Ja sama - Aga Szynal - ebook

Ja sama ebook

Aga Szynal

3,9

Opis

To jest opowieść o Marcie.

A może też trochę o tobie, jeśli wiecznie walczysz o czerwony pasek na życiowym świadectwie?

Marta ma wysokie stanowisko w międzynarodowej korporacji, męża, którego zazdroszczą jej koleżanki, oraz ukochaną córkę Ninę. Rodzice są z niej dumni, a małe miasteczko, z którego pochodzi, kiwa głową z uznaniem. Słowem: sukces! Należy się szóstka.

W związku ze zbliżającymi się czterdziestymi urodzinami Marta zdaje sobie jednak sprawę, iż pomimo większych i mniejszych osiągnięć na koncie w jej wnętrzu niespodziewanie zionie dziura; w dziurze zaś hula wiatr (zmian?). Czuje się zapędzona w kozi róg przez własny perfekcjonizm. Jest zmęczona wyłączną odpowiedzialnością za dom oraz ciągłymi służbowymi wyjazdami, które z biegiem czasu z niezaprzeczalnej przyjemności zamieniły się w czystą udrękę.

Pojawia się też jeszcze jeden niespodziewany element…

Ja sama” to na wskroś kobieca powieść o odnajdywaniu „czułej przewodniczki” w samej sobie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (7 ocen)
2
4
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright by Aga Szynal, Warszawa 2022

Wydanie I

Opieka redakcyjna: Ewelina SzyszkowskaRedakcja: Sylwia ChojeckaSkład: Tomasz ChojeckiKorekta: Katarzyna Mróz-JaskułaProjekt okładki: Elka GrądzielSkład okładki: Katarzyna Mróz-JaskułaKonwersja do ePub i Mobi: Tomasz Chojecki

978-83-965021-1-7 numer wersji epub978-83-965021-2-4 numer wersji mobi978-83-965021-3-1 numer wersji pdf

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność́ i prawo!

Polska Izba Książki

Książka dostępna w sprzedaży na stronie:

www.kobiecasilawsparcia.pl

Mojemu mężowi, za to, że nigdy nie jestem sama

1

Ciasnym ściegiem i grubą nitką szyłam swoją narrację życia. Dbałam o to, żeby nie rozlazła się na boki i nie wionęła nagle niechcianą dziurą. Ale jak na złość w okolicach czterdziestki tkane ciasno szwy zaczęły się rozłazić, a opowieść niebezpiecznie strzępić. Czy to materiał lichy, czy nitka słaba, czy po prostu krawcowa nietęga? Nie wiedziałam. Było tak, jakbym gnała za własnym ogonem, a tu klops, nie ma ogona, za czym ja tak gnam?

Budzik rozdzwonił się przeraźliwie i wytrącił mnie z głębokiego snu. Zerwałam się odruchowo i wyłączyłam go od razu, po pierwszym dzwonku.

Piąta rano. Dlaczego ja się muszę tak zrywać?

Świt to zdecydowanie nie była moja pora. Zawsze lubiłam spać. Wstałam jednak od razu. Nie chciałam budzić Kuby i przede wszystkim Niny, więc szósty, matczyny zmysł pracujący nieprzerwanie nawet w czasie sennej nieświadomości sprawił, że zadziałałam jak robot. Zerwałam się.

Przez krótką chwilę siedziałam na łóżku, żeby nie zakręciło mi się w głowie po zbyt szybkim podniesieniu się do pozycji wertykalnej. Moje ciało nie wiedziało jeszcze dobrze, co się dzieje. Krew powoli napływała do mózgu. Zerknęłam na Kubę. Poruszył się tylko lekko, ale po chwili znów zapadł w głęboki sen, wtuliwszy się mocno w poduszkę. Przykrył głowę jaśkiem. Zniknęły jego blond włosy, których zazdrościła mu niejedna nasza koleżanka, bo o każdej porze roku wyglądały jak lekko muśnięte słońcem, tak jakby w ogóle nie schodził z deski windsurfingowej. Spod poduszki wystawała tylko brązowa ręka umięśniona od regularnego grania w tenisa. Odruchowo spojrzałam na własne blade ciało, które na przedwiośniu wydawało mi się wręcz przezroczyste, i porównałam z ramieniem mojego męża. Wydałam się sobie jeszcze starsza i bardziej zmęczona. Rzut oka na stertę ubrań Kuby, kłębiącą się na stojącej w naszej starannie urządzonej sypialni komodzie, nie poprawił mi humoru.

Kuba lubił spać jeszcze bardziej niż ja, a obowiązki go nie wzywały. Nie to, co mnie. Może dlatego jego skóra nie wyglądała jak kartka papieru? A cienie pod oczami nie straszyły złowieszczo?

Wstanie dopiero razem z Niną i odprowadzi ją do przedszkola, kiedy będzie chciał. W prywatnych przedszkolach nie wymagano obecności na śniadaniu tak jak w tych państwowych, reguły były mniej surowe i do różnorodnych grafików rodziców dostosowane. Spędzą pewnie uroczy, szalony poranek pełen uśmiechów, nikt nie będzie im przeszkadzał niepotrzebnym poganianiem, upominaniem, wymaganiami, będą sobie robili, co będą chcieli, jak dwójka niesfornych dzieci bez nadzoru. Nadzór stanowiłam ja, ja tu byłam główną porządkową, głównym nakazywaczem, głównym psujem zabawy.

A mnie dziś z nimi nie będzie…

Westchnęłam ciężko, choć jednocześnie od razu napięłam się jak struna i stłumiłam westchnienie. Po co budzić Kubę?, upomniałam samą siebie w myślach. Kiedyś lubiłam wprawdzie, jak żegnaliśmy się czule przed moim wylotem, ale kiedy to było? Teraz zależało mi przede wszystkim na sprawnym wypełnieniu kolejnego zadania. Najlepiej będzie, jeśli nikt nie będzie mi w tym przeszkadzał…

Cichutko zabrałam przygotowane wcześniej ubrania, wyszłam z sypialni i udałam się prosto do łazienki, wciąż jakby zaprogramowana. Ile już razy wykonywałam te czynności?

Wzięłam gorący prysznic, który pomógł mi zrzucić z siebie poranny chłód przenikający do szpiku kości. Choć przecież w mieszkaniu było ciepło, dwadzieścia dwa stopnie, to ja marzłam zawsze. Włożyłam beżową sukienkę, wysuszyłam włosy i wyprostowałam je prostownicą. Użyłam lakieru. W końcu moja fryzura musiała jakoś się trzymać do końca ciężkiego dnia. Zaczęłam zamalowywanie twarzy. Cierpliwie nakładałam podkład, puder, odrobinę różu, delikatne cienie na powieki, szczotkowałam rzęsy czarnym tuszem. Tworzyłam w ten sposób maskę, która pozwalała mi przetrwać dzień. Sukienka, moja zbroja, do tego makijaż i przyklejony uśmiech – tak dopiero mogłam się udać do ludzi.

Gotowe.

Na taką mnie patrzcie – jeśli chcecie – do woli.

Cienie pod oczami zamalowałam korektorem. Podkład poprawił koloryt mojej twarzy. Z lustra patrzyła wprost na mnie brązowooka brunetka z kręconymi włosami sięgającymi lekko za ramiona i ujarzmionymi przez suszarkę i szczotkę; kobieta nie pierwszej młodości, oznaczona zmarszczkami na czole, ale wciąż jeszcze wyglądająca jako tako, zwłaszcza w wersji „wyjściowej”.

Róż to zdecydowanie moje odkrycie kosmetyczne, pomyślałam jeszcze. Pomaga mi skutecznie ukryć nieustające znużenie.

Spakowałam kosmetyczkę i dołożyłam ją do przygotowanej wczorajszego wieczoru torby.

Zajrzałam do Niny.

Zdjęłam kapcie przed wejściem do jej pokoju, żeby niepotrzebnie nie klapały, i niemal wstrzymałam oddech. Sen miała lekki, zwłaszcza nad ranem, a ja za nic nie chciałam jej obudzić. Jeśli nie pośpi odpowiednio długo, na pewno będzie miała zły humor. Tego chciałam uniknąć. Byłam matką i marzyłam o samych pięknych dniach dla niej. Miałam jednak nieodpartą pokusę, żeby na nią jeszcze spojrzeć przed wyjściem. Choćby na sekundę. Wrócę dopiero jutro, do jutra zatem zostanie tylko z tatą, a ja będę pozbawiona przyjemności położenia jej spać, przeczytania wieczornej książki, całusów na dobranoc i wszystkich tych naszych rytuałów, które tak lubiłam.

Jak ja tego nie znosiłam!

Nina jęknęła lekko i przekręciła się na drugi bok. Spojrzałam na nią z trwogą i wycofałam się na palcach. Udało się. Nie obudziła się. Mogłam w spokoju zająć się sobą i służbowym lotem do Budapesztu.

Który to wyjazd w tym miesiącu? Dopiero drugi, nie najgorzej jak na moje zawodowe obowiązki, ale dla mnie aż drugi, czułam to wyraźnie, rosła we mnie gula smutku, niesmutku, złości może? Złości na co? Na kogo? Sama nie wiedziałam. Na razie była tylko niejasna magma uczuć nieprzerobiona jeszcze przeze mnie na konkrety, nieubrana w słowa, goła, bez przykrycia, o świcie, który jest w końcu najbardziej przeszywającą ludzkie jestestwo porą dnia.

Włożyłam płaszcz i pchnęłam moją małą torbę na kółkach w stronę drzwi (zmieszczę ją w bagażu podręcznym, a dzięki temu nie będę marnować cennego czasu na nadawanie większej). Rozgoryczenie mieszało się we mnie ze zmęczeniem. I z czymś jeszcze.

Ze strachem?

Zadrżałam.

Przypomniało mi się, że już dzisiaj mogłabym odebrać wynik zrobionego niedawno badania, ale nie miałam czasu, jak zwykle kalendarz trzymał mnie w ryzach.

Odbiorę je dopiero jutro, jak wrócę z Budapesztu.

Jak zwykle wszystko było ważniejsze ode mnie. Moich potrzeb. A nawet zdrowia. Może i życia?

Zaklęłam w duchu.

– Dzień dobry, pani…? – Głos taksówkarza zawisł nad moimi myślami, gdy odruchowo otworzyłam drzwi stojącego pod moim blokiem lekko przybrudzonego samochodu.

– Marta… – W ostatniej chwili powstrzymałam się przed podaniem nazwiska. Trudno mi się było przyzwyczaić, że już nie trzeba podawać swoich pełnych danych.

– Zapraszam. – Kierowca zerknął na wyświetlacz. – Dokąd jedziemy?

– Na lotnisko poproszę.

Mężczyzna stanowił widocznie ten rzadki w swojej branży okaz nieskory do rozmów o wszystkim i niczym. Może sam jeszcze nie dobudził się z mocnego snu? Albo wręcz przeciwnie? Jeździł przez całą noc, a to był jego ostatni kurs? Wyglądał na szarego i wymiętego. Ramiona miał skulone co najmniej tak, jakby niósł na nich wszystkie nieszczęścia świata. Ruszył bez zbędnych słów.

Spojrzałam za szybę i jednocześnie usłyszałam dźwięk rozpoczynających się w radiu wiadomości. Szósta rano. Warszawski wczesnowiosenny świt. Słońce dopiero co wstało, ale zrobiło to tak niemrawo, jakby wcale nie miało dziś ochoty się ukazywać, jakby ociągało się nachmurzone i nabzdyczone, niegotowe rozświetlać nam kolejny dzień. Szarobura chlapa panowała niemiłościwie nad miastem. Nie wiedziałam, czy powietrze jest sine z powodu mgły, czy smogu. Raczej to drugie, przemknęło mi przez myśl, ostatnio wskaźniki w mojej aplikacji jednoznacznie ostrzegały przed niebezpiecznymi drobinkami PM2,5 mogącymi się wsączać do naszych płuc. Wiele razy musiałam z tego powodu odkładać bieganie, teraz pewnie jest to samo. Nie chciało mi się sprawdzać, czy mam rację, ja też (jak słońce) wciąż leniwie rejestrowałam rzeczywistość. Nie zdążyłam w końcu jeszcze wypić porannej kawy, a raczej założyłam, że wypiję ją dopiero, jak coś zjem. Karnie trzymałam się w ryzach własnych postanowień, jak dobrze wyćwiczony rekrut spodziewający się zbyt dużej liczby pompek do zrobienia, gdyby tylko przyszło mu do głowy nie posłuchać rozkazu. Albo może jeszcze czegoś gorszego niż pompki? Nigdy nie wiadomo, co dowódca-los wymyśli.

Strach go kusić.

Wyciągnęłam telefon i sprawdziłam Facebooka. Celowo nie zainstalowałam sobie aplikacji, bo nie chciałam jeszcze jednego rozpraszacza uwagi. W końcu była dostatecznie napięta na co dzień, dodatkowe bodźce nie były jej potrzebne. Dlatego od czasu do czasu musiałam wejść w przeglądarkę i sprawdzić, czy ktoś do mnie nie napisał albo czy algorytm nie ma dla mnie jakichś ciekawych artykułów do podsunięcia (czytałam przede wszystkim te branżowe, związane z reklamą). Teraz od razu pojawiła się ikonka z powiadomieniem o wydarzeniu „Zlot czarownic” Kliknęłam.

Pokazał się tekst Oli:

Ola: Hej, dziewczyny, co powiecie na spotkanie? Dawno się już nie widziałyśmy! Proponuję wtorek w przyszłym tygodniu. Miejsce do ustalenia. Dajcie znać, czy możecie.

Sprawdziłam. Alicja i Kaśka kliknęły już, że wezmą udział w wydarzeniu.

Kaśka: Będę!!! Mam wielką ochotę się z Wami zobaczyć! 

Kaśka: @Marta mam nadzieję, że Ty też będziesz tym razem!!!! Dzwoniłam wczoraj do Ciebie w tej sprawie, ale nie odbierałaś. Bądź!!!!!!!!

Kaśka była moją najlepszą przyjaciółką jeszcze z czasów studiów. Mieszkałyśmy wtedy razem. Każda z nas studiowała na innym kierunku, ona na anglistyce, ja na marketingu i zarządzaniu, ale w zasadzie od razu się dogadałyśmy i od tej pory byłyśmy już nierozłączne. Miałyśmy wspólną paczkę, wspólne imprezy, wspólnych znajomych. Kubę też znała od początku. To jej zwierzałam się ze wszystkiego, zanim jeszcze zaczęłam z nim być, a już bardzo tego chciałam.

Faktycznie, miałam wczoraj od niej nieodebrane połączenie. Zdążyłam już o nim zresztą zapomnieć. Teraz pobrzmiewała w jej słowach delikatna wymówka. Ostatnie dwa razy niestety nie udało mi się dotrzeć na zlot. Raz rozchorowała się Nina, a raz w pracy miałam takie piekło, że po prostu nie zdołałam już się zdobyć na wieczorne wyjście.

Kiedyś, zanim urodziła się Nina, z przyjemnością biegałam na te nasze zloty, ba, sama je nieraz organizowałam. Z dziewczynami w końcu wiele mnie łączyło. Byłyśmy od dawien dawna na bieżąco z wszystkim, co się u nas działo.

Kiedyś.

Teraz nie nadążałam już być na bieżąco nawet sama ze sobą. Nawet ważne badanie musiało poczekać…

Znów coś ścisnęło mnie w gardle.

Czy ja dam radę być? Mój palec zawisł nad klawiszem „Wezmę udział”. Nie wcisnęłam go jednak. Spojrzałam w kalendarz. Niby nie miałam w tym tygodniu żadnego służbowego wyjazdu, ale za to w ciągu dnia czekała mnie znów duża prezentacja przed zarządem. Będę wymięta jak ścierka po tym spotkaniu. Poza tym cholera wie, co planuje Kuba i czy zostanie z Niną. No i jeszcze te wyniki…

Zmarkotniałam. Postanowiłam na razie po prostu nic nie odpowiadać. Iście korporacyjne rozwiązanie.

Przerzuciłam się na Instagram i scrollowałam dalej bez sensu, dla zabicia czasu. I frustracji we mnie. Całe szczęście, że wszystkie odpowiedzi na pilne służbowe maile odrobiłam wczoraj. Teraz nie musiałam się nimi zajmować. W gardle urosła mi jednak gula. Przełknęłam ślinę i wyprostowałam się lekko, ale już po chwili moje plecy wróciły do zgarbionej pozycji. Upodobniłam się do zmęczonego taksówkarza. Każde z nas nie radziło sobie najwidoczniej z własnymi ciężarami do uniesienia.

Ze złością wrzuciłam telefon z powrotem do torebki.

Czy ktoś wystawi mi szóstkę?

Czy jednak należy się pała?

Były we mnie rozedrganie i duża niepewność.

Ponownie sięgnęłam po telefon. Włączyłam aplikację, wybrałam „Kuba” i wystukałam wiadomość:

Ja: Pamiętaj, że macie na śniadanie czekoladowy budyń jaglany. Jest w lodówce.

Musiałam to napisać, bo wiedziałam, że inaczej moja ciężka praca się zmarnuje, a oni pewnie zjedzą jakieś świństwa.

Ja: Podgrzej go trochę w mikrofali.

Z powrotem cisnęłam komórkę do torebki. Nie liczy­łam przecież na odpowiedź. Kuba na pewno jeszcze smacznie spał, a że na noc wyłączał głos w telefonie, mogłam pisać bezkarnie. Przeczyta i tak dopiero jak wstanie. Mam nadzieję.

Znów zapadłam się w sobie.

Jechałam Idzikowskiego w górę i wyjątkowo nie stałam w korku. O tej porze korków jeszcze nie było. Mordor (w którym sama pracowałam) zapraszał do siebie nieco później. Dopiero od ósmej samochody zaczynały się tu tłoczyć, o dziewiątej zaś panowało prawdziwe piekło bezruchu. Mniej cierpliwi korporacyjni gracze klęli głośno zamknięci bezpiecznie w puszkach swoich pojazdów, tu zaczynali codzienny kołowrotek i wojnę nerwów, niektórzy reagowali stuporem i zrezygnowaniem, inni wręcz przeciwnie, buchali testosteronem (co ciekawe, miałam wrażenie, że nawet częściej w ten sposób reagowały kobiety). Normalnie byłam wśród nich (choć nie klęłam), dzisiaj nie, dzisiaj musiałam się zerwać skoro świt.

Mijałam właśnie Arkadię, mniej znany niż Królikarnia park leżący u stóp warszawskiej skarpy. Na razie nie cieszył oka. Forsycje zakwitną na żółto dopiero w kwietniu. Teraz, jak wszędzie, panowała tu brzydota szarości. Dżdżyło. W radiu, które grało cicho, zabrzmiał sen Niemena o moim mieście i w całej tej szkaradzie dookoła dostrzegłam znów przez mgnienie oka sztukę z rodzaju tych niechcianych, bo zbyt ambitnie sobie pogrywających z tym, co ze wstydem ukryte.

Kto to w ogóle ogląda?

Nagle zaczęłam mieć nieodparte wrażenie, że występuję w czarno-białym filmie, którego jestem główną bohaterką. Wolna, długa scena, jak to kiedyś w polskim kinie bywało, zmęczona życiem kobieta jest w drodze, a ta droga jest jednocześnie drogą realną i drogą metaforyczną, prowadzi ją nie w nieznane wcześniej rejony życia, które jeszcze toną w mroku, ale już istnieją, już na nią czekają, już się przed nią otwierają.

Czy ja tylko do takich czarno-białych kadrów się nadaję?

Zadrżałam nie wiedzieć czemu. Zerknęłam nerwowo za szybę. Nadal Idzikowskiego. Jeszcze daleko. Byle doczekać do gorącej kawy i jakiegoś śniadania. Zrobi mi się cieplej. Zacisnęłam kurczowo ręce na torebce.

Dziwne uczucie grania w filmie nie chciało jednak minąć. Wciąż byłam bohaterką w kadrze własnego życia. Oglądałam się z offu. Jakbym stanęła obok i zaczęła się wreszcie zastanawiać: dokąd ona jedzie? Co ją czeka? Jaki przypadnie jej los?

2

Drzwi samolotu zostały zamknięte. Pasażerowie ­siedzieli już na swoich miejscach, czekając na odlot. Wszystkie bagaże upchnięto w lukach, stewardesy sprawdziły, czy aby na pewno nic nie wystaje i czy aby jakiś krnąbrny podróżny nie łamie zasad. Ze sztucznym uśmiechem uładziły rzeczywistość w miarę osobistych możliwości wzmocnionych autorytetem obowiązujących w czasie lotu przepisów.

Samolot ustawił się na odpowiednim pasie startowym i czekał na sygnał ze strony wieży kontroli lotów. W końcu ten nastąpił i poczułam dziwne mrowienie w brzuchu, metalowy kolos oderwał się od podłoża i wzbił się szybko, nabierając wysokości. Warszawa, moje miasto (tak czułam, choć przecież nie tu się urodziłam i nie tu dorastałam) stawała się coraz mniejsza i mniejsza, aż w końcu zniknęła zupełnie, gdy przekroczyliśmy linię dość nisko dziś zawieszonych chmur.

Miałam miejsce przy oknie.

Dobrze, że Ania, firmowa asystentka i recepcjonistka, pamiętała, żeby to dla mnie załatwić. Mogłam teraz gapić się na to, co na zewnątrz, czyli ciemne chmury i niebo, i odciąć się od reszty pasażerów. Obok siedział jakiś nieszkodliwy mężczyzna w średnim wieku, starszy ode mnie pewnie ponad dziesięć lat, jak oceniłam na swoje niezbyt wprawne oko, i zbyt też chyba zmęczony codzienną szamotaniną, żeby próbować mnie zagadywać. Nie znosiłam tych bezsensownych small-talków w samolocie z przypadkowymi pasażerami, po co lecisz, dlaczego, słowa wypadające z ust zupełnie bez celu, co mnie to w ogóle interesuje, przecież nie łączy nas w gruncie rzeczy żadna nić poza przypadkowością spotkania w jednym środku lokomocji.

Całe szczęście mój dzisiejszy współtowarzysz tułaczki zdawał się kimś podobnym do mnie, zbyt już znużonym licznymi służbowymi lotami zawodnikiem, żeby trwonić energię na okolicznościowe, nikomu przecież niepotrzebne pozorowane ruchy markujące brak pustki w postaci słów, których jedynym celem było zabicie czasu. Wyjął laptop, który już za chwilę pochłonął go całkowicie. Mignął mi otwarty arkusz Excela, zdaje się z jakimś wynikiem finansowym rozpisanym szczegółowo, koszt po koszcie; nie wgłębiłam się w temat, co mnie w końcu obchodzą cudze sprawy, dość mam własnych.

Ja z kolei wyciągnęłam słuchawki i nienagabywana przez nikogo bezkarnie puściłam sobie muzykę. Nina Simone rozbrzmiała znajomo. Teraz moje odcięcie było zupełne, tak jak lubiłam, mogłam potraktować ten lot jako zasłużoną przerwę w zajętym życiorysie, moment oddechu pomiędzy moimi codziennymi musikami, reset dla zmęczonej głowy. Żadnych podcastów, żadnego nerwowego przeglądania prezentacji, nie brałam przykładu z mojego sąsiada, upragniona przerwa w nicości. Nawet na uprzejme propozycje stewardesy serwującej przekąski i napoje nie zamierzałam wcale reagować. Od dawna już nie jadałam podawanego na pokładzie jedzenia, gdy lata się tyle, co ja, i gdy czterdziestka rzęzi na karku, nie należy sobie pozwalać na takie niepotrzebne zaśmiecanie własnego żołądka (oby służył długo!); miałam gotowe kanapki. Może to nie to samo co owsianka z masłem orzechowym i sezonowymi owocami, którą jadałam zazwyczaj, ale też niczego sobie, zrobione na dobrym czarnym chlebie, z sałatą i moim ulubionym wegańskim smalcem z fasoli.

Trzeba o siebie dbać.

Zdrowie jest przecież najważniejsze.

Nie na darmo od lat praktykowałam jogę, tak jak kazał trener, próbowałam więc teraz ćwiczyć, choć wcale przecież tak naprawdę jej nie ćwiczyłam. Siedziałam wciąż na niewygodnym fotelu. Miałam niewiele miejsca na moje długie nogi, które mimo zbliżającej się czterdziestki były jeszcze całkiem, całkiem, jak skonstatowałam teraz z przyjemnością, choć przecież nie raz, nie dwa w to wątpiłam, bo czy uda nie zrobiły się przypadkiem zbyt grube od biegania? Czy pęcina nie jest już tak cienka jak kiedyś? Czy łydki wciąż wyglądają dobrze? Zgodnie ze wskazówkami trenerów starałam się usilnie uwolnić swój umysł, dać swobodnie popłynąć myślom, bo przecież nie jest tak, że da się myśleć o niczym, myśli się pojawiają i należy je zauważyć, puścić je wolno i pozwolić popłynąć im dalej, wyzwolić je od wszelkich trybów jak chmury, które rozwiewa wiatr. Wielu moich trenerów jogi używało tych porównań, wsiąkły we mnie dogłębnie.

Medytacja w samolocie nie była jednak łatwa. Myśli nie chciały płynąć, nie słuchały się trenera, nie słuchały się mnie, choć przecież miałam jak najlepsze intencje i taka byłam karna. Chciałam w końcu zrobić coś dla siebie, tak jak grzmiały wszystkie kobiece pisma i jak usilnie namawiały mnie do tego obserwowane blogerki, ale moje ćwiczone wytrwale nawyki nie zamierzały, jak na złość, współpracować. Zmęczona głowa i ciało brały górę, a myśli kłębiły się w kółko i żaden litościwie wiejący wiatr ich nie rozwiewał, odwrotnie, wiatr był dziś raczej nieprzychylny, myśli przybywało i aż czarne były od tej nerwowości, która mnie ogarnęła od stóp do głów, do szpiku kości, do samego środka mnie.

To pewnie przez to badanie, przemknęła łatwa odpowiedź, ale ją przepędziłam, starałam się na niej nie skupiać, poszłam dalej, jakby jej nie było, jakby się wcale nie pojawiła, i zatonęłam w przypomnieniu wczoraj, oszukując samą siebie.

– Ma pani na coś ochotę? – zagadnął mnie siedzący obok pasażer, wzrokiem wskazując stojącą na wysokości naszego rzędu stewardesę.

– Nie, dziękuję – odparłam i przylepiłam do twarzy uprzejmość, po czym jak najszybciej odwróciłam się ku oknu, żeby przypadkiem nie przyszło mu jednak do głowy mówić czegoś więcej i, co gorsza, może jeszcze nawet oczekiwać ode mnie jakiejś rozbudowanej odpowiedzi. Dbałam o to, żeby nie stykać się z nim żadną częścią ­ciała.

Być osobna.

Wróciłam do niedających mi spokoju myśli.

Wczoraj byłam w salonie kosmetycznym niedaleko mojego biura. Panowała tam sterylna czystość. Białe ściany. Białe meble. Białe stroje pracownic. Tylko lakiery krzyczały wszystkimi kolorami tęczy.

Znana mi dobrze manikiurzystka siedziała przy stoliku naprzeciwko i schylona nad moimi dłońmi wytrwale piłowała moje paznokcie.

Starałam się chodzić tu regularnie, bo jeśli tego nie robiłam, zaraz zaczynały się u mnie nerwowe tiki i zdrapywałam skórki do krwi, a potem brałam się za zadzieranie paznokci z boku i rujnowałam w ten sposób ich wygląd. Gdy byłam nastolatką, obgryzałam paznokcie, potem z ogromnym trudem pozbyłam się tego nałogu. Paznokcie miałam teraz piękne, twarde i mocne, wcale się nie łamały, można na nie było nakładać lakier i szczycić się ich kształtem i długą płytką. Jeśli go jednak nie nakładałam, jeśli manikiurzystka nie wykonała porządnie swojej mrówczej roboty, to nie mogłam zapanować nad starym uzależnieniem i drapałam skórki, coraz mocniej i mocniej, aż w końcu zahaczałam i o paznokcie i zadzierałam je z boku, a te zaczynały się łamać, nie były przecież nie do zdarcia. Tylko regularne wizyty w salonie kosmetycznym były w stanie mnie przed tym uratować, więc starałam się znaleźć na to czas, żeby nikt nie mógł dostrzec wyraźnych znaków mojej słabości.

Po co dawać ludziom taką małą satysfakcję?

Lepiej błyszczeć perfekcjonizmem.

Chodziłam zatem stale do zaprzyjaźnionej już, po tak długim okresie nagminnego bywania, manikiurzystki, znałam nawet jej imię, ona moje, weszłyśmy na jako taki poziom familiarności, który pojawia się często w tego typu relacjach, rozmawiałyśmy o tym i owym, co nieco wiedziałyśmy o swoich życiorysach, tyle dokładnie, ile gotowe byłyśmy wyjawić bez szwanku dla własnego ego.

Paulina, bo tak miała na imię, była wyraźnie rozbita, mniej niż zwykle chętna do przyjaznej pogawędki, widać było, że coś jej leżało na wątrobie, a jak się ostatecznie okazało, wcale nie na wątrobie, ale na sercu. Rzucił ją chłopak, dla którego ona wcześniej rzuciła wszystko, który wydawał się właśnie tym jedynym, wymarzonym, za którym nawet na koniec świata i tak dalej, nawet do Warszawy, w myśl romantycznych mitów młodości, które czasem i na starość nie gasną, choć przecież nie warto nigdy rzucać wszystkiego, myślałam mądra (głupia?) mądrością swoich lat i doświadczeń.

Czułam się ostatnio taka stara.

Opowiedziała mi w końcu o tym trochę, nie potrafiąc w sobie zdusić przemożnej chęci podzielenia się bólem, który ją rozsadzał. Najwidoczniej była z tych, co takie bóle przeganiają, wypluwając je z siebie.

– Wie pani, my się już raz rozstaliśmy. Wtedy jeszcze ze sobą nie mieszkaliśmy. Ja byłam w Ostrołęce, on już w Warszawie. Ale potem wrócił. No a teraz przecież ja się specjalnie dla niego tutaj przeprowadziłam… – Głos jej się trochę załamał. Poprawiła idealnie ułożoną grzywkę. – A u pani jak było z mężem? Od początku wszystko się tak dobrze układało?

Wyraźnie szukała historii, które pomogą jej uwierzyć, że nie wszystko stracone, że ukochany jeszcze do niej wróci, że jej nie przekreślił, że to tylko życiowa próba, której musi sprostać, żeby potem móc z nim żyć długo i szczęśliwie. Różne przecież ci mężczyźni miewają fanaberie, nie darmo matka jej zawsze powtarzała, że to w gruncie rzeczy duzi chłopcy. Sam taki nie wie, czego chce, ale gdy odejdzie, odczuje dotkliwie jej brak, tyle przecież dla niego robiła, tyle na pewno musiała dla niego znaczyć, ślepy jest, jak to chłop, ale w końcu olśnienie do niego przyjdzie i wróci.

– U mnie? Chyba akurat nie miałam większych problemów. – Poczułam się, nie wiedzieć czemu, zaatakowana tym jej pytaniem. – Ale wie pani, różnie to bywa w życiu, różne są historie.

Zamilkłyśmy obie.

– Wybrała już pani kolor na dzisiaj?

– Ten co zawsze poproszę.

– Nie ma pani ochoty na coś nowego?

– A wie pani, dziękuję. Przyzwyczaiłam się. Poproszę ten co zwykle.

Jasny, beżowy, stonowany kolor. Odpowiedni na każdą okazję.

3

– Chcesz coś? Idę do baru – spytał mnie Kuba, a mnie się zdawało, że to jego spojrzenie trwa ułamek sekundy dłużej, niż powinno. Chciałam to tak odczytać? Nie ma się co oszukiwać, o niczym innym nie marzyłam. Szukałam znaków. Gdyby trzeba było, gotowa byłam nawet czytać horoskopy. Byleby dały mi nadzieję na to, na czym mi zależało. Jeśli czegoś pragnęłam, pragnęłam bowiem drapieżnie; tylko osiągnięcie celu wchodziło w grę.

Wydawało mi się, że wszystkie kobiety naokoło pożerają Kubę wzrokiem, tak jak ja, czułam zazdrość już na samą myśl o tym. Spalona słońcem twarz, ewidentnie wskazująca na długie godziny spędzone na windsurfingu na zatoce (Kuba jak zawsze spędzał w Chałupach niemal trzy miesiące) i do tego te blond włosy z naturalnymi pasemkami od tych samych promieni słonecznych, które spaliły jego skórę, robiły swoje. Dobrze się prezentował w piance. Bez niej tym bardziej.

Zdecydowanie był w moim typie.

– Weź mi wódkę z sokiem pomarańczowym, okej? Czekaj. – Wysupłałam z kieszeni pieniądze i podałam mu. Starałam się zachowywać normalnie, tak jak ze zwykłym znajomym, ale przecież nic nie było już podszyte zwykłością. Feromony wibrowały w powietrzu. Byle co, nawet muśnięcie tkanin naszych ubrań, wywoływało we mnie dreszcz i, co tu dużo mówić, zwykłą, fizyczną żądzę.

Co ta chemia robi z człowiekiem, toż to właściwie alchemia, to uczucie, które cię w takim momencie ogarnia, wszelkiemu rozsądkowi się wymykające.

Upaja.

– Okej, nie trzeba, potem mi oddasz. Zaraz będę. – Kuba zlekceważył mój gest i zwinnie przecisnął się przez tłum imprezowiczów w stronę baru. Tam też kłębiła się masa ludzi.

Pogoda nad Bałtykiem w tym roku dopisywała. Na weekendy zjeżdżało się coraz więcej osób. Tym bardziej że imprezownia na plaży stanowiła niezły rarytas jak na nasze rodzime warunki. Wszyscy chcieli skorzystać. Wieści o niej niosły się lotem błyskawicy.

Wyjęłam z kieszeni błyszczyk i pomalowałam usta. Wydało mi się to, nie wiedzieć czemu, bardzo zmysłowe. Widocznie wszystko mi się wtedy takie wydawało. Były ku temu powody.

Miałam bardzo obcisłe dżinsy ze stanem tak niskim, że aż wystawały mi kolce biodrowe, i prostą bawełnianą bluzkę ze sporym wycięciem. Czarną. Wygładziłam ją teraz trochę, zerkając na swój lekko zaczerwieniony od słońca dekolt. Czułam delikatną mgiełkę perfum z moich świeżo umytych włosów. Może trochę za mocno je spryskałam? Zaniepokoiłam się. Choć pewnie fakt, że je czułam, wynikał raczej z tego, że były nowe i jeszcze nie zdążyłam się do nich przyzwyczaić.

Kurtkę trzymałam przewieszoną przez ramię. Było mi ciepło wśród tłumu, zresztą wcześniej długo tańczyłam. Starałam się, czekając na Kubę, trzymać prosto i wypinać piersi. To był mój atut. Włożyłam dziś ładny koronkowy stanik, który dobrze na mnie leżał, i pasujące do niego stringi. Kupiłam ten komplet jeszcze w Warszawie, niedługo przed wakacjami. Nieprzypadkowo. Poczułam teraz, że przy lekkim ruchu koronka biustonosza delikatnie musnęła mi piersi, sutki stwardniały i powiększyły się lekko. Moje ciało wibrowało już najwyraźniej w sobie tylko wiadomym rytmie, niezależnie ode mnie. Kazało mi się słuchać.

Czułam, że wszystko dzisiaj jest ważne. Kluczowe. Cała byłam zanurzona w tym właśnie momencie. Choć przecież był on tandetny, bo dla gatunku ludzkiego do bólu powtarzalny, to dla mnie osobiście jedyny w swoim rodzaju.

Trwały studenckie, zdające się nie mieć końca, wakacje; beztroskie zwłaszcza dla tych, którzy tak jak ja nie musieli się martwić żadnymi poprawkami. Jedna z tych imprez do rana, gdy najwytrwalsi z wytrwałych, których przecież wśród dwudziestolatków zawsze jest sporo, załapują się jeszcze na świt.

Załapiemy się i my, byłam coraz bardziej pewna. Słońce wzejdzie nad Morzem Bałtyckim, nad Chałupami, które takich jak my przyciągały bezwstydnie, wzejdzie i powita nas już razem, już po przekroczeniu tej cienkiej granicy strachu przed innym człowiekiem, już w oparach feromonów przyjętych za pewnik.

Projektowałam już przyszłość, w której wspominamy tę noc.

Byliśmy całą paczką na kempingu w Chałupach. Kuba mieszkał w przyczepie, którą jego rodzice wstawiali tu od wielu lat, wraz z kilkoma innymi osobami z kręgu naszych wspólnych już znajomych, ja z koleżanką w namiocie, ale noc była ciepła jak na warunki na Helu, wystarczyły dżinsy, bluza i dało się wytrzymać. Nie mieliśmy przecież dokąd pójść. Musiała nam wystarczyć plaża. Prozaiczny powód do romantycznych początków, jak ironicznie zdałam sobie sprawę.

Nakłułam ironią własne podekscytowanie.

– Proszę. – Kuba pojawił się koło mnie, podając mi szklankę.

– Ale szybko! Ja bym pewnie jeszcze tam stała!

Wypiął pierś, jak gdybym przypinała mu order.

Ale ja już zdałam sobie sprawę, jak do tego doszło. Przy barze stała trochę starsza od nas barmanka, Kuba po prostu oczarował ją swoim słodkim uśmiechem Piotrusia Pana, a ona obsłużyła go poza kolejnością. Inni musieli poczekać. Gdybym ja próbowała załatwić to samo, na pewno nie poszłoby mi tak łatwo. Stałabym tam jak kołek. Myśląc o tym, od razu się najeżyłam. Dobrze przynajmniej, że barmanka jest dziś w nocy zajęta!

Rozwodniona wódka z sokiem nie smakowała może szampańsko, ale nie o to w końcu chodziło. Po prostu wprowadzałam do organizmu bajkowy nastrój.

– Chodźmy stąd, co? Zapalę sobie.

Papierosy to była zawsze dobra wymówka. Dodatkowo zajmowały ręce wtedy, kiedy się nie wiedziało, co z nimi zrobić. Pożałowałam przez chwilę, że nie palę. Gorączkowo szukałam w głowie, o czym moglibyśmy porozmawiać.

– Czekaj, oddam ci te pieniądze za drinka. – Byłam przyzwyczajona bezwzględnie do pilnowania wszystkich rozliczeń. Nie znosiłam być komuś coś dłużna. Spędzało mi to sen z powiek. Nie chciałam też być nigdy w ten sposób zależna od mężczyzn. – Proszę i dzięki!

– Niech ci będzie. – Kuba wziął podawane mu pieniądze i wsunął nonszalancko do kieszeni spodni. – Ale bez ciśnienia.

Miał zupełnie inny stosunek do finansów niż ja. Może dlatego, że zupełnie nie musiał się nimi przejmować?

Kątem oka dostrzegłam grupkę naszych znajomych. Piotrek, nasz wspólny kolega, coś chyba opowiadał, bo mimo huczącej z głośników muzyki aż do nas dochodził jego donośny głos przerywany wybuchami śmiechu. Udałam, że nie zwracam na niego uwagi. Kuba zrobił to samo.

Impreza na plaży trwała w najlepsze.

Koło kempingu, na którym mieszkaliśmy, powstała bowiem w tym roku pierwsza plażowa imprezownia z prawdziwego zdarzenia. Nic specjalnego, zwykła buda zbita z drewna, drewniany bar i parkiet. Ale mimo to – wreszcie taka w naszym stylu! Tych we Władysławowie czy w Jastrzębiej Górze nie mogliśmy od dawna ścierpieć. To był inny świat od tego naszego w Chałupach, inni ludzie, inna zabawa, tandeta w pełnej krasie. Muzyka nie z naszej bajki. Ubrania nie z naszej bajki. Poczucie humoru nie z naszej bajki albo raczej jego brak, zamiast tego zaś honorowe jebnięcie w łeb kogoś, kto śmiał krzywo spojrzeć. Tu byliśmy na miejscu. Czereda szalejących w najlepsze studentów z ułańską fantazją, niemyślących o niczym innym, o tym, jak się najlepiej zabawić, i śmiejąca się w kółko z własnych abstrakcyjnych tekstów przeplatanych co i rusz tekstami z odpowiednich filmów, które wypadało znać niemal na pamięć. Żadnego panoszącego się w bałtyckich kurortach dresiarstwa.

Choć wódkę przecież piliśmy tę samą. Polskie picie nie zna klasowych granic.

Nogi poniosły nas same poza obręb świateł, a zwłaszcza z dala od znajomych, których wszędzie było jak na złość na pęczki i którzy przez cały wieczór kręcili się w pobliżu nas, choć wcale już nie mieliśmy na to ochoty, coraz bardziej stawało się to jasne.

Potrzebowaliśmy dziś tylko siebie.

Wraz z kolejnymi naszymi krokami muzyka powoli cichła, choć jeszcze byłam w stanie rozpoznać, że lecą Freestylers. To chyba Ruffneck, ciągle puszczali ten kawałek, znałam go na pamięć, a ciało odruchowo miało ochotę gibać się do niego w tańcu. Na dyskotece we Władysławowie go raczej nie było, skonstatowałam z niejaką satysfakcją (odróżnialiśmy się; odróżnij się albo zgiń, nie na darmo studiowałam marketing i zarządzanie).

Zgodnie i zachłannie pociągaliśmy oboje kolejne łyki z plastikowych kubków. Solidnej dawki alkoholu oczywiście nie mogło nam zabraknąć. Alkohol płynął w naszej krwi i pomagał przezwyciężyć lęki, bo któż się nie boi, gdy wystawia się na tacy drugiemu człowiekowi? Gdy sam zdaje sobie dobrze sprawę, że chodzi o coś więcej niż zabawę, gdy chce więcej, początku związku, a naokoło nic trwałego.

Ja chciałam, więc bojaźń trzymała mnie mocno. Jednocześnie jednak moje ciało nic sobie z tego nie robiło, dawało jasne sygnały, których nie umiałam już powstrzymać. Wyrywało się do Kuby, było otwarte na wszystko.

Moja historia z Kubą zaczęła się prosto i niewinnie, bez żadnych kłód pod nogi rzucanych przez zły los. Los mi sprzyjał. Coraz bardziej zaczynałam w to wierzyć. Był po mojej stronie.

Studiowałam na trzecim roku marketingu i zarządzania na warszawskim uniwerku. Mieszkałam w wynajętym przez rodziców mieszkaniu wraz z dwoma innymi koleżankami z mojego miasta. Ale sama od tego miasta (a właściwie kilkudziesięciotysięcznego miasteczka) zaczynałam się coraz bardziej oddalać. Było niczym więcej jak trampoliną, od której chciałam się odbić tak daleko, jak tylko się dało, żeby broń Boże nigdy nie musieć tam wracać. Moi rodzice byli moimi sprzymierzeńcami, ich córka miała podbić wielki świat, po to ciężko pracowali, żeby ich potomkowie już nie musieli się z tym wszystkim użerać, na to wszystko patrzeć, słuchać tych wszystkich lokalnych plotek o byle jakich życiorysach, żeby zaszli wyżej, dalej, lepiej poradzili sobie z obmierzłością świata, który korzystnie przecież ugłaskiwać osiągnięciami, sukcesami, glorią i chwałą, którą już widzieli dla swojej córeczki, co od początku była ich oczkiem w głowie, nie to co brat utracjusz, z którym nigdy nie było wiadomo, co zrobić, jaki pomysł zaświta mu w głowie, choć i on miał przecież duże intelektualne możliwości, to nie było pewności, czy będzie chciał je wykorzystać i jak; ona była od początku odpowiedzialna i zrównoważona, choć wrażliwa, lubiła się bawić, na to przymykali oko, młodość lubi się wyszumieć, to dobrze zresztą, że tak łatwo dogaduje się z ludźmi, ­lgnęli do niej jak muchy do miodu, ale nigdy nie zapominała o pryncypiach, nauki nie odpuszczała, nauczyciele nie mogli się jej nachwalić, dumni rodzice sprzeczali się o to, kto pójdzie posłuchać kolejnej porcji komplementów na zebraniu, i przyklaskiwali w duchu jej przyszłej karierze w stolicy, na pewno musiała jechać do stolicy, dla takich jak ona tylko tam było właściwe miejsce, myśleli pławiąc się w tych jakże satysfakcjonujących rozważaniach.

Oczywiście, dostałam się na skrupulatnie wybrane wcześniej studia. Marketing i zarządzanie na Uniwersytecie Warszawskim – brzmiało to bardzo dumnie, kilkanaście osób na jedno miejsce to nie byle co, wielu musiałam pokonać w drodze do tego celu, ale że szykowałam się do niego długo i wytrwale, nie szczędziłam treningów, to gdy przyszło do startu, nie zabrakło mi tchu, nie zawiodła mnie kondycja, byłam gotowa. Choć przecież to prowincjonalne liceum, do którego uczęszczałam, nie mogło się według mnie równać z tymi warszawskimi, renomowanymi, skąd tak często pochodzili moi konkurenci, to jednak, gdy przyszło co do czego, dałam radę, liceum nie było mi zawadą, dostałam wymarzony indeks. Pierwszy medal w sztafecie życia był za mną, zapracowałam na niego bez dwóch zdań, a dumni rodzice nie mogli ukryć wzruszenia, gdy informowałam ich o dobrych notach, od razu zabrali się za organizowanie mi życia kilkadziesiąt kilometrów od nich, zresztą wszystko już mieli wcześniej przemyślane, w końcu nigdy nie wątpili w mój sukces, kto jak nie ja?

Świat by się dla nich skończył, gdybym nie podołała.

Weszłam w ten nowy świat i czułam, że jest dla mnie bardziej odpowiedni niż ten, w którym przyszło mi się wychowywać, że to odpowiednia oprawa dla mojego sposobu myślenia i widzenia. Wiedziałam, że mój mózg jest sprawną maszyną, co pracuje bez zarzutu i wiele jestem w stanie dokonać, ale wciąż ciążyła mi moja małomiasteczkowość, bałam się, że mnie jakoś brzydko naznacza, że inni to widzą i oceniają: nieodpowiednią fryzurę, niewłaściwe buty, nieumiejętność jazdy na nartach.

Rzuciłam się więc w wir studiów bez opamiętania, oczywiście, że zdobyłam stypendium naukowe, byłam jedną z najlepszych studentek, a do tego brylowałam towarzysko. Uroda była mi tu sprzymierzeńcem. Szczupła, długonoga (to na plus) ze sporym biustem, wystającym tyłkiem i łagodnymi, brązowymi oczyma krowy, które wszystkim jawiły się jednak jako prostolinijne i szczere, z kręconymi brązowymi włosami, co tak ładnie lśniły od słońca, miałam powodzenie. W końcu, jak się nauczyłam podczas studiów na psychologii społecznej, wykładanej nomen omen przez nieźle się prezentującą pięćdziesięciolatkę, ładni osiągają statystycznie więcej.

Byłam coraz bardziej pewna siebie, coraz lepiej czułam się w Warszawie. Trafiłam na studiach na fajnych ludzi, którzy też znali fajnych ludzi, mój krąg towarzyski pęczniał miło, dobrze się razem bawiliśmy, a jednocześnie wciąż spłacałam swoją daninę, którą byłam winna rodzicom. Dostarczałam świetne wyniki, rodzice puchli niczym mój krąg towarzyski, tylko z dumy, cieszyli się też, że tak dobrze się tam czuję, w tej Warszawie, że dużo mam przyjaznych mi osób, to też się liczy, wiedzieli o tym, jeśli mam toczyć swoje życie, to tylko tam, a niedobrze być samotnym.

Na jednej z imprez poznałam Kubę.

Był znajomym znajomego. Od razu wpadł mi w oko. Przystojny blondyn z brązowymi oczyma, wyluzowany i z poczuciem humoru. Umiał bezbłędnie spuentować rozmowę, tak że boki zrywaliśmy, a ja śmiałam się najgłośniej. No i ten nimb artysty, który się wokół niego roztaczał. Studiował grafikę na ASP, rok ode mnie starszy, był wtedy na czwartym roku. Widać było, że lubi to, co wybrał, a na nas, ludzi studiujących modny marketing i zarządzanie, zerkał z lekko ironicznym uśmiechem, delikatnie drwiąc z naszych przyszłych poważnych karier; nikt się o to nie obrażał, bo Kuba był mistrzem zjednywania sobie ludzi, bratem łatą. Słowem, wszyscy go lubili, po prostu nie dało się go nie lubić, imprezy z nim nabierały fantazji, a ułańska fantazja była wtedy kwintesencją naszych studenckich życiorysów. Od czego są studia, jak nie od szaleństw? Nauki nie było dużo, przychodziła mi z łatwością, więc i ja miałam czas na lekcję lekkiego życia, bo w stolicy trzeba było umieć lekko żyć, żeby pasować do otoczenia.

Wpadł mi w oko, a i on na mnie spojrzał z zainteresowaniem, ale wszystko nie zaczęło się od razu, pierwsze spojrzenie jeszcze nie zwaliło nas z nóg, to nie ta romantyka. Coraz lepiej się razem bawiliśmy i coraz częściej Kuba bywał na naszych imprezach, zresztą my na tych z jego znajomymi też, towarzystwa się nam nieco uwspólniły, jednymi zaczęliśmy chodzić ścieżkami, spotykaliśmy się na mieście wszyscy razem, przednia paczka, dwudziestolatki, co czują właściwą nutę i grają ją upojnie aż do upadłego.

Kuba grał przeważnie główną rolę.

A może to tylko mnie się tak wydawało?

Coraz bardziej mnie pociągał, coraz bardziej mi się podobał. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, dlaczego akurat ja nie miałabym dostać głównej nagrody w tym konkursie na najlepszą partię?

Kuba wydawał mi się najlepszą partią, ale przecież i ja byłam niczego sobie, latało za mną wielu, coraz więcej ich było, tych absztyfikantów, im bardziej się rozkręcałam, tym więcej, a rozkręcałam się wcale nieźle. Cieszyłam się powodzeniem, nanizywałam kolejnych mężczyzn na nitki moich zdobyczy. Sama zaś nie angażowałam się specjalnie. Celowo roztaczałam wokół siebie nimb trochę niezdobytej zdobyczy męskich pragnień. Zasypywałam moją mało­miasteczkowość zainteresowaniem innych.

Kapota mojej towarzyskiej brawury podszyta była jednak lękiem, że ktoś w końcu odkryje, jak mało uwagi jestem w gruncie rzeczy warta. Radziłam sobie z nim jeszcze większą dawką sukcesów.

W końcu sama zaczęłam chcieć, sama zapragnęłam być zdobywcą, Kuba pociągał mnie coraz bardziej, był kwintesencją warszawskiego świata, chłopiec z dobrej rodziny, ojciec architekt z tych architektów, co to mieli coś do powiedzenia, jeśli chodzi o kształt tego miasta, w którym przyszło mi teraz być, matka – nauczycielka w najlepszym liceum, oboje z tak zwanym „dobrym pochodzeniem”, co otarli się w swoim czasie o KOR, bo tak trzeba było. Wiedzieli, jak się zachować, czytali książki, które należy czytać, bywali na sztukach i filmach, na których należy bywać, umieli coś powiedzieć o muzyce i mieli, to było kluczowe, właściwych znajomych tu i tam. Podobał mi się ten kontrast między jego luzem a tym, skąd był, choć może ten luz brał się właśnie trochę z niezmąconej pewności siebie budowanej przez pokolenia, że należy się do tych „lepszych”? Czy tylko ja to tak odczuwałam, wychowana w małym miasteczku, wspinająca się po jakiejś drabinie, po której on się nie musiał wspinać? Z której istnienia nawet nie zdawał sobie sprawy?

Wstyd mi było nawet tych myśli o pochodzeniu i wiele o tym nie myślałam, naprawdę bardziej liczyło się inteligentne poczucie humoru i to, że był królem imprezy i tak nieubłaganie brylował wieczorami podczas wszystkich wyjść, a wszyscy moi znajomi spijali słowa z jego ust, tak go lubili słuchać, w taki dobry ich potrafił wprowadzić nastrój. Dla niego impreza nigdy się nie kończyła, niewiele musiał poza nią, ale to poletko zaorał doszczętnie.

Nie ja jedna go chciałam.

Musiał być mój, czułam to coraz wyraźniej, ale byłam kobietą, to ja powinnam dać się zdobyć. Pozostawało zarzucić pajęczyny kokieterii w dobrym wydaniu, kusić zainteresowaniem innych mężczyzn, bo w końcu zdobycz, którą chce wielu, zawsze jest cenniejsza.

Jak łatwo zauważyć, gdy kobieta zastawia takie sieci; każdy chyba umie to poznać po innych, gdy ich obserwuje z lekkim pobłażaniem: ten jeszcze bardziej staranny niż zwykle strój i makijaż, choć wyglądający na niewymuszony, to jednak specjalnie wabiący, niczym piórka ptasiego samca, co wabi samicę śpiewem, mimowolne gesty zapraszające, które psychologia społeczna jednoznacznie nauczyła się odczytywać jako przyciągające płeć przeciwną, te specjalne ruchy w tańcu i tak dalej i tym podobne. Natura jest naturą, natury nie oszukasz, pytanie tylko, ile z niej wyciśniesz; ja zawsze wyciskałam więcej od innych, tego byłam nauczona od małego.

Działałam i czekałam, sieci zaciskały się coraz ciaśniej, wycofywałam się trochę jeszcze w odpowiednich momentach, żeby nie było tak łatwo, ale w końcu Kuba wsiąkł na amen.

Dzisiaj.

Szliśmy blisko morza, co i rusz któreś z nas musiało uskakiwać przed zbliżającą się falą.

– Może usiądziemy na chwilę? – zaproponowałam mimochodem z nadzieją na to, że potem wszystko pójdzie już samo, jakby było w ogóle wiadome samo przez się. Wcześniej też szliśmy przecież zgodnie, brzegiem, próbując dopasować do siebie tempo kroków, choć nic nie uzgadnialiśmy. Zaczynaliśmy zgrywać funkcjonowanie naszych ciał we wspólnym rytmie. – Trochę mnie nogi bolą od tańca – tłumaczyłam się.

– Pewnie. Może bliżej wydmy? Będzie mniej wiało?

Ciemny zarys wydmy majaczył w tle.

– Możemy – potwierdziłam. Oboje mieliśmy pełne usta zgody na wzajemnie składane propozycje. Była w tym również zgoda na coś więcej? Z mojej strony na pewno.

Niewiele więcej mieliśmy do powiedzenia.

– Czekaj, rozłożę bluzę. – Kuba zdjął ją z siebie i został w samym T-shircie.

– Nie będzie ci zimno?

– Dam radę. Będzie nam przyjemniej. Siadaj. – Wskazał mi dłonią miejsce koło siebie.

Zerknęłam na jego umięśnione ramiona. Zawsze mi się podobały.

Tej nocy księżyc był tylko cienkim obwarzankiem, nie dawał światła. Gwiazdy za to świeciły szaleńczo, zapowiadały nadchodzący jutro upał, żadnych chmur zakrywających nieboskłon nie było.

Byłam jednocześnie w panice i w ekstazie.

Kuba od razu usiadł blisko mnie.

Moje granice osobiste zostały złamane, och, jak ja chciałam, żeby zostały złamane jeszcze bardziej, słałam wciąż tysiące znaków niczym grzeczna dziewczynka, czekając, aż to mężczyzna podejmie decyzję. W końcu jednak nie chciałam już czekać, to ja zaczęłam, zainicjowałam pocałunek, ośmieliłam go. Dlaczego on nie umiał podjąć decyzji? Nie zastanawiałam się nad tym dłużej, bo kiedy to ja zaczęłam, to i on podjął rękawice, tu już grał testosteron, tu już grała chuć, rzucił się na mnie, wpychając język głęboko w moje usta, trochę za głęboko, i obejmując mnie niezgrabnie.

Pachniał wódką wymieszaną z tytoniem. Powoli przesuwał ręce na moje piersi, duży dekolt najwyraźniej zdał egzamin, wiedziałam, że mój biust sprawia, że mężczyźni szaleją, choć przeważnie nie potrafili go właściwie dotykać, rozkoszy z tego nie było żadnej, ale nie miało to wtedy dla mnie większego znaczenia. Porwało mnie i tak to, co się działo, a co było przeze mnie jednak tak wyczekane. Wystarczył sam ten moment i ciało Kuby, jego opalone ręce wciskające się pod moją bluzkę, jego jęk w momencie dotknięcia mojej obnażonej piersi, twardniejący pod dotykiem jego dłoni sutek, strach przed tym, co się dzieje, i przed tym, czy aby na pewno jesteśmy sami na plaży, czy aby na pewno odeszliśmy dość daleko, abym była gotowa, aby było mi dobrze.

Kuba zdzierał ze mnie ubrania bardzo nieporadnie. Musiałam mu pomóc. W końcu rozebraliśmy się oboje sami i to tylko częściowo, nie było jednak tak ciepło. Od czasu do czasu wciąż trochę nerwowo rozglądałam się też na boki, sprawdzając, czy aby na pewno nie mamy jakiegoś towarzystwa. Odeszliśmy już chyba jednak na tyle daleko od imprezy i od kempingów, że udało nam się tego uniknąć.

Nasz pierwszy seks był trochę jeszcze niezgrabny, ale gorący, zdołał rozgrzać nawet mnie, która wiecznie marzłam; szybki, zbyt długo widocznie wyczekany przez obie strony, nie zdążyłam wtedy dojść; pierwszy raz z aż zanadto napalonym samcem nie jest przeważnie tym razem, kiedy kobieta ma dużą szansę na orgazm, będzie lepiej, jeśli przyjdą następne, a przyjdą, nie miałam co do tego żadnych wątpliwości.

Orgazmy z Kubą zostawiałam sobie na przyszłość.

Leżeliśmy na bluzie Kuby, ale nie mieściliśmy się na niej cali i tak wszędzie wsypywał nam się piasek. Nazbieraliśmy wtedy do naszych nie całkiem zdjętych ubrań tony drobniutkiego piasku. Trudno się go będzie potem pozbyć, zdążyłam pomyśleć, zasypał nas doszczętnie.

I bez orgazmu czułam się jednak tak, jakbym go miała, inne tu grały ekstazy. Spełniało się w końcu to, co wisiało w powietrzu już od dłuższego czasu i elektryzowało mnie niebotycznie.

Kuba na końcu jęknął bardzo głośno, usłyszałam jego i jednocześnie fale Bałtyku, miałam chyba zmysły szczególnie wyostrzone na ten moment, on cały czas trzymał w dłoni moją pierś, a potem opadł ciężko.

Zawsze fascynował mnie ten moment tuż po spuszczeniu się, jakby z mężczyzny ulatywało powietrze, schodziło wszelkie napięcie, takie to było proste w męskim wydaniu. Też tak chciałam. To takie zwykłe. Moje orgazmy były inne, bardziej złożone, kompleksowe, różne w swojej intensywności i odczuwaniu, czasem nie chciały się kończyć, przechodząc w różne fazy i stawiając mnie na skraju… czego?

A może czasem po prostu wystarczyłoby, żeby uleciało powietrze; żeby było „po wszystkim”.

Cała byłam w spermie i on trochę też, nie mieliśmy się czym wytrzeć, nie było prysznica, tylko ten piasek; nie wiedzieć czemu skojarzył mi się z seksem opisywanym przez Hłaskę na pustyni w Izraelu, całkiem romantyczna była ta wizja. Plaża w Chałupach wcale Izraelowi nie ustępowała.

Choć z romantyzmu kpiłam zawsze, czułam dziś jego aurę zakrapianą wódką. Bardzo w stylu Hłaski. Bez różu.

Po wszystkim siedzieliśmy tam dalej, czekając na wschód słońca, który powoli nadchodził. Oboje włożyliśmy spodnie. Kuba miał je tylko zsunięte i plątał się w nich niezgrabnie, co wzbudziło we mnie odruch czułości. Ja poprawiłam bluzkę i zsunięty tylko w dół koronkowy stanik, którego Kuba nie miał nawet okazji podziwiać (podczas seksu miętosił przecież tylko jedną moją pierś rękoma i zsunął nieco miseczkę, żeby móc się do niej dostać), a który szykowałam przecież z taką starannością specjalnie dla niego.

Jeszcze się go naogląda, pomyślałam.

Zapach seksu mieszał się z zapachem morza, choć ten drugi stopniowo przeważał; większe widocznie miał moce. Czerń nocy, bo nawet ta rozświetlana gwiazdami była jednak czarna poza miastem, ustępowała powoli szarości, aż w końcu nad morzem zaczerwieniła się zjawiskowa kopuła słońca, przynosząc bezwzględnie nowy dzień.

Kuba nie patrzył na słońce jak ja, obejmując mnie, dotykał moich piersi i gapił się na nie, jakby dostał wreszcie upragniony bilet na specjalny seans ich oglądania.

– Są piękne – mówił z cielęcym zachwytem, a ja czułam, że jest dumny, że ich dotyka, że jestem jego. Poczułam się najlepszą zdobyczą, choć jednocześnie sama czułam się również zdobywcą. Jakie to poplątane, myślałam, niewiele przecież tak naprawdę myśląc, bo gdy jest się w euforii, człowiek nie ma na to w sobie miejsca.

– To dobrze, że ci się podobają.

Całe napięcie ze mnie zniknęło. Już się nie bałam. Wracałam powoli do siebie.

– Ty mi się podobasz. – Kuba gapił mi się przeciągle w oczy spojrzeniem słodkiego szczeniaczka, co dostał upragnioną kość. I ktoś go jeszcze na dodatek podrapał za uchem, w ulubione miejsce.

Od czasu do czasu trochę się całowaliśmy. Ciągnęło nas do siebie.

– Włóż tę bluzę, co? – zaproponowałam. Zadrżałam i sama nasunęłam kaptur, którego wcześniej nie chciałam użyć, psuł nieco mój wygląd, na którym wyjątkowo mi tego wieczoru zależało. Teraz jednak zimno zaczynało wygrywać.

– Nie rozgrzałem cię? – uśmiechnął się nieco filuternie. Czuł się chyba zadowolony sam z siebie w roli kochanka. Nie spytał, czy było mi dobrze.

– Rozgrzałeś, ale już mi z powrotem się robi zimno. Jestem zmarzluchem.– Nie zamierzałam pozbawiać go złudzeń. Byłam dostatecznie szczęśliwa i w ekstazie, to mi w zupełności wystarczało w tym momencie. To tylko nasz pierwszy raz spośród wielu, nie ma co demonizować pierwszego razu. – Może już powoli będziemy wracać? Wiesz, która jest godzina? – Nie miałam zegarka, więc spojrzałam na niego pytająco. Podciągnął rękaw i zerknął.

– Piąta trzydzieści.

– No to chodźmy już może, co?

– Już? – Zaczął mnie znów całować, jakby nie mógł się ode mnie oderwać.

– Też mi dobrze – odpowiedziałam, gdy przestaliśmy. Cały czas mocno się do niego przytulałam. – Ale chyba już nie dam rady. – Dotknęłam lodowatą ręką jego policzka. Wzdrygnął się. – No i wolę chyba wrócić, zanim ktoś wstanie.

–Trudno, co robić. – Kuba nieustannie żonglował tekstami z Misia.

– Ciesz się, że przynajmniej nie jestem bardzo porządną dziewczyną. – Nie pozostawałam mu dłużna, od razu weszłam w konwersację z właściwą frazą.

Jednocześnie już się podnosiłam.

Zaśmiał się, jakby był ze mnie dumny, że również umiem się odgryźć, i w końcu też się podniósł.

Wracaliśmy razem pustą plażą. Ja, lekko już dygocząc z zimna i zapinając szczelnie kurtkę, którą miałam na sobie. Kuba obejmował mnie ściśle, starając się mnie nieco ogrzać. Z nogawek spodni ciągle wysypywał mi się piasek. Cała byłam w nim unurzana, pewnie nie będzie mi tak łatwo się go pozbyć. Nie czułam już perfum na moich włosach. Zamiast tego miałam w buzi nieświeży, kwaśny smak częściowo przetrawionej wódki. Niedługo zacznie się kac. Trzeba go przespać. A przed snem napić się dużo wody. Znałam już te sposoby, zaprawiona w bojach imprezowiczka, co każdym dostępnym sposobem, również imprezą, zdobywała nowy świat.

Od czasu do czasu Kuba przyciskał mnie mocniej do siebie, wciąż patrząc cielęcym wzrokiem.

– Jesteś piękna – mówił ciągle, monotematycznie. Nie wyglądał w tej chwili najmądrzej. Ja pewnie też. Nawet w takim momencie chwilami patrzyłam na nas z boku nieco ironicznie. – Miałem nadzieję, że na tym wyjeździe coś się uda – dodał raz cicho, jakby wciąż trochę kosztowało go takie wyznanie.

Wewnętrznie urosłam. Nie tylko mnie do niego ciągnęło. Nie tylko ja nie miałam już siły dłużej być bez niego. Miałam rację, kiedy wydawało mi się, że to wszystko nie jest jednostronne.

– Co powiemy wszystkim? – Jak zwykle szybko przeskoczyłam do praktycznych rozstrzygnięć. – Chyba i tak widzieli, jak idziemy we dwoje.

– No prawdę powiemy, co mamy powiedzieć? Może Kaśka się ze mną zamieni jutro i przeniosę się do ciebie do namiotu? – Patrzył na mnie błagalnie. Chciał więcej seksu. Musiał jednak też naprawdę czekać na tę noc, tak jak ja. Moje poczucie mocy rosło.

Ja też zresztą chciałam znów seksu. Czułam się szczęśliwa, ale niezaspokojona. Potrzebowałam więcej. Zerknęłam na Kubę. Jak on mi się podobał! Byłam już jednak zmęczona po całej nocy, było mi trochę chłodno, a mój namiot i przyczepa Kuby były zajęte. Trzeba będzie trochę poczekać.

– Wiesz, pewnie każdy by się chętnie przeniósł do przyczepy. Pogadam z nią – powiedziałam jednak; niosła mnie radość.

Kaśka jako jedyna dobrze wiedziała, jak podoba mi się Kuba, byłam pewna, że wszystko mi ułatwi.

– No to czeka nas jeszcze gadanie wszystkich, co? – Z radości szybko przeskoczyłam jednak do straszku, jak to będzie. Łatwo mnie dopadały takie społeczne straszki.

Wiadomo było, że kpina jest podstawą naszej paczki. Nie unikniemy jej.

– Spoko, damy radę. – Kuba nie wyglądał na równie zmartwionego, co ja. Co jak co, ale z ciętą ripostą było mu po drodze. – Nie ma się co tym martwić. Zresztą wiesz, gadałem wczoraj z Piotrkiem i chyba już i tak dla wszystkich było w miarę oczywiste, że to się tak skończy między nami.

– Naprawdę? – Byłam nieco zdziwiona, do tej pory wydawało mi się, że dość dobrze ukrywam własne intencje. Z drugiej strony poczułam się jednak mile połechtana faktem, że gdy gryzłam palce ze zdenerwowania, gdzie oni zniknęli, oni rozmawiali właśnie o mnie.

– Na to wychodzi. Nie mogłem już myśleć o niczym innym jak o tobie. Pewnie dało się to zauważyć.

Kuba objął mnie, odwrócił w swoją stronę i lekko przycisnął do siebie. Całował tak sobie, zdawałam sobie z tego sprawę, ale i tak od tego całowania uginały się pode mną nogi.

Chciałam go i już. Moje ciało nie miało co do tego żadnych wątpliwości.

Gładko wskoczyliśmy w banalność początków związku. Pierwsze wspólne ustalanie najbliższej przyszłości. Pierwsza wymiana informacji. Jakie to było przyjemne!

Wracając, szukaliśmy bursztynów, ale bursztynów nie było. Morze było głośne. Wiał wiatr z północy. Kuba wciąż mnie obejmował, a ja jego, lewą dłoń trzymałam w tylnej kieszeni jego dżinsów, ciągle uczyliśmy się synchronizować kroki.

Czego to początki?, myślałam jednocześnie wyjątkowo trzeźwo i sennie, będąc jakby na skraju jawy i snu, zdając sobie doskonale sprawę, że będę kiedyś pamiętała to wszystko.

Jak?

Dopiero na wysokości okrąglaka, gdzie wcześniej odbywała się impreza, a gdzie teraz było już całe szczęście kompletnie pusto, walały się tylko butelki, niedopałki papierosów i zgniecione plastikowe kubki po piwie i drinkach, cały ten śmietnik, który zawsze zostaje po nocnych harcach, a którego nikt nie zdążył jeszcze sprzątnąć, wreszcie mi się udało. Wśród muszli i zgniłych wodorostów znalazłam jeden kawałek bursztynu wielkości dosłownie paznokcia, nieduży, ale ze skamieliną w środku. Nigdy nie byłam przesądna i przerysowanych (tanio romantycznych?) gestów teoretycznie nie cierpiałam.

Ale bursztyn z naszej pierwszej nocy zdecydowałam się jednak zatrzymać.

4

– Marta! – Kuba machał mi, wystawiając głowę z otwartej szyby swojej hondy civic.

Zaparkował, zastawiając kilka innych samochodów, nie chciał zatem najwyraźniej opuszczać pojazdu, żeby móc w każdej chwili odjechać. Dworzec w Gdyni był w czasie wakacji ponadnormatywnie oblegany. Lato znów było niemożebnie gorące, zachęcające do skorzystania z morskiej bryzy. Nadszedł już wieczór, a termometr wciąż wskazywał dwadzieścia dwa stopnie. Beton oddawał widocznie zaduch i spiekotę dnia.

Ruszyłam w jego stronę. Przez ramię miałam przewieszony żeglarski worek, który idealnie sprawdzał się podczas kempingowego życia. Po rozpakowaniu nie zajmował dużo miejsca, którego przecież w przyczepie nigdy nie było zanadto.

Upuściłam worek pod drzwiami kierowcy. Kuba w tym czasie zdążył wyjść z samochodu i stał, czekając na mnie. Miał na sobie jak zwykle dżinsy i T-shirt. Ja sukienkę, w której byłam w pracy. Nic szczególnego, ale nie była to jednak przewiewna bawełna, tylko jakaś sztuczyzna kupiona w Zarze, do tego dość obcisła. Nie było mi w niej wygodnie, drobiłam kroki, kiedy tak szłam w stronę Kuby z workiem żeglarskim przewieszonym przez ramię.

Jedno i drugie do siebie nie pasowało, ta sukienka i ten worek, było tak, jakbym połączyła na sobie dwa zupełnie nieprzystające do siebie życia.

Nie widzieliśmy się już dwa tygodnie, w zeszły weekend bowiem nie udało mi się wyjątkowo do niego, do Chałup, przyjechać. Mieliśmy przetarg i w piątek pracowałam do wieczora, w sobotę zaś było już za późno, żeby jechać nad morze i potem od razu następnego dnia, w niedzielę, z powrotem do Warszawy. W poniedziałek przecież musiałam być w pracy od samego rana. Miałam umówione spotkanie z szefem. Nie było zatem sensu. Włóczyłam się wtedy sama po Warszawie i spotkałam się tylko na drinka z koleżanką z nowej pracy. Wszyscy moi znajomi byli na wakacjach. Dlaczego tylko ja muszę tu siedzieć, w tym betonie, bez sensu?, myślałam smętnie.

Teraz zaś i ja byłam w końcu na właściwym miejscu. Z nimi. A raczej z Kubą, który lada moment zabierze mnie do naszej paczki.

Rzuciliśmy się na siebie bez zbędnych słów i zaczęliśmy się łapczywie całować. Hormony grały, tęsknota zrobiła swoje. Pocałunki po dłuższym niewidzeniu się były nieco niezgrabne, jak za pierwszym razem, ale wystarczyła krótka chwila, żebyśmy znów odnaleźli wspólną nutę. Przez cienką sukienkę czułam doskonale, jak twardnieje.

Kuba pachniał wiatrem i słońcem, wakacjami. Ja pewnie zwykłym podróżnym potem przeplatanym z dezodorantem i perfumami, którymi spryskałam się w pociągowej toalecie tuż przed stacją końcową. Z tą myślą oderwałam się od niego, żeby popatrzeć mu w oczy, w których migotały wesołe ogniki. Nie chciał mnie puścić. Wciąż trzymał ręce na mojej talii. Był w wyraźnie w dobrym nastroju. Opalony do granic możliwości, znów z wypłowiałymi od słońca włosami, stanowił uosobienie luzu. Nie miał żadnych większych życiowych zmartwień ponad to, jak uda się impreza. I ponad nasz związek.

A nasz związek miał się przecież jak najlepiej.

– Wsiadaj – rzucił jednak w końcu, z trudem się ode mnie odrywając. – Jedziemy. Wszyscy na ciebie czekają. Szykuje się superimpreza.

Priorytety były priorytetami.

Kuba standardowo spędzał w Chałupach czas już od czerwca. W tym roku też przyjechał tu od razu po sesji (choć zostawił sobie jeszcze jakiś egzamin na wrześniową powtórkę), zatem do tego momentu minęło już kilka wspólnych weekendów. W końcu aktualnie miłościwie panował nam już sierpień. Przeważnie Kuba odbierał mnie z Trójmiasta, bo miałam tu znacznie lepsze połączenie niż bezpośrednio do Chałup. Dojeżdżałam na dziewiętnastą i potem razem już jechaliśmy na miejsce. A następnie (po ewentualnym szybkim numerku na powitanie, oboje w końcu rozkoszowaliśmy się naszym wyczekanym seksem) szliśmy na piątkową imprezę. Takich jak ja, dojeżdżających tylko w weekendy, było więcej, więc do ścisłego grona stałych mieszkańców kempingów dołączała spora grupa, tworząc razem idealny tłum na dobrą balangę.

Kwintesencja beztroskiego życia bez zmartwień.

Jutro zaś mieliśmy dodatkowo naszą pierwszą rocznicę. Zaczęło się w Chałupach i będziemy ją świętować w Chałupach. Z tą samą bandą znajomych w tle.

Równie beztrosko.

Po chwili jechaliśmy w stronę półwyspu z wiatrem we włosach. Nie mieliśmy cabrio, ale przecież w gruncie rzeczy wiatr grał nam w dwudziestoletnich duszach, całych nas brał we władanie.

Chałupy to było ze wszech miar nasze miejsce.

Kuba przyjeżdżał tu od zawsze na całe wakacje z mamą, która była nauczycielką i w lecie nie pracowała, miała czas dla swojego jedynaka, i bardzo był sentymentalny, jeśli chodzi o te wspomnienia; tu zaczynał wszystko, co najlepsze, tu stawiał pierwsze kroki na windsurfingu, w którym aktualnie był jednym z największych wymiataczy, a teraz jeszcze doszedł do tego fakt, że to tutaj zaczął się nasz związek.

Tu też spotykaliśmy prawie wszystkich naszych znajomych, życie towarzyskie kwitło, mieliśmy więc z kim tę rocznicę świętować i miło spędzać czas. Nie mieliśmy już problemu z miejscem na seks, przyczepa Kuby czekała zawsze pusta, gdy ja przyjeżdżałam, była do naszej dyspozycji. Po tygodniu niewidzenia się, gdy ja karnie pracowałam w Warszawie, on zaś łapał wiatr, a jego ciało stawało się brązowe od słońca, chętnie z tego korzystaliśmy. Miałam rację wtedy, za pierwszym razem, następne nadeszły, Kuba powoli nauczył się mojego ciała, prowadziłam go krok po kroku, czemu bowiem miałabym rezygnować z własnych orgazmów? Dziwiłam się koleżankom, które z niewyraźnymi minami wspominały o braku orgazmów w czasie penetracji. Mieliśmy je oboje.

Rok temu po naszej pierwszej nocy wprost szalałam ze szczęścia; szczyt szczytów, do czego ja doszłam, mam już wszystko, myślałam, pławiąc się w dobrodziejstwach losu, los był dla mnie łaskawy, odwdzięczał mi się hojnie za mój trud, pozwolił wspiąć się na kolejny szczebelek drabiny, która prowadziła do budowania właściwego życia, czegóż chcieć więcej?

Królowaliśmy potem na imprezach razem, z czasem staliśmy się trochę bardziej nudni, pary zawsze są nieco nudne, wypadają z obiegu, na początku jest jeszcze jakaś szansa, że dadzą otoczeniu lepszy spektakl, że się rozejdą dramatycznie, że ktoś wytnie numer nie z tej ziemi i będzie o czym plotkować, ale jeśli to zawodzi, jeśli normalność dopada związek, to jednak nuda, co robić, takie życie. Kuba jednak nie przestał być lubiany, wszyscy dalej garnęli się do jego towarzystwa, a i ja przyjaźniłam się chętnie i gładko, miła i pomocna jak trzeba. Podpowiedziałam na egzaminie, pomogłam zrozumieć statystykę, pamiętałam o urodzinach, wysłuchałam porzuconej koleżanki, a do tego raźnie zawsze wznosiłam toasty i fantazji też mi nie brakowało.

Byłam swoja.

– Jak było przez te dwa tygodnie? – spytałam. – Pilnowałeś się? – drążyłam dalej niby żartem, a jednak serio, byłam zazdrosna, dziewczyn naokoło nie brakowało. Tych ładnych również.

Gładziłam go po włosach i po karku. Lubiłam jego włosy i te kosmyki słońca w nich ukryte.

– No ba, wiadomo! – Kuba uśmiechnął się, lekko mrużąc oczy od pieszczoty. Dopóki moją zazdrość trzymałam w ryzach, była nawet zabawna i nobilitująca. – Byłem wierny do bólu. A ty jak tam w tej swojej pracy? – Patrzył na mnie z kolei badawczo. – Ty przecież znasz tu wszystkich. Wiesz dobrze, że żadna ci nie dorównuje – słodził mi bez umiaru. – Ale dlaczego ja właściwie nie znam twoich nowych znajomych?

– Bo siedzisz ciągle, od czerwca, w Chałupach, a w my tam ciężko pracujemy!

– Fakt. – Kuba rozchmurzył się zupełnie, lubił siedzieć w Chałupach. Nie lubił ciężko pracować. – Szkoda, że ty nie możesz tu dłużej być. Naprawdę nie możesz poprosić o jakiś urlop?

– Jaki urlop, proszę cię! Przecież ja jeszcze nie mam pracy! To dopiero staż – zirytowałam się od razu.

Drażniło mnie, że mój chłopak kompletnie nie zdawał sobie sprawy z faktu, że nie każdemu rodzice podstawiają wszystko pod nos. Ja musiałam sobie sama wszystko załatwić! Sama martwić się o zarabianie pieniędzy i o tę „karierę”, z której on tak szydził. Przecież nawet te przyjazdy do Chałup kosztowały mnie zbyt dużo. Dobrze, że staż był płatny, kokosy to jednak nie były. Dobrze też, że miałam spanie za darmo, w przyczepie Kuby. Jeśli uda mi się jednak zostać po stażu, jeśli będą mnie chcieli, powinno być lepiej, myślałam. W reklamie są w końcu spore budżety, a więc i pensje niczego sobie. Będę jeszcze zarabiała tyle pieniędzy, żeby nie musieć się o nie martwić.

W końcu.

Będę w tej warszawskiej bańce, w której on był od urodzenia. Taki był mój cel. Celów miałam dużo. Wszystkie po kolei wypełniałam karnie.

W czerwcu zaczęłam praktyki w domu mediowym. Praca była nielekka, siedzenie w cyferkach i tabelkach Excela, ale szło mi nieźle, atmosfera tam panowała podobna do tej z moich studiów, odnalazłam się bez trudu. I zadaniom podołałam, i mocno imprezującemu towarzystwu. Kto jak nie ja? Szlify miałam ze wszech miar odpowiednie.

Kuba nie pracował, nie musiał. Dopóki studiował, utrzymywali go rodzice i miał i tak więcej pieniędzy niż ja. Nie był to temat, którym musiałby się przejmować, nie czuł potrzeby przerywania sobie dobrej zabawy, chciał wyjeżdżać, pływał na windsurfingu, ja niestety nie mogłam, więc dojeżdżałam tylko do nich w weekendy do Chałup, na kemping. Czasem, gdy pojawiała się taka możliwość, urywałam dodatkową dobę z wiecznie ciążących na mnie obowiązków, które w sumie koniec końców tak naprawdę lubiłam, sprawiało mi satysfakcję ich staranne wypełnianie, ale komu by się nie chciało przerwy i zabawy?

Najbliższy poniedziałek też miałam mieć wolny. To z okazji rocznicy poprosiłam mojego szefa o ten dzień poza biurem, który przecież teoretycznie mi nie przysługiwał, pracowałam od niedawna. Mój staż miał się skończyć dopiero we wrześniu i wtedy miano zdecydować o moim dalszym losie. Wahałam się, co powinnam myśleć na ten temat. Raz wydawało mi się, że przecież jestem dobra, muszą chcieć mnie zostawić, innym razem traciłam rezon i wiarę we własne siły i wątpiłam, czy coś mi zaoferują. Poczucie własnej wartości we mnie chybotało.

Co przeważy?

– No tak, tak, rozumiem. – Kuba wycofał się rakiem, nie lubił drażliwych tematów. – Pięknie wyglądasz! – Zmienił temat na taki, w