Lolotta i Fanfan - François Guillaume Ducray-Duminil - ebook

Lolotta i Fanfan ebook

François Guillaume Ducray-Duminil

0,0

Opis

   Angielski szlachcic Milord Welly spokojnie płynie statkiem z Jamajki, z nadzieją na szczęśliwy powrót do Londynu, gdy nagle gwałtowny huragan rozbija statek u wybrzeży Karaibów. Zdesperowany Anglik, nie widząc żadnych szans na ocalenie, rzuca się w otchłań morza. Dryfując ostatkiem sił na skrawku urwanej z tonącego statku deski, cudem ledwo żywy dopływa do wybrzeży wyspy, na której spotykają go niezwykłe przygody wśród tubylców nazywanych Karaibami i …kanibalami. Odnaleziony przez Lolottę i Fanfana – dwoje ubranych w skóry wydr dzieci niespodziewanie rozpoczyna zupełnie nowe życie wśród czających się niebezpieczeństw dzikiej natury obfitującej w pułapki zastawiane przez najbardziej trujące gatunki fauny i flory, o których ówczesny Europejczyk miał nikłe pojęcie. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 112

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lolotta i Fanfan

Tytuł oryginału:

LOLOTTE ET FANFAN, OU LES AVENTURES DE DEUX ENFANS ABANDONNÉS

DANS UNE ÎLE DÉSERTE.

Z francuskiego przełożyła: Beata Rembarz Projekt okładki: Beata Rembarz Na okładce zamieszczono portret autorstwa Marie-Thérèse de Noireterre, źródło: https://collections.louvre.fr/ Prawa autorskie tłumacza : © Beata Rembarz

Zezwalam na udostępnienie okładki w internecie .

ISBN: 979-83-6232-068- 3 1 wydanie w 2022 r. francuskieslowka.pl tel. 519-463- 900 e-mail: [email protected] Facebook.com/FrancuskiCodziennie

© All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości i fragmentów książki, jak i e-booka, możliwe jest tylko po uzyskaniu p i- semnej zgody autorki tłumaczenia. Wyjątek stanowią cytaty w artyk u- łach i przeglądach krytycznych. Cytując fragmenty książki lub e- booka należy zamieścić imię i nazwisko autorki tłumaczenia.

François Guillaume Ducray- Duminil

Lolotta i Fanfan

CZYLI PRZYGODY DWOJGA P O- RZUCONYCH DZIECI NA BEZLUDNEJ WYSPIE

10 edycja z 1812 r.

Przełożyła Beata Rembarz TOM I

ZAWARTOŚĆ TEGO TOMU:

PORZUCENIE I EDUKACJA DZIECI NA NIEZNANEJ WYSPIE.

SPIS TREŚCI ZAWARTOŚĆ PIERWSZEGO TOMU

PORZUCENIE I EDUKACJA DZIECI NA NIEZN A- NEJ WYSPIE.

ROZDZIAŁ I. Wprowadzenie; katastrofa statku; opis

nieznanej wyspy............................................................. 7

ROZDZIAŁ II. Mumia; hekatomba; wiel o-

ryb..................................................................................2 3

ROZDZIAŁ III. Kolacja; chata; inaugur a-

cja...................................................................................3 8

ROZDZIAŁ IV. Pierwsze żale; pierwsze lęki; pierwsze

potrzeby.........................................................................5 5

ROZDZIAŁ V. Plan życia; aligator; siedem pl a-

net..................................................................................7 2

ROZDZIAŁ VI. Nastrój; wtargnięcie; jask i-

nia..................................................................................8 6

ROZDZIAŁ VII. Głos podziemny; nieznajomy, niewo l-

nictwo...........................................................................10 4

ROZDZIAŁ VIII. Karaibowie, Kacyk, wielkie przeraż e-

nie.................................................................................1 19

ROZDZIAŁ PIERWSZY.

Wprowadzenie; katastrofa statku; opis ni e- znanej wyspy.

Słońce zachodziło; powietrze było czyste, niebo bezchmurne; a morze w najgłębszym spok o- ju zdawało się zapowiadać szczęśliwą podróż M i- lorda Welly'ego statkiem, który powracał z Jama j- ki. Pozostawiając po swojej lewej stronie Kubę, a po prawej wspaniałe forty starożytnej Baty1, kap i- tan spokojnie kierował się w stronę Bermudów; wszystko następowało zgodnie z jego życzeniem. Milord Welly, zamknięty w swojej kajucie , ponownie czytając listy od swojej drogiej Jenny, już radował się z rychłego powrotu do Londynu: „Jenny, wykrzyknął, moja kochana Jenny! Zatem znów cię zobaczę! Odtąd dane mi będzie pono w- nie cieszyć się spędzaniem spokojnych dni u tw e- go boku! To dla ciebie podjąłem tę długą podróż, tak, jedynie dla ciebie ośmieliłem się po raz drugi zmierzyć z szaleństwem perfidnego żywiołu, który już zupełnie mnie zmusił do wylania łez! Przyj ą- 7 łem twoje dobra niczym zaufany strażnik i prz y- wożę z Jamajki skarby, które kochający cię wujek, pozostawił ci umierając. Cóż mogłoby kiedyko l- wiek przewyższyć nasze szczęście? Daleko od nas prześladowania okrutnego brata! Ośmieliłbym się nazwać siebie twoim mężem: deklaracja ojca, stryja, całej rodziny upoważnia mnie do tego świętego tytułu. Ach, jakiż to ma dla mnie czar! Szczęśliwym będę, gdy po powrocie zastanę słodki owoc naszego związku, z którym cię zostawiłem brzemienną! Jakże to jest ekscytujące! To są twe rysy, bez wątpienia; to obraz mojej szlachetnej małżonki. Ach!... Jakże powoli upływa czas, gdy płonie się w nadziei ponownego ujrzenia tego, kogo kochamy! Kres mojej podróży przeraża mnie; wydaje mi się, że nigdy nie będę dostatecznie szybko przy Tobie! Kto mi wyjaśni to dziwactwo?! W Santiago pragnienie, które miałem, aby spo tkać się w Londynie, było mniej żywe; znosiłem cie r- pliwiej twą nieobecność; myśl, że byłem dla ciebie użyteczny, podnosiła mnie na duchu i dawała p o- cieszenie w naszej rozłące. Ale teraz, jakże mi spieszno rzucić się w twe ramiona, przytulić cię całym swym sercem mieszając me łzy z twoimi! Drogocenne łzy wydzierające z wnętrza uczucie, biada tym, którzy was nie znają!” Milord Welly, ukołysany tymi słodkimi zł u- dzeniami, nie spostrzegł, że od kilku chwil bujanie statku zaczęło przyspieszać. Ryczące morze i krz y- ki marynarzy wyrwały go z zadumy; wybiegł d o- wiedzieć się o nieszczęściu, którego się obawiał, a którego całej rozciągłości jeszcze nie przeczuwał. Jesteśmy zgubieni – wykrzyknął kapitan – grozi nam najgwałtowniejsza burza, zbliża się do nas trąba powietrzna; musimy już tylko zamknąć luki i poddać się wichrom. Zastosowano się do tej rady, ale przedtem podjęto środki ostrożności, aby przerwać uderz e- nie armaty trąby, która zbliżała się, by ich nieb a- wem zatopić. Wkrótce niebiosa wypełniły się bł y- skawicami, gęste ciemności zastąpiły dzień; morze ryczało, błyskawice trzaskały, a statek, który był celem wszystkich obrotów spiętrzonych fal, nie pozostawił już nieszczęsnym podróżnym nic inn e- go, jak tylko zatonięcie i śmierć!... 9 „Wielki Boże! Krzyczał Milord Welly — nie zobaczę jej już więcej! Zazdrościsz mi tego szcz ę- ścia! Ach! Jeśli chciałeś przeciąć nić moich dni, to koniecznie wtedy, gdy wyrzucony u wybrzeży Afryki, zagubiony pośród dzikich straciłem na zawsze nadzieję, że zostanę jej mężem. Wielki Boże! Wydzierasz mi życie w chwili, gdy miałem być szczęśliwy!...” Zaledwie skończył te słowa, jak szpic skały rozerwał statek i spowodował, że ten w jednej chwili pogrążył się w przestworzach bezkresnego oceanu. Nie mając w zasięgu żadnej szalupy, M i- lord chwycił deskę i rzucił się do morza: za jego przykładem poszli niektórzy z pasażerów i Je r- wick; Jerwick… jego wierny lokaj i przyjaciel! Je d- nak zostawmy tych nieszczęsnych rozbitków i zajmijmy się tylko Milordem Welly'm, któremu niebo zgotowało jeszcze jeden łańcuch nie szczęść. Po błądzeniu na oślep i długim zmaganiu się z wściekłością fal został w końcu wyrzucony na brzeg, gdzie leżał nieprzytomny przez ponad dzi e- sięć godzin. 10 W tym czasie morze uspokoiło się, rozszal a- łe wichry ustały, a jaśniejsze niebo pozwoliło u j- rzeć księżyc w swej pełni. Jakież było zdumienie Milorda, gdy ockną w- szy się z omdlenia, znalazł się wyciągnięty na opuszczonej plaży! Ale jego zdumienie wzrosło, gdy podnosząc się na nogi, zobaczył dwoje małych dzieci klęczących obok niego, z zaciśniętymi r ę- kami i wpatrzonymi w niego oczami naznaczonymi bolesnym wyrazem całego zainteresowania, jakie wynikało z jego sytuacji! Z początku sądził, że jakiś majak pobudza jego otępiałe ze zmęczenia zmysły; ale wkrótce dotknął, zbadał, zastanowił się i przekonał o r ea l- ności tego wzruszającego spektaklu. Nic nie dorówna jego zaskoczeniu; patrzy na te niewinne półnagie istoty i próbuje rozwikłać ich płeć i wiek. Jedna z nich, spostrzegając, że jeszcze oddycha, rzuca się na niego i może tylko wykrzyknąć, tonąc we łzach: Ta.... ta!.... ach!.... Tata!..... Co macie na myśli, moje dzieci? — Tak, 11 to ty... tato! — Ale! — Widzisz, siostro? On prz y- jeżdża, by zabrać nas z tego okropnego kraju. — Kim jesteście? Gdzie ja jestem, co to za ląd, na którym mieszkacie! Nie rozumiem cię. — Czy dł u- go tutaj jesteście? Och! Tak, bardzo długo, bardzo długo! Jesteście tutaj sami? Całkiem sami, Lolotta i ja Fanfan, widzimy tu jedynie wielkie zwierzęta, które napawają nas strachem i które przychodzą czasami do naszej chaty. – Kto was zawiódł na tę wyspę? Wielki dom, który stał na wodzie, a któr e- go nigdy przedtem nie widzieliśmy. Milord Welly został przejęty zdumieniem. Dwoje dzieci w wieku około siedmiu lub ośmiu lat, ubranych w skóry wydr, samotnych na wyspie, gdzie wszystko w y- dawało się prymitywne i dzikie!... Wszystko p o- grążało jego zmysły w głupim zachwycie granicz ą- cym z apatią. Chciał się podnieść; ale jego siły b y- ły tak osłabione, że upadł na ziemię mimo woli, jęcząc na wspomnienie swoich nieszczęść. „Krzyczał w niebiosa, niebo nieubłagane ! Co masz dla mnie w zanadrzu? Czy Twój gniew przestanie mnie ścigać? Za co mnie karzesz? Za 12 winy moich przodków? Niestety! Wystarczająco są odpokutowane!... O Jenny! To już się stało, nie zobaczę cię więcej! Utraciłem cię! Zamierzam z a- kończyć na tej bezludnej wyspie życie, które tak słodko byłoby spędzić u Twego boku!.... Jakże j e- stem nieszczęśliwy, ach, jakże jestem nieszczęśl i- wy!” "On ma zmartwienie, siostro", krzyczy Fanfan!.... Potem oboje padają na niego i próbują swoimi niewinnymi gestami czułości złagodzić jego żal. — O moje dzieci! Tak, mam zgryzoty i to bardzo okrutne! Lolotto — powiedział Fanfan — idź i przynieś mu trochę jedzenia... I tak oto Lolotta pobiegła przez równinę do swojej chaty, która była niedaleko. Fanfanie — rzekł boleśnie Milord, zatem n i- gdy wcześniej dobijając do brzegu, nie widziałeś takiego domu jak ten, który cię tu przywiódł? O, nigdy. Są tutaj jedynie wielcy, szpetni, całkiem czarni ludzie, którzy przychodzą od czasu do czasu do małych domów, które pływają na wodzie. Ki e- 13 dy ich widzimy, szybko się chowamy, ponieważ oni by nas zjedli. Chodźmy — powiedział nieszczęsny rozb i- tek — jestem zgubiony i bez środków do życia. Muszę żyć i umrzeć daleko od Jenny, daleko od Londynu, od moich przyjaciół, od mojej rodziny: co za okrutny los! — Zostaniesz z nami, niepra w- daż? Tak będzie najlepiej. — Och! Będziesz bardzo szczęśliwy z nami, będziemy dla ciebie wsparciem, jakim byliśmy niegdyś dla Derly’ego! — Kim był ten Derly? — Nasz dobry przyjaciel: on pozostawał z nami; ale zasnął dawno temu i ba r- dzo płakaliśmy! Jakże jesteś interesujący Fanfan! Tak, jeśli muszę zakończyć swe dni na tej wyspie, pocieszycie mnie i złagodzicie moje cierpienia! A moim najsłodszym zajęciem będzie to, by was w y- chować, aby wyszkolić wasze serca w cnocie. Ech! Obyście mogli pewnego dnia wrócić do społecze ń- stwa i zastosować w praktyce lekcje, których wam udzielę! 14 Gdy kończył te słowa, wróciła Lolotta, prz y- nosząc Milordowi jaja żółwi i kolibrów, owoce j u- juby, daktyle, bataty, a w muszli likier, który w smaku wydał mu się tym, który wypływa z palmy. Był słaby; ale po zjedzeniu kilku tych prostych i skromnych potraw, jego siły powróciły; i zastan a- wiając się ponownie nad swoją przygodą, nie mógł pojąć, jak dwoje dzieci tak małych, tak del i- katnych, mogło utrzymać się i zaspokoić wszystkie swoje potrzeby, w wieku, w którym inne ledwo umiały chodzić i myśleć. „O Naturo!" Zawołał; „O Opatrzności!" Rozpoznaję twą opiekuńczą dłoń. Czy najwyższy stwórca kiedykolwiek porzucił na j- słabsze stworzenie? Znajdźmy wytchnienie na j e- go ojcowskiej piersi: zaopiekował się tymi ni e- szczęśnikami; czy może pozwolić zginąć istocie, której zna pragnienia, serce i uczucia?” Potem jego myśl zatrzymała się na losie L o- lotty i Fanfana. To, czego zdołał domyślić się o ich przygodach, dało mu silne pragnienie całkowitego ich poznania. Ale jak? Ich wyjaśnienia były bardzo niejasne: trzeba było odgadnąć ich dziecięcy ża r- 15 gon; można było tylko rozpoznać, że były Angl i- kami: ale czym zasłużyły na tak surowy los? Czy były to ofiary zazdrości, zemsty czy nieszczęśc ia? Czekając na powrót światła dziennego, kt ó- rego pragnął, postanowił zrobić rozpoznanie miejsc, w których miałby zamieszkać, zmusić m a- łych dzikusów do mówienia tak dużo, jak tylko mogły, aby wyciągnąć z ich odpowiedzi przynaj m- niej jakieś domysły, co do ich położenia oraz prz y- czyny ich porzucenia. Ile macie lat? — zapytał ich. Nie rozumiemy tego, co to znaczy? Pytam, ile razy widzieliście tutaj okresy zimy i lata? — Nie mogę ci tego p o- wiedzieć — odpowiedziała Lolotta — ale odkąd nasz dobry przyjaciel zasnął, widząc słońce (ka ż- dego poranka), robiliśmy kreskę kamykiem na tym wielkim drzewie, które widzisz. Milord uznał, że to genialny sposób jak na dzieci. Podszedł do wielkiego drzewa i w świetle księżyca zsumował wszystkie te kreski; naliczył tysiąc pięćset dwadzieścia osiem, co stanowiło 16 cztery lata dwa miesiące i osiem dni, odkąd mieli utracić Derly'ego? — Ale, zapytał ich — czy on zasnął, czy raczej umarł, gdy tylko tutaj się zn a- leźliście? — Och! Natychmiast; krew jego płynęła jak strumień wody, którą gasiliśmy pragnienie. — Więc został zraniony? — Bardzo. — Kim byli ci ludzie, którzy zaprowadzili was do drewnianego domu? — Mama, z wieloma mężczyznami, z kt ó- rych jeden często chwytał ją za rękę. — To był wasz tata? — Nie; tamten nas pobił i zadał wiele ciosów Derly’emu wrzucając go z nami do małej łódki, która nas tu przywiozła. — A czy przed we j- ściem na ten statek przypominacie sobie, gdzie byliście? — Tak, w dużych chatach ozdobionych pięknymi rzeczami, gdzie usypiał nas człowiek, który w nocy wchodził przez okno. — A czy ten człowiek był na statku? — Nie, zanim tam dotarl i- śmy, płakał z mamą; wtedy wrócił inny i mocno ją uderzył, a potem już go nie widzieliśmy. — W j a- kim miejscu więc była ta duża chata, w której z a- mieszkaliście? — W miejscu, w którym było wi elu innych ludzi. Czy pamiętasz, siostro, że pewna kobieta często zabierała nas do pięknego ogrodu, 17 gdzie była duża rzeka otoczona trawnikiem, na który przychodziły wypasać się konie i krowy? Wokół trawnika biegły aleje drzew, które kończyły się w miejscu wysokiej chaty. Wiele pięknych dam i przystojnych mężczyzn przechadzało się drogami wzdłuż i wszerz porośniętych drzewami, podczas gdy my tworzyliśmy zabawy na trawie z innymi dziećmi. — Tak, bracie, a potem szliśmy do st a- ruszka, który płakał, całował nas, kłuł wielką br o- dą, a na koniec dawał nam słodycze; co nas ba r- dzo bawiło. Milord Welly nie zapomniał ani jednego słowa z ich odpowiedzi. Bez wątpienia — powi e- dział do siebie — owoce miłości lub tajnego ma ł- żeństwa, ich ojciec, równie nieszczęśliwy, co mój, zmuszony opuścić Anglię, powierzy swoją żonę temu Derly'emu, który razem z nią wsiadł na p o- kład, a chcąc przeciąć namiętność kapitana lub jakiegoś pasażera, mógł być, wraz z tymi dziećmi, ofiarą zdrady. Wielki ogród, do którego udali się na spacer to niewątpliwie park Świętego Jakuba; ale to wszystko nie jest zbyt jasne. Poczekajmy 18 zatem na wiek, gdy ich rozum osiągnie bardziej zadowalający rozwój. Ach! Gdy oni zostali tak okrutnie porzuceni, Najwyższa Istota czuwała nad tymi niewinnymi stworzeniami, równie cennymi w jej oczach, co królowie i książęta świata! Zdaje się, że wysłała mnie na tę wyspę tylko po to, ż e- bym je pocieszał i wychowywał. Ach! Jeśli to jest celem rozbicia mojego statku; jeśli poprzez ła ń- cuch nieszczęść przeznaczyłeś mnie do udoskon a- lenia dzieła twoich rąk, o mój Boże! Nie będę się już więcej uskarżał na moje niepowodzenia, one są lekkie, pogodzę się nawet z rozłąką z Jenny, przekonany, że kiedy moje zadanie zostanie w y- konane, ty pozwolisz mi wrócić do mojej ojczyzny, by znów zobaczyć moje ognisko domowe, a ich oddać krewnym, lub przynajmniej społeczeństwu, te ciekawe istoty, których edukację mi powi e- rzasz. Tymczasem poranna zorza rozbłysnęła na horyzoncie, słońce, ścigając noc w jej ciemnych kryjówkach, rozdarło jej szaty i sprawiło, że j ej cienie zbladły; morze, spokojne i odbijające laz u- 19 rowe barwy firmamentu, ofiarowało w swoich f a- lach olśniewający spektakl; wszystko, aż po ptaki, zdawało się oznajmiać śpiewnie powrót ojca świ a- tła. Milord Welly, trzymając za rękę tych młodych uczniów natury, którzy odtąd będą jego własnymi, wyrusza, by zwiedzić wyspę, której wygląd w świetle księżyca go przeraził, ale która nie wyd a- wała mu się tak jałowa i tak dzika. Wszystko, co widzi, uderza go, zadziwia i wprawia w zachwyt. Ta otoczona stromymi skałami wyspa była dostępna dla statków tylko z jednej strony. M o- rze, w tym miejscu rozbijając się o kamienie, nie odważyło się posuwać na plażę, która swym n a- chyleniem i stromizną tworzyła port, samotne dzieło przewidującej natury. Wyspa nie była zbyt rozległa, ale pokryta górami, lasami, wzgórzami i wonnymi dolinami. Tutaj ciemny i bujny las zaprasza podróżn i- ka do przeniknięcia jego mistycznej zagrody, do zakosztowania słodyczy odpoczynku i samotności. Tam łagodna góra porośnięta paprocią, odsłania na swoim szczycie rozległą przestrzeń oceanu, 20 usianą nieskończonością małych wysepek, prz y- pominających wyglądem cyple skalne. Dalej uch o- dzi z głębi jaskini drżące źródło wody, wijące się po trzcinowiskach, by nawodnić czarującą równ i- nę, upstrzoną najżywszymi kolorami. Tysiące pachnących i owocodajnych drzew, tysiące p o- żywnych roślin konkuruje o cień i o ziemię. Można tu ujrzeć palmy kokosowe, drzewa pochrzynu, drzewa kawowe i palmowe, drzewo bogaha lub drzewo Boga, którego korona nieustannie drży; drzewo bananowe, którego liście były, według Indian, pierwszym ubraniem naszych praojców; białe drzewo bawełny, które przewyższa wysok o- ścią nasze europejskie dęby; drzewo mangrowe2 , drzewo granatowca, drzewo gujawy, drzewo gr a- wioli, drzewo kauczukowe, przeklęte drzewo f i- gowe, którego grubość jest olbrzymia; wreszcie wszystko to, co Ameryka może zaoferować jako najbardziej pożyteczne i najciekawsze. Milord z przyjemnością patrzył na wszystkie te cuda, które nie były mu zupełnie obce. Nie spostrzegł żadnych śladów ludzi, lecz rozp oznał 21 ślady różnych zwierząt: wydry, jelenia, kozy itp. Tapir grzywiasty, który przypominał słonia, lecz mniejszego oddychał jedynie za pomocą trąby, którą wydłużał lub skracał wedle swej woli, tygr y- sy, nosorożce, lwy, wszystkie mięsożerne zwierz ę- ta były tam nieznane. Wśród ptaków wyróżniał się głuptak, mały i bardzo delikatny ptak, który ma zwyczaj przycz e- piania się do masztów statków;

édolio

, ten smu t- ny mieszkaniec krzewów, nazwany tak, ponieważ powtarza niskim i melancholijnym tonem,

édolio

; diabełek, gatunek puszczyka, który widzi wyraźnie tylko w nocy;

faeton

, ptak o wykwintnym smaku, który służył za pokarm naszym młodym dzikusom po tym, jak siedzieli cicho, w nocy w swoim schronieniu; wreszcie nieskończona liczba innych, rzadkich i wspaniałych ptaków. Co za czarujący kraj! Wykrzyknął Milord — jaka różnorodność gatunków! Ach, bez wątpienia ta wyspa to nowy Eden! 22

ROZDZIAŁ II .

Mumia; hekatomba; wieloryb.

Kiedy Milord dobrze przejrzał i zbadał w y- spę oraz wszystko to, co zawierała, Fanfan zwrócił się do niego tymi słowami: — No cóż! Uważasz, że to takie okropne? Wzdychasz!... Zrób tak jak my. Lolotta i ja śpimy, gdy nie jest już jasno; potem gdy słońce świeci, biegniemy przez las szukać p o- żywienia.... Rzucamy kamieniami bardzo wysoko w drzewa w małe ptaki, które spadają i je zjad a- my. — Od razu? — Tak; czy to coś złego? — Nie, ale.... wyjaśnię to wam. A jednak mówicie, że z a- bijacie ptaki? Nie zawsze mieliście na to siłę? N a- prawdę nie, mówi Lolotta; dopiero od czasu suszy Fanfan zdał sobie z tego sprawę. Ojej! Wcześniej nie byliśmy dość duzi i jedliśmy tylko kilka ow o- ców, które spadały, lub jaja, które wielkie ryby często znoszą na brzegu wody. Oto jesteśmy w pobliżu naszej chaty, wejdźmy do niej, tato, zob a- czysz ją. 23 — Lolotta, przeszywasz moją duszę!... Wcale nie jestem twoim tatą… Być może teraz Jenny… Ach nigdy go nie zobaczę, tego nieszczęsnego dziecka! To koniec! Wszystko stracone! Zostaw już tę Je n- ny; wejdź do chaty… Jaki ty jesteś wysoki!... Uw a- żaj, żeby nie zranić sobie głowy. Był to rodzaj podziemnego przejścia, które miało swoje wejście przez głęboką dolinę i było zacienione palmami. Milord Welly, po wejściu do środka, został zaatakowany przez fetor, od któr e- go myślał, że się udusi. Nabrał jednak odwagi i penetrując dno, nie zobaczył nic poza liśćmi b a- nanowca, owocami i grubymi kawałkami drewna wbitego w ziemię. O bogowie! Co on dostrzegł w kącie? O zgrozo!... Zdeformowany nieboszczyk częściowo pokryty wonnymi liśćmi i azbestem w połowie w y- suszony lub zgniły! Gdzie ja jestem, krzyczał!? Co za spektakl!... Nie bój się, — powiedziała do niego cicho Lolotta — to on! Kto to jest? Derly, który upadł w tym kącie i tam już pozostał. Jak możecie moje dzieci mieszkać w jaskini, gdzie… Och! Nie 24 opuściliśmy jej, by być zawsze z nim! Tak — o d- powiedział Fanfan — my widzimy go, jak tylko wstaje słońce i całujemy go codziennie, przy śpiewie ptaków. Jakież dobre serca! Zawołał M i- lord, dobre serca! Ależ moi drodzy przyjaciele, on was już nie widzi i nie słyszy a wy wystawiacie się na niebezpieczeństwo, ale nie możemy oddzi elić się od niego. Pewnego dnia Lolotta, całując go, zrobiła się cała biała i upadła na ziemię. Lolotta — krzyczałem — moja mała Lolotto, czy chcesz tutaj zostawić Fanfana całkiem samego bez ciebie? .... Ach! Jeśli masz stać się jak Derly, to rzucę się do wielkiej rzeki na pożarcie rybom! .... Następnie zwracając się do słońca, mówiłem: Słońce, oddaj mi Lolottę, zwróć mi Lolottę, albo spal natyc h- miast nieszczęsnego Fanfana! Widocznie mnie usłyszał; bo ona otworzyła oczy, a potem poszła. Wcale w to nie wątpię, mój synu, że słońce cię wysłuchało; nie słońce, ale Bóg! – Jak to? Bóg? — Tak, to on postawił cię na ziemi, a przede wszys t- kim jest tym, który zachował cię przy życiu! .. . Ale to wszystko wyjaśnię ci później. Trzeba pomyśleć, na razie, o wydostaniu stąd tego nieżywego ciała. 25 Martwego! Co chcesz przez to powiedzieć? — On nie żyje. Umarł? – Tak, pozwólcie mi go zabrać. – Och? Nie tato!...krzyczeli razem Fanfan i Lolotta. – On nie może tu zostać. Wiem, gdzie Bóg chcia ł- by go umieścić. — Proszę, zostaw go tutaj, kontynuowała boleśnie Lolotta, wyciągając do niego swoje dwie małe rączki; on musi być zawsze z nami. Między Milordem a dwójką dzieci wywiąz a- ła się spora dyskusja. Udało mu się jednak w ko ń- cu je przekonać; a wynosząc ciało nieszczęsnego Derly’ego z jaskini, widział, jak rzucają się na nie, wyjąc z rozpaczy, co go wzruszyło i sprawiło, że uronił łzy. Gdy ich ból nieco ustąpił, Milord Welly zb a- dał ciało, próbując uzyskać jakieś wskazówki d o- tyczące losu tych dwojga nieznajomych. Choć był oszpecony, wydawał się mężczyzną około trz y- dziestki, wysokim, dobrze zbudowanym i bardzo dobrze ubranym. Jego wyblakłe ubranie rozpadało się na strzępy, przy najmniejszym dotknięciu. M i- 26 lord podniósł ozdobiony brylantami zegarek, na platynie, którego widniało nazwisko

Goslow

,

na Conduit — Street, Londyn

. Jego ciekawość doda t- kowo podsycił dość ciężki pakunek, który wypadł z kieszeni fraku. Było to złote pudełko zawierające portret kobiety, który był bardzo dobrze namal o- wany, ale wilgoć prawie całkowicie go zniekszta ł- ciła. Łatwo było jednak rozpoznać główne rysy osoby, która wydawała się bardzo ładna. W p u- dełku znajdowało się podwójne dno, które Milord rozpoznał. Jakież było jego zdziwienie, gdy znalazł tam list! Otworzył je pospiesznie i aczkolwiek było zmacerowane, rozróżnił te słowa wśród innych, które zostały całkowicie wymazane: “Lo n- dyn.......... mam jedynie..... wyjechać… moja, moja kochana A..... do .......Caroline..…. twoje dzi e- ci…...ła…...i....................od Derly’ego…..od czt e- rech lat jak…..nasz….związek; oto ona pierwsza….. ..moje……Żegnaj!.....twoja wierność….....odnajdzie mnie…..na Piccadilly aż do północy……….” W tym miejscu zagięcia listu całkowicie uniemożliwiły 27 odczytanie reszty. Milord był zrozpaczony; znał wszystkich ludzi, którzy mieszkali na Piccadilly: ta bogata dzielnica Londynu zamieszkiwana była j e- dynie przez szlachtę, więc wnioskował, że Lolotta i Fanfan urodzili się w tej klasie. Zatrzymał list, zegarek i złote pudełko; a nie znajdując przy ni e- boszczyku nic więcej poza kilkoma gwineami, n o- żem, nożyczkami i całkowicie spopielonym portf e- lem, postanowił go pochować.