamie­nia się w zdra­dliwą jamę.

Roz­pięta mię­dzy skraj­no­ściami pod­la­ska dusza wykrzy­wia się i zagina, wyje i mil­czy, wzla­tuje ku górze i spada w odrę­twie­nie. Asy­me­tria plą­cze kroki, utyka na jedną nogę, zata­cza nie­równe koła niczym spi­rala. Natura nie lubi syme­trii. DNA więk­szo­ści orga­ni­zmów na Ziemi składa się z podwój­nej helisy zwi­nię­tej w prawą stronę. Więk­szość muszli śli­ma­ków też jest pra­wo­skrętna, cho­ciaż zda­rzają się lewo­skrętne. W przy­ro­dzie zda­rza się nie­mal wszystko. Każdy wyją­tek, każda oso­bli­wość są moż­liwe. Natu­ralne eko­sys­temy bez inge­ren­cji czło­wieka ewo­lu­ują w kie­runku coraz więk­szego zróż­ni­co­wa­nia. Na jed­nym drze­wie w Ama­zo­nii nali­czono czter­dzie­ści jeden gatun­ków mró­wek – tyle, ile mieszka na wszyst­kich drze­wach w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Mno­żyć się, dzie­lić, róż­ni­co­wać, zaj­mo­wać wszyst­kie nisze, każdy ustęp, rów, wznie­sie­nie, być naj­le­piej dosto­so­wa­nym. W wyścigu o życie wygrywa naj­sil­niej­szy i naj­le­piej przy­sto­so­wany. Róż­ni­co­wa­nie, wie­lo­pię­tro­wość, wąska spe­cja­li­za­cja sprzy­jają powsta­wa­niu uni­kal­nych form. Natura w swo­jej nie­skrę­po­wa­nej kre­acji nie wytwa­rza wiel­kiej liczby osob­ni­ków jed­nego gatunku, raczej na odwrót – las natu­ralny to las bar­dzo wielu gatun­ków o sto­sun­kowo niewiel­kiej liczeb­no­ści. Docho­dzi nawet do sytu­acji, kiedy dany gatu­nek ma tylko kil­ku­set przed­sta­wi­cieli zamiesz­ku­ją­cych bar­dzo ogra­ni­czony obszar, cza­sem zale­d­wie jedno wzgó­rze.

Las natu­ralny to mozaika zło­żona z mnó­stwa kawa­łecz­ków, a każdy z nich ma inną funk­cję. To sta­nowi o bogac­twie, trwa­ło­ści i odpor­no­ści lasu. Gdy w wie­lo­pię­tro­wej budowli sple­cio­nej sie­cią wza­jem­nych zależ­no­ści powsta­nie wyrwa, zostaje szybko zabliź­niona i zajęta przez inne orga­ni­zmy. Struk­tura jako całość nie ponosi szkody, nawet gdy nie­które jej obszary są osła­bione czy ata­ko­wane.

Pusz­cza Bia­ło­wie­ska, ostatni las nizin euro­pej­skich o wyso­kim stop­niu natu­ral­no­ści, to nasza lokalna dżun­gla. Jej zróż­ni­co­wa­nie, a także wie­lo­pię­trowa struk­tura sta­no­wią o trwa­ło­ści i odpor­no­ści, mię­dzy innymi na szkod­niki. Gdy drzewa jed­nego gatunku, na przy­kład świerki, zostaną zaata­ko­wane przez kor­niki, inne drzewa, jak dęby, lipy, klony, mają się świet­nie. Znik­nię­cie świer­ków z pusz­czy nie spo­wo­duje uni­ce­stwie­nia całego lasu. Zresztą w lesie natu­ral­nym znik­nię­cie wszyst­kich świer­ków jest nie­moż­liwe, kor­niki ata­kują drzewa chore i osła­bione, a prze­cież w pusz­czy rosną świerki stare, młode i cał­kiem malut­kie. Ina­czej jest w lasach gospo­dar­czych, które sta­no­wią mono­kul­tury wybra­nych gatun­ków, na przy­kład sosen czy świer­ków w jed­na­ko­wym wieku. Atak kor­ni­ków może szybko dopro­wa­dzić do śmierci całego lasu. Mono­kul­tura jest struk­turą słabą, nie­od­porną na ciosy i wyzwa­nia. Mono­kul­tura jest nudna i smutna. Natura z jakie­goś powodu nie lubi mono­kul­tur i ich nie wytwa­rza.

Ist­nie­jące mono­kul­tury, zarówno przy­rod­ni­cze, jak i spo­łeczne, są naj­czę­ściej struk­tu­rami sztucz­nie stwo­rzo­nymi i siłą pod­trzy­my­wa­nymi przy życiu. Sta­ro­żytne impe­ria trwały setki, nie­kiedy tysiące lat. Wie­lo­kul­tu­rowe, wie­lo­re­li­gijne, otwarte na świat, wchła­nia­jące odrębne spo­łecz­no­ści bez stra­chu przed obcym lub żyjące z nim w sym­bio­zie, w wymia­nie, w ruchu. Siła I Rze­czy­po­spo­li­tej była siłą zamiesz­ku­ją­cych ją naro­dów i ich kul­tur: pol­skiej, ruskiej, litew­skiej, żydow­skiej, tatar­skiej, nie­miec­kiej. Czas wie­lo­na­ro­do­wych impe­riów skoń­czył się wraz z Wio­sną Ludów, a porzą­dek jał­tań­ski zadał im osta­teczny cios. XIX-wieczne sen­ty­menty naro­do­wo­ściowe wci­śnięte w za cia­sne gar­ni­turki pośpiesz­nie kro­jo­nych gra­nic szybko uni­fi­ko­wały toż­sa­mość i język. Stło­czone stadka, każde w swoim domku niczym w komórce pla­stra miodu, wyod­ręb­niały się i izo­lo­wały, oko­pu­jąc na swo­ich pozy­cjach. Z ojczy­zny znik­nął „inny” – został wygnany, wyje­chał lub z wła­snej woli scho­wał się pod stół. Inność nie była w cenie. Inny zaczął ozna­czać wroga. Piątą kolumnę. Obcego.

W naro­do­wej ojczyź­nie wszystko musiało być naro­dowe. Ofi­cjalna wer­sja jedy­nie słusz­nego „języka naro­dowego” depre­cjo­no­wała i usu­wała w cień lokalne gwary, narze­cza, odmiany i wyjątki. Stały się one powo­dem do wstydu, dowo­dem pro­win­cjo­nal­no­ści i braku wykształ­ce­nia. Zepchnięte do pod­zie­mia, funk­cjo­no­wały w domach, przy stole, z sąsia­dami. „Mów po pol­sku, uczysz się w pol­skiej szkole” – takie zda­nie sły­szały od nauczy­cieli dzieci mówiące gwa­rami wschod­nio­sło­wiań­skimi, kur­piow­skimi, mazo­wiec­kimi, ślą­skimi, mazur­skimi.

Mój ojciec nauczył się mówić po pol­sku wła­śnie w szkole. Jego pierw­szy język, ten, w któ­rym roz­ma­wiał z matką i kole­gami na podwórku, to jedna z odmian gwar wschod­nio­sło­wiań­skich uży­wa­nych mię­dzy Narwią a Bugiem. Do dziś języ­ko­znawcy spie­rają się, czy to gwara, czy język, a jeśli język – to jaki? Ukra­iń­ski? Bia­ło­ru­ski? A może dawny ruski? Nasze nowo­żytne poję­cia nijak nie chcą się wpa­so­wać w skom­pli­ko­waną naturę rze­czy. To nasz ludzki pęd do kla­sy­fi­ko­wa­nia, ozna­cza­nia, nazy­wa­nia, met­ko­wa­nia.

Pamię­tam dzień, gdy porząd­ko­wa­łam swoją biblio­tekę i przy­dzie­la­łam książki do odpo­wied­nich dzia­łów. W wypadku nie­któ­rych ksią­żek, a nawet znacz­nej czę­ści, wcale nie było to łatwe. Bo nagle się oka­zy­wało, że jest tro­chę z lewa, tro­chę z prawa, a pasuje co naj­mniej do trzech róż­nych dzia­łów, jak gdyby jakimś cudem doszły ją słu­chy o ist­nie­niu trzech płci. Kie­dyś dowie­dzia­łam się, że ist­nieje gatu­nek grzyba, który na wcze­snym eta­pie ewo­lu­cji, w dewo­nie, posia­dał aż cztery płcie. Moje książki wymy­kały się kla­sy­fi­ka­cji podob­nie jak ten grzyb – Biblia wita­min powinna stać w dziale reli­gia czy medy­cyna? A album foto­gra­ficzny z arty­stycz­nymi zdję­ciami uka­zu­ją­cymi pogań­skie obrzędy Pole­sia w dziale sztuka czy etno­gra­fia? Boż­nice Bia­ło­stoc­czy­zny do działu żydow­skiego czy pod­la­skiego? A lite­racki opis zauł­ków Rzymu to dział podróże czy lite­ra­tura piękna? I czy książka, która nie pasuje do żad­nej szu­fladki, jest bez­war­to­ściowa i zasłu­guje na wyrzu­ce­nie? Por­tal Nauka w Pol­sce donosi, że

w Ama­zo­nii rośnie 16 tys. gatun­ków drzew, samych zaś drzew jest ok. 390 mld. Połowa z nich należy do zale­d­wie 227 gatun­ków, co sta­nowi 1,4% ogól­nej ich liczby. Mode­lo­wa­nie mate­ma­tyczne dostar­czyło też infor­ma­cji nt. gatun­ków naj­rzad­szych. Zda­niem naukow­ców liczeb­ność około sze­ściu tysięcy gatun­ków drzew w Ama­zo­nii nie prze­kra­cza tysiąca sztuk, co auto­ma­tycz­nie kwa­li­fi­kuje je jako kan­dy­da­tów do Czer­wo­nej Księgi Gatun­ków Zagro­żo­nych IUCN (Mię­dzy­na­ro­do­wej Unii Ochrony Przy­rody). Jest jed­nak pro­blem – zazna­czają auto­rzy tek­stu w „Science”. Wspo­mniane gatunki są tak rzad­kie, że w rze­czy­wi­sto­ści naukowcy mogą się na nie ni­gdy nie natknąć1.

Naukowcy sza­cują, że w ciągu roku na naszej pla­ne­cie ginie około dwu­dzie­stu tysięcy gatun­ków zwie­rząt, głów­nie owa­dów, w więk­szo­ści nie­zna­nych nauce. Jesz­cze nikt do nich nie dotarł, nie poli­czył ich, nie skla­sy­fi­ko­wał. Czy odczu­wamy jako stratę wymar­cie gatunku mró­wek, o któ­rych ist­nie­niu nawet nie wie­dzie­li­śmy? Na pewno przej­mu­jemy się śmier­cią żółwi mor­skich, słoni albo noso­roż­ców bia­łych. A prze­cież to nie­wi­dzialna sieć owa­dów, grzy­bów i mikro­or­ga­ni­zmów sta­nowi o sta­bil­no­ści eko­sys­temu, podob­nie jak nie­wi­doczne fun­da­menty wpły­wają na sta­bil­ność domu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.W Ama­zo­nii rośnie 16 tys. gatun­ków drzew, Nauka w Pol­sce, 20.10.2013, https://naukaw­pol­sce.pap.pl/aktu­al­no­sci/news%2C397637%2Cw-ama­zo­nii-rosnie-16-tys-gatun­kow-drzew.html, dostęp 5.10.2021. [wróć]