Z DZIECKIEM W PODRÓŻY - BALI - Anna Olej-Kobus, Krzysztof Kobus - ebook

Z DZIECKIEM W PODRÓŻY - BALI ebook

Krzysztof Kobus, Anna Olej-Kobus

0,0

Opis

KIEDY PARZE PODRÓŻNIKÓW RODZI SIĘ DZIECKO MOGĄ ZROBIĆ TYLKO JEDNO... ZABRAĆ JE ZE SOBĄ W DROGĘ!

Z DZIECKIEM W PODRÓŻY - BALI

Jest takie miejsce na świecie, gdzie Nowy Rok wita się milczeniem. To Bali, indonezyjska wyspa bogów i demonów, gdzie rytm życia wyznaczają skomplikowane wierzenia, a świat zamieszkują tysiące duchów. To dla ich rozrywki powstają wyszukane tańce i przepiękna sztuka. Dowiemy się, dlaczego bogowie żyją w wulkanach, demony noszą cylindry, a dobro nie może zwyciężyć zła. Na wyspach Gili weźmiemy udział w ceremonii wypuszczania żółwi do morza i poznamy mieszkańców koralowej rafy. Podróżując po Bali, odnajdziemy Małpi Las, świątynię, do której nie mogą wejść dzieci z mlecznymi zębami, oraz odkryjemy tajemnice balijskich imion i miejscowych metod poskramiania żywiołowych maluchów.



 Spis treści:

Wstęp
OKAZJĄ DO RAJU
RASISTOWSKI PIASEK
GILI CZAS UMILI
WYSPA SZCZĘŚLIWYCH ŻÓŁWI
DEMONY W CYLINDRACH
MLECZNYM ZĘBOM WSTĘP WZBRONIONY
LENIWA LOVINA
MAŁPIE FIGLE
TANIEC DLA BOGÓW
EPILOG
GALERIA
BALI/GILI Z DZIECKIEM
Strona redakcyjna

Wszystkie miejsca odwiedziliśmy osobiście.
Jeżeli je opisujemy to dlatego, że są godne uwagi i polecenia Wam.

 

Z DZIECKIEM W PODRÓŻY to seria książek pokazujących różnorodne kraje poprzez podróże z dziećmi, napisana przez rodziców (a przy okazji znanych dziennikarzy i fotografów) Annę i Krzysztofa Kobusów, na co dzień prowadzących portal www.planetakobusow.pl - dawniej www.malypodroznik.pl

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 84

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WSTĘP

KIEDY PARZE PODRÓŻNIKÓW RODZI SIĘ DZIECKO MOGĄ ZROBIĆ TYLKO JEDNO...

ZABRAĆ JE ZE SOBĄ W DROGĘ!

Klan Kobusów

Jest takie miejsce na świecie, gdzie Nowy Rok wita się milczeniem. To Bali, indonezyjska wyspa bogów i demonów, gdzie rytm życia wyznaczają skomplikowane wierzenia, a świat zamieszkują tysiące duchów. To dla ich rozrywki powstają wyszukane tańce i przepiękna sztuka. Dowiemy się, dlaczego bogowie żyją w wulkanach, demony noszą cylindry, a dobro nie może zwyciężyć zła. Na wyspach Gili weźmiemy udział w ceremonii wypuszczania żółwi do morza i poznamy mieszkańców koralowej rafy. Podróżując po Bali, odnajdziemy Małpi Las, świątynię, do której nie mogą wejść dzieci z mlecznymi zębami, oraz odkryjemy tajemnice balijskich imion i miejscowych metod poskramiania żywiołowych maluchów.

Z DZIECKIEM W PODRÓŻY to seria książek pokazujących różnorodne kraje poprzez podróże z dziećmi, napisana przez rodziców (a przy okazji znanych dziennikarzy i fotografów) Annę i Krzysztofa Kobusów, na co dzień prowadzących portal www.planetakobusow.pl - dawniej (www.malypodroznik.pl)

Zapraszamy do naszego sklepu!

TravelPhoto.pl

OKAZJĄ DO RAJU

Los tej wyprawy przesądzony został właściwie przypadkiem. Wiedzieliśmy, że ma być ona w listopadzie, gdy pogoda w Polsce nie rozpieszcza, wiemy też, że rodzinny budżet drogich biletów lotniczych nie wytrzyma. Od czegóż jednak Internet? Pewnego marcowego dnia zapisuję się na newslettery linii lotniczych i zaczynam uważnie studiować mapę. Propozycji jest mnóstwo, nie miałam pojęcia, że latanie stało się tak tanie! Może Izmir za 400 zł? W dwie strony, na tydzień? A może Bombaj za 1500 zł? Cena naprawdę kusząca, tylko dziś! Caracas za 1700 zł? Rety, przecież Ameryka Południowa nie schodziła do niedawna poniżej 3000 zł, a tu taka okazja! – Daj spokój! Wenezuela jest niebezpieczna, trzeba by się dobrze przygotować, zrobimy to przy większej trasie – temperuje moje zapędy Krzysiek. Trudno, szukajmy dalej. Hongkong za 2400 zł? Tylko co dalej? Może Australia? – Na cztery tygodnie? Zwariowałaś? Przecież nic nie zobaczymy, tylko będziemy latać jak durnie. – Mój mąż za nic ma argumenty, że nie musi być Australia, mogą być Filipiny albo południe Chin, albo... No tak, z upartym mężczyzną nie ma co dyskutować, tym bardziej że sama nie jestem pewna, do jakiego stopnia Hongkong z trzy- i czterolatkiem to dobry pomysł.

...

Zaczyna się lipiec, a my wciąż nie wiemy, dokąd lecimy. I czy w ogóle uda się nam na jakąś wyprawę wyskoczyć. Zaczynam się poważnie martwić, że jednak listopad spędzimy w domu... – Słyszałaś najnowsze wieści? Lufa leci za tysiąc siedemset do Singu! – Nasz przyjaciel Zbyszek niebawem ma zacząć budować dom, więc póki może, też szuka okazji do wyskoczenia, nim na dobre ugrzęźnie w wełnie mineralnej, oknach i farbach. Byłam w Singapurze kilka lat temu. Może to nie jest najbardziej przyjazne miasto do podróży z małymi dziećmi, ale jest tam linia lotnicza Air Asia, a z nimi wszędzie dalej tanio się dostaniemy. Rzut oka na mapę: Malezja, Wietnam, Filipiny, Indonezja... Indonezja? Przecież tuż obok Singapuru jest Bali, cudowna wyspa, o której zawsze marzyłam! Szybkie sprawdzenie cen: genialnie, Air Asia lata do Denpasar za 300 zł w obie strony! Dzwonię do Krzyśka, który akurat jest gdzieś w Polsce na zdjęciach. – Co byś powiedział na Singapur? Tak ze dwa, trzy dni i potem Bali? – Może być, ale nie dzwoń teraz, bo mam super światło Entuzjazm męża bywa osłabiający. Ale skoro się zgodził...

Singapur - piękne miejsce na przesiadkę i spędzenie kilku dni

Kilka minut później jestem szczęśliwą posiadaczką czterech biletów do Singapuru i kolejnych na Bali. Od tej chwili zaczynam przygotowania do wyprawy, a przy łóżku rośnie stos artykułów do przeczytania przed wyjazdem. Marzenie jest na wyciągnięcie ręki. Choć moją osobistą pokutą za przyjemność wyprawy jest pakowanie i pilnowanie, by zdążyć ze wszystkim przed wyjazdem. Na przykład ze szczepieniami, bo z naszej rodziny tylko Staś jeszcze nie ma szczepienia na żółtaczkę pokarmową. Następnego dnia po zabiegu widzę, jak Michaś wyjmuje z pudełka żółte klocki, łącząc je zgrabnie. – Jaka piękna wieża! – chwalę. – To nie wieża, to żółtaczka Stasia – informuje rezolutnie pociecha, po czym z poważną miną dodaje: – Muszę zrobić zastrzyk misiowi. – To miś jest chory? – Nie, mama, żeby pojechał na wyprawę! – Zdaje się, że naszemu synkowi egzotyka już na dobre kojarzy się ze strzykawką. Na kilka dni przed wyjazdem chłopcy przyszli z plecaczkami do kuchni. – Mama, idziemy na wakacje! – woła szczęśliwy Staś. A po chwili wyraźnie zaniepokojony pyta Michasia: – A gdzie są wakacje? – Nigdzie! Tutaj! Jak dobrze, że starszy brat wie wszystko!

Obecnie "żółte książeczki" chłopców zapełnione są szczepieniami.

Tymczasem ja mam wrażenie, że chyba wiek powoli daje mi się we znaki. A może po prostu wyprawy z dziećmi zużywają tak wiele energii, że na nic więcej jej nie zostaje? Już od dawna nie byłam tak niezorganizowana przed wyjazdem. Nie pamiętam dat i nie jestem w stanie przypomnieć sobie godziny wylotu. A lecimy następnego dnia... Dwa dni wcześniej dostaję typowego reisefieber, czyli przedwyjazdowego rozstroju nerwowego, że nie zdążę, zapomnę, nie spakuję... Wieczorem siedzimy przy komputerach. Michaś prosi, by się z nim pobawić. I następuje klasyczna wymiana zdań: – Synku, nie teraz, musimy jeszcze popracować... – A jakbyście wy byli mali i chcieli kawę, a ja bym wam powiedział, że pracuję, to co? – odpowiada wyraźnie rozżalony.

Ech! te bagaże...

Zatkało mnie. Zdaje się, że we współczesnym świecie komputer to największy wróg dzieci, bo zabiera im rodziców, którzy schowani za monitorem odpowiadają monosylabami. A jeśli już się na chwilę oderwą, to tylko po to, by powiedzieć, że absolutnie nie, wykluczone, mowy nie ma, bo oni teraz pracują. A przecież nawet dziecko wie, że nic nie robią, tylko tak siedzą i siedzą przed tymi komputerami. I jeszcze czasem piją kawę, a są przy tym tak zadowoleni, jakby to był najlepszy sok. Nie mam wyjścia. Zostawiam super pilną pracę na rzecz pogrania z synkiem w warcaby. Któraś redakcja będzie musiała mi wybaczyć opóźnienie w dostarczeniu tekstu. Jednakże w życiu są ważniejsze rzeczy, nieprawdaż?

Lecimy!

TravelPhoto.pl

RASISTOWSKI PIASEK

Raj był na wyciągnięcie dłoni. Tak to wyglądało, gdy samolot zniżał się coraz bardziej nad oblaną szmaragdowymi wodami wyspę Bali. Proza życia dopada nas od razu po wylądowaniu. Polecany przez przyjaciół tani hotelik w Sanur zamknął podwoje jakiś czas temu, trzeba zatem szybko znaleźć coś innego. Na taksówkarza nie bardzo możemy liczyć po tym, jak zawiózł nas do luksusowego ośrodka. Za jedyne 100 dolarów oferowano nam piękny pokój, ale przy takim tempie odpływu gotówki trzeba by wkrótce zacząć nocować na dziko, co mogłoby być interesujące, ale z dwójką dzieci jakoś się do takich wyzwań nie kwapię. Niezawodny Lonely Planet kieruje nas do hotelu o obiecującej nazwie Ananda Beach Hotel. Tuż przy plaży, kameralny i w przystępnej cenie. Za 20 dolarów dostajemy dwuosobowy pokój, za dodatkowe 10 dolarów dołożą nam materac na podłogę, by dzieci też miały gdzie spać. Nareszcie namiastka domu! A skoro mamy gdzie zostawić bagaże, wyruszamy na oswajanie wyspy.

Nasz pierwszy hotel na Bali.

Wedle legendy za oddzieleniem Bali od Jawy stały czary. A także złe zachowanie syna potężnego kapłana: nie mogąc sobie poradzić z nieposłusznym młodzieńcem, ojciec wygnał go na wschodni kraniec wyspy. By mieć pewność, że syn nie powróci do domu, narysował na piasku linię, której nie wolno mu było przekroczyć. Wolą bogów w tym miejscu ziemia się rozstąpiła, a Bali stała się samotną wyspą... No, nie tak bardzo samotną, bo przecież byli na niej ludzie. Skąd się wzięli? Z boskiej nudy. A było to tak: pewnego razu bogowie Batura Guru i Brahma uznali, że brak im rozrywki, postanowili więc z gliny ulepić ludzi. Glina tworzywo nietrwałe, zatem swe dzieło musieli wypalić w piecu. Jednak nawet bogowie popełniają błędy. Pierwsi ludzie po prostu im nie wyszli. Prawdę mówiąc, budzili boską odrazę, gdyż swą białą skórą przypominali robaki. Następni też byli wybrakowani, bo zbyt się przypalili i mieli skórę czarną jak węgiel. Dopiero za trzecim razem udało im się stworzyć złotobrązowych pięknych ludzi i to właśnie ich potomków spotykamy dziś na Bali. Wedle historyków dzisiejsi mieszkańcy wyspy to w części potomkowie dawnej hinduskiej arystokracji, która uciekła tu, gdy w XVI wieku Jawa została zdominowana przez islam. I to im zawdzięczamy unikalne duchowe bogactwo wyspy.

...

Na razie możemy dokładnie przyjrzeć się tutejszym ludziom w drodze na plażę. Otacza nas zwarty tłum – dziś dzień wolny – kto żyw spieszy nad wodę. Razem z nimi skręcamy bulwarem i nagle chłopcy piszczą z radości! Piasek! Woda! Można się chlapać! Patrzę nieco zdezorientowana. W folderach wyglądało to zupełnie inaczej: biały piasek po horyzont i pusta plaża. Ja wiem, że fotografia to sztuka kreacji, ale żeby w Photoshopie zmieniać kolor piasku? Bo tutaj mamy tłum i... czarny piasek! Zaczynam podejrzewać, że rajską wyspę wykreowali specjaliści od marketingu. Nawet nie bardzo mam jak wejść do wody, bo tu wszyscy kąpią się w ubraniach. Przecież nie wypada, by kobieta obnażała się w obecności obcych mężczyzn! Co nie przeszkadza, żeby narodowym strojem Balijek był gorset, na który nakłada się przezroczystą bluzkę. A jeszcze na początku XX wieku uczciwe kobiety chodziły półnagie, piersi zaś zakrywały tylko... ladacznice. Jednak czasy się zmieniły. Chociaż tutejsze kobiety nie chowają się pod szczelnymi zwojami strojów, to jednak wszystkie w zasięgu mego wzroku są ubrane. Pozostaje mi pójść w ich ślady i pławić się w pareo. Tylko ten czarny piasek... Gdy opowiadam o naszych doświadczeniach Australijkom spotkanym w hotelowej knajpce, te nie rozumieją, o co mi chodzi. – Jak to czarny piasek? Przecież plaża jest biała! Daltonistki czy nadmiar piwa zmącił im wzrok? Bo przecież jak wyjdzie się z hotelu i pójdzie w lewo... – Nie, Ana, myśmy poszły w prawo. Tam naprawdę plaża jest super!

Tłum na plaży z czarnym piaskiem. To ta na lewo od drogi kończącej się na brzegu.

Na to bym nie wpadła, wszak poszliśmy za tłumem. Tłumem miejscowym, który wiedział, że plaża publiczna to ta czarna. Ta biała (chociaż bez tabliczek i barierek) należy do hotelu i jego gości. Jeszcze trzydzieści, czterdzieści lat temu Bali była wyspą rolników, żyjącą w rytmie pór roku. Odkąd została odkryta przez turystów, zmieniła się nie do poznania. I choć prawo zakazuje budowania hoteli wyższych niż palmy (dzięki czemu plaże wciąż wyglądają nader malowniczo), to miejscowych dość skrupulatnie oddzielono. O ile w Sanur rozwiązanie podsunęła sama natura, o tyle na południu wyspy do Nusa Dua wjechać można tylko przez bramę z ochroną z wykrywaczami metalu, lustrami sprawdzającymi podwozie i kontrolą bagażnika. Oaza luksusu czeka na gości, którzy z domowych strzeżonych osiedli przylatują na drugi koniec świata i nie życzą sobie kulturowego szoku. Tu z pewnością go nie doznają.

Plaża z białym piaskiem i stylowymi łodziami. To ta na prawo...

Następnego dnia skręcamy w prawo i rzecz jasna czeka nas pusta biała plaża... Możemy z niej korzystać bez ograniczeń, bo nasz kolor skóry, który tak nie podobał się bogom, dziś stawia nas na równi z nimi. O ile, rzecz jasna, mamy pieniądze, ale prawdę mówiąc, każdy turysta – nawet jeśli jest bakpackerem – w porównaniu z miejscowymi jest bogaczem. Najwyżej w hierarchii zaś stoją Japończycy, dla których żaden rachunek nie wydaje się za wysoki. Konfrontacja oczekiwań z obu stron sprawia, że początek pobytu okazuje się falstartem. Co mnie wścieka w raju? Ano nie mogę oprzeć się wrażeniu, że turysta to chodzący portfel, który trzeba jak najszybciej oskubać. Mimo że za pokój dla czteroosobowej rodziny płacimy 30 dolarów, to śniadanie dostajemy... dla dwóch osób. Jeśli dopłacimy po 5 dolarów, to dodadzą nam tosta i herbatę. Słucham zdumiona. Podobno średni dochód na wyspie to 5 dolarów, ale to chyba daleko w dżungli, na uboczu turystycznych szlaków. Głównym winowajcą naszego złego humoru jest jednak zmęczenie. Prawda jest taka, że na wyprawę wyjeżdżamy zwykle po załatwieniu całej masy spraw, do ostatniej chwili ja wysyłam do redakcji teksty, a Krzysiek obrabia zdjęcia. Wyjeżdżamy wykończeni, po czym... bierzemy się do pracy. Skoro zatem Bali ma być urlopem, musimy coś zmienić w naszym planie. Tym bardziej że chłopcom wyraźnie potrzebny jest czas na aklimatyzację. Pobyt w Singapurze spędzili w dużej mierze na wzajemnych bójkach i wtulaniu się w rodziców.

Pierwsze spotkanie z balijską sztuką.

Zacznijmy zatem od niespiesznego przyjrzenia się okolicy, zwiedzanie zostawiając na potem. Z tarasu hotelu widzę kobietę idącą z tacką pełną koszyczków i kadzidełek. Stawia je przed domową świątynią i przed domem. Gdziekolwiek spojrzę, widzę tkaniny w biało-czarną kratkę. Materiał oplata drzewa i posągi, wskazując miejsca, w których skryły się duchy. Te dobre i te złe. Zwarte w odwiecznej walce, której żadna ze stron nie może wygrać, bo tylko równowaga gwarantuje zachowanie ładu świata. O ich dobry humor trzeba co dzień zabiegać ofiarami, modlitwą i tańcem.

Taca z ofiarami.

– „Sensem istnienia na Bali jest wiara. A te wszystkie przydomowe ołtarzyki działają na zasadzie telefonu komórkowego. Swoista bezprzewodowa sieć łącząca się z największymi sanktuariami albo z główną świątynią w danym mieście – tłumaczono mi przed wyjazdem. – Kiedy więc modlisz się przed domową kaplicą, to następuje automatyczna transmisja do ważniejszego sanktuarium, aż twa modlitwa w końcu trafia do centrali: Pura Besakih, czyli Świątyni Matki". Jeśli dodać do tego, że na całej wyspie jest jakieś 20 tysięcy świątyń (czyli mniej więcej cztery na kilometr), otrzymamy pełen obraz duchowości tutejszych ludzi. Gdy idziemy ulicą, co chwila widzimy walające się w nieładzie ofiarne tacki. Widać duchom na ich sprzątaniu nie bardzo zależy. – Uważaj na boga! – woła Michaś, gdy mijamy kolejną tackę na chodniku.

Wiele ofiar składanych w świątyniach to małe dzieła sztuki.

Dla uproszczenia już nie tłumaczę mu, że ofiary na ziemi składa się dla bhutów, niewidzialnych istot krążących po ziemskim świecie. Nader często bywają one złośliwe, lepiej zatem rankiem udobruchać je darami, by zostawiły ludzi w spokoju. Powietrze wypełnia zapach wszechobecnych kadzidełek, dym unosi się do bogów mieszkających wysoko w górach. Demony skryły się w morzu, burząc niekiedy fale swym gniewem. To dlatego tak wielu Balijczyków nie umie pływać, bo choć mieszkają nad wodami będącymi marzeniem nurków z całego świata, to oni przed zanurzeniem czują uzasadniony lęk. W morzu mieszka śmierć, do niego odchodzą zmarli. Stąd jeszcze do niedawna idea odpoczywania na plaży wydawała się im co najmniej niestosowna. To jakby robić sobie piknik na cmentarzu o północy.

Miejsce składania ofiar dla demonów zamieszkujących ocean.

Od duchów w powietrzu aż się roi. Nic zatem dziwnego, że mieszkańcy wyspy aż jedną trzecią dnia poświęcają na usługiwanie im. Prawdę mówiąc, sacrum jest tak zakorzenione w codzienności, że życie Balijczyków wydaje się nieustającą modlitwą. Wszystko, co robią, w jakiś sposób jest związane z bogami. Ateizm zabiłby tutejszą kulturę. Tak popularny w Europie Zachodniej termin „wierzący niepraktykujący” tutaj brzmi absurdalnie. Nie wierzyć? Ale jak tak można? Przecież to jakby nie żyć! Tu przed każdym domem, sklepem czy hotelem są ołtarzyki, na których co rano składa się ofiary, a dzieci od najmłodszych lat uczą się tańca, śpiewu, rysunku i muzyki, by sztuką zabawiały bóstwa. Jakiż inny może być sens naszego życia?

Jeżeli wyrosło tak wybitne drzewo to dlatego, że spodobało się bogom. Trzeba o nie i bóstwa zadbać.Obok drzewa jest ołtarz do składania darów i modlitw.

TravelPhoto.pl

GILI CZAS UMILI

Bali przytłoczyła nas duchowym dziedzictwem i ilością zabytków.