49 WESTCHNIEŃ TECI - Ewelina C Lisowska - ebook

49 WESTCHNIEŃ TECI ebook

Ewelina C. Lisowska

4,3

Opis

49 WESTCHNIEŃ TECI to komedia romantyczna nawiązująca do popularnego do niedawna wątku z powieści takich jak „50 twarzy Greya” E. L. James czy „Dotyku Crossa” Sylvii Day. Ale jeśli jednak spodziewasz się, że główny bohater to typowy amant o nazbyt rozwiniętym popędzie seksualny, to nie tędy droga. Tecia to 25-letnia, trochę pechowa dziewczyna, która kocha pieczenie muffinek. Akrady ma 35 lat i jest szefem firmy, pracoholikiem, który nie ma czasu na życie osobiste, nie wspomniawszy o dbaniu o zdrowie. Pewnego dnia zakochana w nim od lat Tecia, zostaje jego asystentką i zmienia jego życie o 180 stopni. A w tle róż, słodkości i gwałtowne pocałunki. Nie licz jednak na zbyt wiele typowych scen – autorka w oryginalny sposób wykrzywia schematyczność tego typu powieści i nadaje im całkiem inny wyraz. Spodziewaj się sporej dawki słodkości, doprawionej szczyptą pieprzu oraz soli. Życie to nie komedia romantyczna, ale Ty to sprawdź! A zanim wyruszysz w świat Arkadego i Tekli weź z sobą sporą ilość dystansu i lekkich myśli, bo czeka Cię spora dawka słowotwórstwa i oryginalnych pomysłów głównej bohaterki, Tekli.

PS: czy Tobie Tekla także kojarzy się z pajęczycą lub brzydką, niezbyt młodą sekretarką szefa? Jeśli tak, to ta książka zmieni Twoje myślenie! :-)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 461

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
3
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jolanta1112

Z braku laku…

Bardzo płytka, nie wiem nawet czemu dałam aż dwie gwiazdki. Nie dotrwałam do końca. Historia miała jakiś potencjał, ale zdecydowanie nie został wykorzystany. A szkoda. Pomijając wiele błędów ortograficznych. Główna bohaterka wręcz działa na mnie alergicznie.... Taka tępa dzida...
00

Popularność




Ewelina C. Lisowska

49 westchnień Teci

WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

Książka chroniona jest prawem autorskim na mocy ustawy o prawie autorskim (Dz.U. 1994 Nr 24 poz. 83). Zabrania się wszelkiego udostępniania treści powieści, kopiowania i publikowania bez zgody autorki Eweliny C. Lisowskiej oraz Wydawnictwa Romanse.

49 westchnień Teci

Ewelina C. Lisowska

Wydanie 1.

Rajcza 2023

ISBN EPUB 978-83-967717-9-7

Wydawnictwo Romanse

Rajcza 498B, 34-370 Rajcza

[email protected]

www.ecl-pisarka.pl

Krótka przedmowa od autorki

Drogi Czytelniku/Czytelniczko!

Niniejszą książkę należy czytać z przymrużeniem oka. Jest to komedia romantyczna, która nawiązuje do popularnego do niedawna wątku z romansów biurowych i erotyków typu „50 twarzy Greya” E. L. James czy „Dotyku Crossa” Sylvii Day. O ile główny motyw nawiązuje do tych książek (ona jest jego asystentką, a on jest jej obrzydliwie bogatym szefem), powieść, którą zaraz będziesz czytać, jest moją oryginalną historią, którą napisałam w charakterze komedii. Mam nadzieję, że żonglując stereotypami, nikogo nie urażę, nie mam takiej intencji. Jeśli masz zamiar przeczytać książkę od deski do deski, zabierz z sobą sporą dozę dystansu, fantazji i lekkiego myślenia. To raczej nie jest książka służąca rozprawom filozoficznym. Zawsze podkreślam, że moje powieści służą rozrywce, tak jest i tym razem. Za wszelkie ewentualne niedociągnięcia przepraszam.

Przyjemnego czytania!

Ewelina C. Lisowska :)

1. Jak to się dziwnie zaczęło

Tatko od wielu lat pracował w Kaminsky Transporter. Wiedziałam, że i mnie tam kiedyś spróbuje wepchnąć – chcieliśmy tego oboje, ja i moi rodzice, zwłaszcza zaś tatko. On chciał tego ze względu na prestiż firmy, ja ze względu na Arcadego Kaminsky – czyli zamerykanizowanego Arkadiusza Kamińskiego. Urodził się w Chicago, tam jego rodzice także przyszli na świat, lecz ponoć tęsknota za krajem przodków sprowadziła ich aż tutaj, do Polski. I dobrze, bo inaczej nigdy nie zobaczyłabym miłości mojego życia!

Dlaczego on? Brązowe oczy, czarne włosy, idealna sylwetka i wzrost. Pasował do mnie pod każdym względem… tylko że ja nie pasowałam do niego pod żadnym. Tekla Różalska, dwudziestopięcioletnia dziewczyna po studiach, szukająca stanowiska w poważnej firmie. Jakież mogłam mieć szanse?? Obiecałam sobie, że jeśli decyzja będzie pozytywna – złożyłam tam papiery miesiąc temu, a tatko miał dyskretnie zapytać co i jak – wrzucę blond na włosy, przybiorę sobie cudowne imię, którym będę się na co dzień przedstawiać i… Byłam pewna, że seksownym imieniem: Laura, zwrócę uwagę Arkadego i zyskam tym u niego plusa.

– Teciu! Masz posadę! Zgadnij, gdzie! – powiedział uradowany tatko, gdy wrócił dziś po południu z pracy. Był tylko szefem zmiany, nie jakimś tam dyrektorem, ale… – Dzięki temu, że wyświadczyłem kiedyś przysługę dyrektorowi Arkademu, zgodził się przyjąć cię na staż, jako asystentkę w jego biurze! Na początek to będzie miesiąc, wiesz, żebyś się jakoś rozgrzała, a później kto wie! Może przyjmie cię na stałe!?

Byłam pewna, że Arkady Kaminsky jest w stanie rozgrzać każdą piękną kobietę. Lecz czy ja byłam piękna? Jeszcze tego wtedy nie wiedziałam, że nie chodzi o seksowne imię czy blond włosy.

Tatko zajął swoje ulubione miejsce przed telewizorem i, zadowolony z siebie, otworzył swoje ulubione piwko. Kiedy pił, piana ściekła mu za kołnierz. Zaśmiałam się. Zawsze był niechlujny, więc nie zwróciłam mu uwagi – i tak siedział w roboczych ciuchach.

„Tekla, obudź się! Masz to, czego chciałaś!” – zastukała do mnie przyjaciółka „przytomność”.

– Och! – spanikowana, poderwałam się nagle na równe nogi z fotela. Właśnie przeglądałam najnowszą gazetę z przepisami na muffinki1, która wypadła mi z rąk. – Tato, kiedy mam zacząć ten staż?!

– Od poniedziałku, ptaszynko, a co? Coś tak zbladła?

– Tato, jest piątek po południu! Ja muszę kupić coś odpowiedniego do biura, muszę iść do fryzjerki!

– Dlaczegóż to? – pytał dalej, jakby nie zależało od tego moje życie.

– Bo tam trzeba wyglądać! – Zamrugałam do niego moimi ciemnymi rzęsami. Dobrze wiedział, o co mi chodzi. Leniwie wstał z fotela, przemierzył nasz niewielki pokój salonowy i zatrzymał się przy wieszaku na ubrania. Potem sięgnął do swojej roboczej kurtki i wyciągnął z kieszeni portfel. Przez chwilę grzebał w jego zawartości, w przegródce przeznaczonej na grubsze nominały. W końcu zdecydował. Wyciągnął stamtąd dwieście złotych.

– Tyle ci starczy? – zapytał.

Ta ilość mamony nie była dla mnie satysfakcjonująca. Nie żebym była materialistką, ale chciałam wyglądać naprawdę dobrze.

– Nie – rzekłam najgrzeczniej i najprzymilniej jak potrafiłam. – Przydałoby się jeszcze… troszeczkę więcej – wskazałam mu mniej więcej objętość tego „więcej” dwoma palcami mojej prawej dłoni.

– Kieszonkowe już wydałaś? – zdziwił się.

– Nie, ale…

– No dobra, masz jeszcze sto i jesteśmy kwita! – podał mi trzy zielone do ręki.

– Jesteś wielki, tato! – Cmoknęłam go w policzek i poleciałam przygotować się na zakupy.

Czy można kochać różowy, będąc posiadaczką długich czarnych włosów? Mnie się wydawało, że nie, ale nie dlatego podjęłam dziś decyzję o farbowaniu. Chyba po prostu zbyt wiele naczytałam się bajek o blond księżniczkach lub naoglądałam filmów, gdzie sekretarka jest długonogą blondyną. No a przecież każdy facet uwielbia jasnowłose, niezbyt rozgarnięte dziewczęta, które chętnie rozkładają przed nimi nogi… Powiedzmy, że ja chciałam najpierw zarzucić haczyk, a potem pokazać swoją prawdziwą, niezbyt „otwartą na rozkładanie się przed kimś” twarz.

Poszłam do galerii, gdzie miałam wszystko na miejscu: papierniczy, ciuchy i fryzjera. Wystarczyło to tylko mądrze rozegrać, żeby załatwić wszystko w jednym miejscu. Zatem najpierw zajęłam sobie kolejkę u fryzjera, potem poleciałam na szybkie zakupy papiernicze – długopis ze strusim piórkiem, różowe karteczki do notatek i najważniejsze: różowy terminarz, żeby wszystko dokładnie sobie zawsze zapisać. W tym temacie nie chciałam okazać się w oczach Arkadego „blondynką”. Terminowość, notatki, zasady. I poszłam z tymi zasadami do butiku, gdzie również znalazłam coś w różu…

– Nie, to nie to – rzekłam, stanąwszy przed lustrem. Sukienka miała zbyt duży dekolt. Nie mogę się mu podać jak na tacy. – Podziękowałam za miłą obsługę i wyszłam.

Butik numer dwa także nie przyniósł mi wymarzonego efektu. Babcyne2 ciuchy nie przemawiały do mnie. Wiedziałam, że łowy ciuchów zajmą mi znacznie więcej czasu, dlatego nie przerażało mnie godzinne czekanie na moją kolejkę w salonie fryzur.

W niektórych sklepikach odstraszały już same ceny i nadęte paniusie, które nie mogły niczego dobrego poradzić innej kobiecie, żeby ta nie była ładniejsza od nich. W końcu zaszłam aż na koniec galerii i trafiłam do taniego buticzku z klasą, w którym nieraz z mamą kupowałyśmy ciuszki na poważniejsze okazje. Jak tylko stanęłam w progu i zobaczyłam bajeczny kostiumik, który wisiał na wprost wejścia…

– To! – zdecydowałam i podeszłam prosto do manekina, po drodze minąwszy sprzedawczynię.

– W czymś pomóc?

– Muszę mieć ten kostium w moim rozmiarze. Góra trzydzieści siedem, dół trzydzieści osiem. Tylko błagam, niech pani to ma!

Brunetka zaczesana w kucyk, ubrana w czarny kostium i białą bluzkę z kołnierzykiem, zerknęła na mnie sympatycznie zza swoich okularów.

– Oczywiście, że mam. Stoi przed panią – wskazała na manekin.

Wyglądało na to, że jakiś ubraniowy anioł stróż zawiesił ten żakiet i spódnicę w tym dokładnie dniu i miejscu – czyż to nie przeznaczenie?!

– Biorę!

– Nie przymierzy pani?

Zerknęłam na zegarek.

– Ryćkum-tyćkum! – Poczułam przysłowiowy nóż na gardle. – Za minutę mam być u fryzjera! Proszę to zapakować, płacę!

Pani w miarę sprawnie zapakowała kostiumik do reklamówki. Rzuciłam jej sto pięćdziesiąt złotych na ladę, nawet nie wzięłam paragonu.

– Dziękuję! Za napiwek także!

Początkowo jej nie zrozumiałam. Dopiero potem kapnęłam się, że komplet kosztował sto złotych! A sto pięćdziesiąt miałam zapłacić u fryzjera! Tymczasem ruszyłam przed siebie, żeby zdążyć do salonu. Na szczęście miałam na nogach moje trampki! I właśnie przebiegałam koło stoiska z lodami włoskimi, kiedy ktoś zastąpił mi drogę…

– Jak łazisz, głupia babo! – jęknął jakiś nastoletni przystojniak, którego lód wylądował na podłodze.

– Przepraszam, bardzo się spieszę! – Drżącymi dłońmi wydobyłam z portfela dziesiątkę i podałam go wkurzonemu blondaskowi.

Burknął coś i zwrócił się ku stoisku, aby kupić następną, wysoką porcję lodów. Zagapiłam się na cenę i smakowity widok tego kręconego lodzika i… trach!

– Ryćkum-tyćkum!3 – jęknęłam. „Cholerne lody!” Zapomniałam, że leżą tuż u moich stóp. Nie dość, że się na nich przejechałam, to jeszcze usiadłam sobie w sam ich środek. Mokro, błotniście i ten ból kości ogonowej!

Blondasek zaśmiał się złośliwie. Dopiero jakaś współczująca dusza, nastoletnia dziewczyna ubrana w czarny struj heavy metalowy, z całą masą kolczyków na twarzy, podała mi dłoń. Pomogła mi wstać i wyciągnęła z torebki chusteczki higieniczne.

– Proszę, możesz je zatrzymać.

– Dzięki! Spieszy mi się, mam do fryzjera na rozjaśnienie…

– Serio? – zdziwiła się i skrzywiła z pogardą. – Masz zajebisty kolor. Mnie by było szkoda. Ja miałam blond, a teraz czarna smoła – uśmiechnęła się zdawkowo i poszła sobie.

Wyciągnęłam jedną z chusteczek i wycierając się na przemian raz jedną, raz drugą ręką, szłam do celu. Tym razem już nie biegłam. Miałam mokre, brudne jeansy. „Czy wpuszczą mnie do tego salonu?”

Kiedy stanęłam w drzwiach, okazało się, że fryzjerka właśnie kończy układać fryzurę jakiejś starszej ode mnie pani. Nie miałam czasu na to, żeby lecieć do WC i zapierać spodnie. Dlatego kiedy przyszła moja kolej, ze wstydem podeszłam i rzekłam:

– Przepraszam, czy może mi pani podłożyć ręcznik? Mam mokre spodnie.

Elegancka blondi z kupą tapety na twarzy zerknęła na mnie podejrzanie.

– Nietrzymanie moczu w tym wieku?

– Nie, to nie to! To tylko te robione na miejscu lody!

– Słucham?! – popatrzyła na mnie, jakby miała na myśli coś sprośnego.

– Usiadłam na lodzie – odwróciłam się i pokazałam jej brudne jeansy, żeby nie kojarzyła sobie lodów z erotycznym zabiegiem, który galerianki serwowały swoim klientom w zamian za jeansy.

– Aha! – zaśmiała się, kiedy skapowała, o czym mówię. – Zaraz dam ręcznik!

– Ryćku-tyćkum – jęknęłam pod nosem. „Ale wstyd!” Odkleiłam od tyłka jeansy, potem majtki. „Okropieństwo! Chyba znienawidzę lody! Ale tylko do przyszłej soboty.”

Miałam w uszach echa mojej rozmowy z panną heavy metal. „Blond czy nie blond? Oto jest pytanie.”

– To co robimy? – zapytała mnie blondyna po wyjściu z zaplecza, gdzie miała okazje wyśmiać się ze mnie do rozpuku przed swoją koleżanką. Wydać było, że przybrała względem mnie formę „młoda, może w moim wieku, to po co jej paniować?!” Przymknęłam na to oko, jak zwykle, i odparłam:

– Czarny blond.

Zapanowało kłopotliwe milczenie.

– Co proszę?! – Zamrugała na mnie w lustrze swoimi doklejanymi rzęsami, które przypominały mi połówki ciał czarnych motylków.

– Eee… blond!

– Na czarnym? Najlepiej utlenić. Inaczej wyjdzie brudny.

– Niech pani zrobi tak, żeby był blond. Sposób mnie nie obchodzi.

– Jasne! – odparła i założyła na dłonie różowe rękawiczki. Potem zaczęła wyciągać te wszystkie sprzęty… – Jesteś pewna? – Zerknęła na mnie, zanim przystąpiła ostatecznie do działania.

Westchnęłam ciężko:

– Tak – „raz kozie śmierć”.

W poniedziałek rano, na miękkich nogach jak z waty i z galopującym sercem, weszłam do biurowca, w którym siedzibę miała kadra zarządzająca firmą. Kaminscy od kilkudziesięciu lat prowadzili firmę transportującą różne towary na eksport. Czasem przywozili coś do kraju – tatko dobrze wiedział co i jak, ale nic mi nie mówił zbyt wiele, bo to tajemnica zawodowa.

Wjechałam na piąte piętro windą, tam w biurze dyrektora czekał już na mnie Arkady Kaminsky! Szłam tam, już prawie byłam na miejscu… gdy odezwały się nagle potrzeby wyższe. W pośpiechu znalazłam więc WC. Musiałam jeszcze tylko sprawdzić, czy wszystko dobrze z moimi włosami. W lustrze ujrzałam długowłosą blondynkę o ciemnych oczach, zamaskowanych okularami z różową obwódką. Miałam na sobie białą bluzkę, szary żakiet i różową spódniczkę za kolano, ozdobioną krzyżującymi się, wąskimi, czarnymi liniami tworzącymi kratkę. Rajstopy cieliste, baleriny różowe, torebka różowa, a tam moje różowe bibelotki4… Nie, to nie przypadek: byłam przekonana, że różowy to esencja miłości. Od zawsze stawiałam ten kolor na pierwszym miejscu w mojej palecie wartości barwnych.

– Laura – uwodzicielsko szepnęłam przed lustrem i zrobiłam seksowną, moim zdaniem, minkę.

Lecz gdy dziesięć minut później stanęłam przed dużym, zastawionym trzema monitorami biurkiem szefa, zapomniałam, jak miałam się nazywać i…

– To pani na staż, tak?

– Tak.

Popatrzył na mnie znad monitora, jakby oczekiwał na coś jeszcze. W moich myślach robił emocjonalne spustoszenie zapach jego męskich perfum.

– Imię i nazwisko? – zapytał tym swoim seksownym głosem.

– Tekla Różalska… – wypowiedziałam prawdę. – Ale proszę do mnie mówić Laura.

„Cholercia, miałam powiedzieć coś całkiem innego!”

– Dlaczego?

– Bo Tekla to się tylko z pająkiem kojarzy5 – palnęłam gafę.

Arkady uśmiechnął się i zasłonił wierzchem dłoni swoje usta. Rozbawiłam go. „Dobrze? Źle?”

– To może zastosujmy zdrobnienie? Przecież nie nazywa się pani Laura.

– Zdrobnienie?

– Niech pani coś wymyśli, ja nie mam czasu – właśnie rozdzwonił się jego telefon. – Kaminsky Transporter… – zaczął oficjalnym przedstawieniem się. Wziął do dłoni umowę dla mnie i podał mi ją, po czym wskazał drzwi. Domyśliłam się, że umowę mam pokazać sekretarce.

Wyszłam na paluszkach, żeby mu nie przeszkadzać. W gabinecie obok miała swoje stanowisko pracy jego sekretarka. Spodziewałam się długonogiej blondyny rodem z opery mydlanej, dlatego tym bardziej zdziwiłam się, że za drzwiami siedzi sobie elegancka brunetka z długimi, lśniącymi włosami. I wcale nie była taka superwysoka. Ale za to bardzo ładna. Na mój widok oderwała się od pisania na klawiaturze i przejechała po mnie z góry na dół swoim krytycznym wzrokiem.

– Pani do kogo? – zapytała szorstko.

„Ryćkum-tyćkum, ale żyleta. Czuć tu ostrym babskiem.”

– Przyniosłam umowę – podeszłam i podałam jej papiery.

– Pani od Marcina Różalskiego?

Skinęłam jej głową.

– Pan Kamiński jest zajęty, więc kazał mi to przedyskutować. Proszę usiąść.

Usiadłam na wskazanym mi przez nią krześle biurowym – ciężkie, miękkie i wygodne krzesełko przyniosło ulgę moim zgalareciałym nogom. Jak wychodziłam od szefa, czułam, że cała pływam. – Powiem wprost: nie potrzebujemy tutaj kogoś, kto będzie zabierał miejsce, a wiem, że nie masz, dziewczyno, za grosz doświadczenia, więc… Przepraszam, ale zupełnie nie wiem, po co on cię zatrudnił.

– Jestem po logistyce.

– No przykro mi, ale masz być jedynie asystentką pana Arkadego, a ja robię dla niego większość pracy. Mamy od logistyki specjalistów… Na szczęście to tylko miesiąc, więc jakoś zleci – powiedziała, jakby już widziała mnie w wyobraźni, jak opuszczam tę firmę.

– Co zatem mam robić?

– Hmm, to głównie zależy od niego. Pewnie wstawią ci jakieś małe biureczko w jego gabinecie i będziesz porządkowała akta… – wzruszyła ramionami rozbawiona – albo tylko przynosiła mu kawę, herbatę i ciastka z automatu.

– Umiem robić muffinki.

Trzydziestopięciolatka zamrugała swoimi doklejanymi rzęsami i zrobiła skwaszoną minę.

– Hmm… mogą być muffinki. Ale nie spodziewaj się, że dostaniesz jakąś odpowiedzialną pracę.

– To chyba dobrze, skoro jestem niedoświadczona – ukorzyłam się, tak jak chciała. Ta rozmowa wyraźnie pokazała mi, gdzie będzie moje miejsce, a ta śliczna paniusia właśnie utwierdzała mnie w przekonaniu, że dla niej, całej firmy i przede wszystkim dla Arkadego: jestem jedynie balastem, który zakotwiczył z łaski w ich luksusowym porcie.

– Podpisz tę umowę i zaczekaj na korytarzu. Napij się w tym czasie kawy czy coś… a ja zapytam Kamińskiego, czy mam ci dawać jakieś biurko – zakończyła z powątpiewaniem. Wstała i wyszła zza swojego, po czym otworzyła przede mną drzwi.

Tak, moje miejsce było na korytarzu.

Pokornie usiadłam na jedynym ustawionym na korytarzu, luksusowym krześle z zieloną tapicerką, żeby zaczekać. Zrobiło mi się z wrażenia gorąco, więc ściągnęłam żakiet i zawiesiłam torebkę na oparciu, żeby zrobić sobie trochę przestrzeni. Sekretarka, której imię i nazwisko zdążyłam przeczytać w pośpiechu na jej identyfikatorze – łaskawie nie przedstawiła mi się: Julia Oleska – długo dyskutowała o czymś w gabinecie szefa. W końcu drzwi uchyliły się, zrobił to sam Arkady Kaminsky. Na mój widok zmarszczył brwi. Wyglądał, jakby zastanawiał się kim jestem i skąd się tu w ogóle wzięłam. Nagle go olśniło.

– Przepraszam pani Teklo, proszę do środka – powiedział bardzo grzecznie.

Zdumiona, podniosłam się i ruszyłam ku wejściu, w drzwiach jednak wyprzedziła mnie nadąsana Julia, która fuknęła coś pod nosem, następnie zaszyła się w swoim biurze. Pozostawiła po sobie tylko zapach ostrych perfum, które zapewne miały za zadanie drażnić zmysły szefa swoim erotycznym zabarwieniem. Pokornie przeszłam przez drzwi, które chwilę potem Arkady za mną zamknął. Zwrócił się bezpośrednio do mnie:

– Julka przesadziła, proszę jej wybaczyć. Zaraz będzie biurko dla pani, tymczasem proszę skorzystać z ekspresu i jeśli można, zrobić jedną kawę dla mnie. Lubię mocne espresso z dwoma kostkami cukru. Mam nadzieję, że to nie za trudne jak na początek? – pytał poważnie.

„Ma mnie za idiotkę! To wszystko przez ten blond!”

– Oczywiście, panie Kamiński – odparłam słodziutko.

– Może być „szefie” albo „Arkady”. Nie, lepiej od razu przejdźmy na ty, żeby szło nam szybciej – odwrócił się ode mnie i prędko wrócił do swojego biurka. Było długaśne, z trzema wypasionymi monitorami i dwoma komputerami, których skrzynie widziałam z tej strony pod blatem biurka. On zasiadał w centrum dowodzenia: zawalony z każdej strony papierami. Wtedy zrozumiałam, że to nie seksowny White z „30 pocałunków White’a6”, ale zwyczajnie zarobiony facet, który miał na swoich barkach całą firmę. A te stosy papierów krępowały jego ruchy z każdej strony.

Podeszłam do ekspresu, który znajdował się w kąciku socjalnym, w kącie na prawo od centrum dowodzenia Arkadego. Bezbłędnie przyrządziłam dla niego kawę i z drżeniem rąk podeszłam do jego biurka. Moje dłonie tak się trzęsły, że dźwięk dzwoniącej o spodek filiżanki zwrócił jego brązowe oczy ku mnie – wyjrzały znad sterty teczek, które krępowały ruchy jego prawicy.

– Dobrze się czujesz, Tekla? – zapytał, jakby podejrzewał mnie o szaleństwo.

– Przepraszam. – Obeszłam jego biurko z drugiej strony i zatrzymałam się u jego lewego boku. Niestety, tam też stał stos dokumentów. Nawet nie miał gdzie biedaczek położyć tej kawy. – Może ja zabiorę te papiery? Tam na parapet okna?

– Dobrze, w sumie to już są sprawy zamknięte. – Spojrzał za siebie na prawo i powiedział: – Tam, za tymi drzwiami jest archiwum, trzymam tam większość papierów. Trzeba to będzie poukładać alfabetycznie, podzielić na kraje, rodzaje inwestycji… Uczyli cię czegoś takiego na studiach?

– Tak. – „Przecież to dziecinnie proste! Oby dał mi się bardziej wykazać, bo wyjdę na nieuka.”

Przejął ode mnie filiżankę, a ja wzięłam z biurka okropnie ciężki stos teczek. Obciążona ponad moje siły, ruszyłam. Kilka kroków później wysokie szpilki, które miałam na nogach, wywinęły mi psikusa. Potknęłam się o własne buty i… upadłam. Teczki posypały się na lewo i prawo. Jakby tego było mało, spadły mi okulary z nosa.

– Pomogę! – Arkady rzucił mi się na pomoc. Zaczął mnie za ręce podnosić do góry. Owionął mnie zapach jego męskich perfum, który na moment przyćmił moje postrzeganie rzeczywistości.

„Tekla opanuj się! Właśnie, popełniłaś gafę!”

– Przepraszam pana, tak bardzo pana przepraszam! – jęknęłam zrozpaczona. „Ryćkum-tyćkum! Taka flaka już pierwszego dnia pracy! Ba! Pierwszej godziny pracy!”

– Twoje okulary – podał mi moje bryle, a ja założyłam je na nos.

– Szefie, ja to zaraz wszystko sama zrobię! Przysięgam! Odpokutuję ten błąd! Zostanę nawet po godzinach! – błagałam go ze splecionymi dłońmi. – Poukładam to wszystko tak, jak pan chciał! Tylko proszę mi dać szansę!

A on tylko popatrzył obojętnie na te rozsypane teczki, na mnie i odpowiedział:

– Układaj, przynamniej nie będziesz się nudzić.

„Co?!” Zdziwiła mnie jego odpowiedź. On też uważał, że w tej firmie nie ma dla mnie zajęcia, że się nie nadaję! Przyjął mnie tylko ze względu na tatę.

Kamiński dotarł do swojego centrum zarządzania.

– Ja i tak nie miałbym czasu ci pomóc, więc… – wzruszył ramionami, usiadł przy swoim biurku i zaczął sączyć kawę. – Możesz je nawet zanieść od razu do archiwum. Jest otwarte. Ja teraz muszę się skupić na pewnej sprawie, więc nie odzywaj się do mnie przez najbliższe dwie godziny. Ok?

Przełknęłam tę pierwszą porażkę i zwaliłam wszystko na karb tego, że Arkady jeszcze nie zna moich możliwości. Ale skoro układaniem teczek mogłam udowodnić mu moje kompetencje, to czemu nie!?

– Tak, szefie! I będę bardzo cicho, przysięgam!

Skinął mi głową i zanurzył się w tych swoich monitorach i papierach.

Ulżyło mi, że nie zwolnił mnie, nie zrobił mi nawet bury… Ochoczo wzięłam się więc do pracy.

Biurko wnieśli do gabinetu jakąś godzinkę później – właściwie był to typowy stół z drewnianym blatem i metalowymi nogami. Postawili mi to pod oknem. Potem wnieśli mi laptopa… A Arkady przez cały czas tkwił uparcie za tymi swoimi ekraniskami. Ja swoją pracę skończyłam dziesięć minut po wniesieniu biurka. Nie chciałam mu przeszkadzać, więc troszkę się porządziłam podczas jego mentalnej nieobecności. Ustawili mi krzesło przodem do okna… a ja odwróciłam sobie wszystko przodem do gabinetu. „Tak, stąd będzie idealnie widać Arkadego.” Uśmiechnęłam się rozmarzona i wlepiłam w niego cielęce spojrzenie. Nawet niekontrolowanie westchnęłam. Pozostało mi tylko poukładać na „biurku” moje bibeloty. Dopiero w tej chwili zorientowałam się, że gdzieś zapodziałam torebkę. Spojrzałam na sofę stojącą w kąciku socjalnym i zobaczyłam ją: różową, dużą torebkę. Skąd się tam wzięła? Nie miałam pojęcia. Leżał tam także mój szary żakiecik. Sekretarka musiała mi to tutaj wrzucić, widać zostawiłam je na korytarzu. Odetchnęłam więc z ulgą i na palcach zakradłam się po moje szpargały. Chwilę później układałam już na stoliku różowe karteczki do pisania, różowy notesik i długopis z długim, różowym, strusim piórkiem. Pozostało mi jeszcze uruchomić komputer i zalogować się do systemu, ale z tym musiałam zaczekać…

Arkady po prostu przylepił się do tych monitorów i nie potrafił się odkleić przez kolejne dwie godziny. „Czy on w ogóle coś je?!” Ten człowiek wyglądał na pracoholika! Przyjrzałam się mu: na jego czarnej czuprynie widać było pierwszą siwiznę. Myślałam, że jest młodszy, przecież tata wspomniał ostatnio, że ma trzydzieści sześć lat. No tak, był ode mnie starszy o jakieś jedenaście, ale wcale nie robiło mi to różnicy. Był obiektem moich westchnień, lecz czy ja marzyłam o tym, żeby go zdobyć? Jedynie w najśmielszych snach całował mnie do utraty tchu. Zanurzeni w białej panie, wypełniającej całą wannę, jedliśmy truskawki zanurzone w czekoladzie…

– Umieram z głodu, a ty? – odezwał się nagle, przerywając moje marzenia na jawie.

– Tak.

– Przyniesiesz nam coś z bufetu na dole? Mam kolejną robotę. Naprawdę, czasem nie wiem, kiedy mam skorzystać z WC! – zażartował gorzko.

Gdy zobaczyłam jego umęczony wzrok, zrozumiałam, że jest wykończony. Musiałam przejść do działania. Na zewnątrz była ciepła, przyjemna, wiosenna pogoda. Ćwierkały ptaki, liście na drzewach już w pełni się rozwinęły… a w biurze Arkadego tylko szare ściany, drewniane, czarne biurko, regały z papierami i te surowe, wielkie monitory. Nawet sofa była czarna – jakby trumienna.

– Tak, zaraz zajdę na dół i przyniosę nam coś ekstra! – powiedziałam z entuzjazmem. „A przy okazji skoczę do sklepiku obok i kupię jakieś wiosenne kwiatki, które wprowadzą tutaj życie!”

W zamian szef uśmiechnął się jednostronnie – widać było, że nie jest mu po drodze z radością. „Ale ja to zaraz zmienię.”

To miał być szybki wypadzik do bufetu i jeszcze szybszy na miasto. Byłam pewna, że wszystko pójdzie po mojej myśli. Niestety, o tej porze dnia wszyscy jadali tutaj obiad, zatem gdy weszłam do środka tej wewnętrznej restauracji w firmie Kaminsky Tronsporter, aż mnie zatkało! Zakupienie tutaj czegoś na raz-dwa graniczyło z cudem. Przekradłam się boczkiem w stronę lady, aby sprawdzić, co ciekawego podają dziś na obiad. „O rany, grochówka! Poważnie?!” Jak wyobraziłam sobie, że każda z tych osób zacznie po tym specjale puszczać bąki… „Nie, nie zaserwuję tego Arkademu!” Wycofałam się chyłkiem i już prawie udało mi się opuścić ten grochówkowy bar, gdy…

– Ups! – usłyszałam tuż przed sobą. Poczułam, jak zalewa mnie gorąca fala czegoś o zapachu gotowanej fasolki z sosem pomidorowym. – Przepraszam! Nie chciałem!

Ujrzałam przed sobą łysawego pana koło pięćdziesiątki, który z przeproszeniem spoglądał na moją bluzkę… a potem spojrzałam po sobie.

– O nie! – jęknęłam. „I to znów w pierwszym dniu pracy!” To był jakiś koszmar! Obłęd!

Z góry na dół byłam cała zalana czerwonym sosikiem, który spływał po mnie wprost pod moje nogi. I te przylepione do mnie groszki. Wyglądałam, jakbym się porzygała!

– Ryćkum-tyćkum! – jęknęłam głośno. Oczy wszystkich spoczęły na mnie. Jedni współczuli, inni śmiali się pod nosem. Tylko jedna osoba z litości podała mi serwetki.

Zszokowany sprawca wypadku w końcu się zreflektował. Wyciągnął ze swojego portfela dwieście złotych i wręczył mi je z najwyższym stopniem przeproszenia.

– Pani będzie łaskawa wybaczyć staremu niezdarze – kajał się.

– Och… – jego skruszona mina powstrzymała we mnie falę frustracji, która cisnęła mi się na usta – no już dobrze. Pójdę szybko coś sobie kupić na przebranie. – Drapnęłam forsę i ruszyłam na szybki podbój odzieżowy, którego miałam zamiar dokonać w najbliższym możliwym butiku.

Stanęłam przed potrójnym zadaniem, które okazało się niemożliwym do wykonania w ciągu kwadransa przerwy – to był jakiś koszmar! Najpierw okazało się, że w okolicy jest tylko ciucholand, z którego musiałam skorzystać. Wybrałam prędko podobne ubrania: różową spódnicę, białą bluzkę i szary żakiet. Zapłaciłam niecałe pięćdziesiąt złotych, bo wszystko było z przeceny siedemdziesięcioprocentowej, jakby mieli to za chwilę rozdać biednym. Jakoś to przeżyłam. Ale gdy okazało się, że w okolicy podają jedynie pizzę z mrożonki i takąż lazanię… zdecydowałam się na pizzę z serem mozzarella i salami. Pachniała znośnie. Z gorącą jeszcze pizzą udałam się do kwiaciarni. Już nogi wchodziły mi pod pachy, tak się ulatałam! Ale udało mi się kupić ładną, wiosenną kompozycję: narcyzy posadzone w szklanej, przezroczystej misie. Ważyło to sporo, ale miła ekspedientka włożyła mi to do torebki na prezenty, więc dałam radę zanieść do windy. Tam spojrzałam na mój różowy zegarek.

– Spóźniona dziesięć minut! – jęknęłam. – Dlaczego ten czas tak zapiernicza?! Boże, żeby mi się tylko winda nie zacięła! – pomodliłam się ekspresowo.

Winda dzięki cudowi wyjechała na piąte piętro. Pozostało mi tylko wejść do gabinetu szefa… I weszłam, lecz nie byłam z siebie zadowolona.

– Szefie, proszę mi wybaczyć – zaczęłam jęczeć od drzwi.

Arkady wyjrzał na mnie zza barykady monitorów z miną taką, jakby mówił „O nie! A myślałem, że się jej pozbyłem!”

Położyłam na stoliku przy sofie pizzę, której zapach zachęcił go jednak do podejścia.

– Pizza?! Dawno nie jadłem niczego spoza baru w firmie.

– Tak… – postawiłam na stole torebkę z prezentem. Wyłożyłam z niej kompozycję kwietną i postawiłam ją na stoliku. – A to taki mały wiosenny upominek, żeby w biurze szefa pojawiło się troszkę ciepła.

Arkady zapatrzył się na kwitnące gronko narcyzów.

– Czym sobie na to zasłużyłem?

– To z przeprosinami za moje niedociągnięcia – wytłumaczyłam się – i żeby milej się panu pracowało. A skoro już uprzątnęłam teczki po lewej stronie biurka, to myślę, że mogę ustawić kwiaty na tym miejscu? – Ujęłam kompozycję, on wzruszył ramionami, a ja z radością poszłam postawić narcyzy na jego biurku. Następnie otworzyłam okno. – Przewietrzę trochę. Tu jakoś tak zimno jest, a na zewnątrz niemal gorąco!

Arkady usiadł do stolika i otworzył pudełko z pizzą. Nawet na mnie nie zaczekał, tak bardzo był głodny.

„Och, biedaczek. Jedz Arciu, jedz.” Popatrzyłam na niego rozanielona. Po chwili dołączyłam do niego, usiadłam na drugiej połówce sofy. Siedziałam obok niego! Aż serce zaczęło mi łopotać z namiaru emocji.

– Jedz, Teciu – zachęcił mnie.

„Teciu?!” Zdziwiłam się. Zdrobnił moje imię! W tej chwili, w jego ustach nabrało ono tak seksownego wyrazu, że zapomniałam o udawaniu tego, że jestem jakąś tam Laurą. Bycie Tecią w ustach Arkadego Kamińskiego było cudownym uczuciem. Posłusznie sięgnęłam po kawałek pizzy i zaczęłam przeżuwać, chodź wolałabym tymi samymi ustami dotknąć jego warg. Tak słodko ciamkał, gdy jadł.

– Faktycznie na zewnątrz jest ładnie – spojrzał w stronę okna usytuowanego na wprost nas.

– Tak, i świeci słońce i kwiaty kwitną… – mówiłam rozmarzona, przyglądając się jego szlachetnemu profilowi. Zauważyłam przy okazji, że jego skóra na policzkach i brodzie zdążyła się już od rana pokryć króciuśkim zarostem.

– Jak ja dawno nie byłem na spacerze – westchnął tęsknie.

– To szef nie wychodzi na zewnątrz?

– Nieraz śpię tutaj, na tej sofie, i nie wracam przez kilka dni do domu. – Sięgnął po kolejny kawałek. – A spacerem nie można nazwać wyjścia z biura przez parking, aby dotrzeć do samochodu. To zaledwie pół minuty – zaśmiał się cicho.

– Nie rozumiem tego. – Jego wzrok spoczął na mnie. – Jest pan szefem i nie może wygospodarować dla siebie pół godziny dziennie, aby zakosztować odrobiny swobody?

– To jest właśnie firma, mój ciężar, który ogranicza wolność. – Zatopił swoje białe ząbki w kawałku pizzy, a ja odruchowo oblizałam wargi. Zreflektowałam się szybko, że przestaję nad sobą panować, więc wstałam i zapytałam na odchodne:

– To może czas to zmienić? Niech to firma będzie pańskim niewolnikiem, a nie odwrotnie – cokolwiek miałam na myśli, nie wyszło mi to dobrze. – Przepraszam, muszę do łazienki – ewakuowałam się, zanim zapytał mnie, o co mi chodziło!

Gdy stanęłam tym razem przed lustrem, wyglądałam na wyczerpaną.

„Od teraz zachowasz milczenie i będziesz mówiła tylko mądre rzeczy!” – skrytykowałam siebie w myślach, po czym dodałam radośnie i ochoczo:

– A jutro przyniosę mu muffinki z kawałkami czekolady, hi-hi!

2. Porażko, pozwól mi zginąć lub żyć dalej

Zdawać by się mogło, że niepozorna asystentka szefa, w dodatku taka na małoznaczącym stażu, nie może odegrać istotnej roli w życiu swojego pracodawcy. A jednak ja wzięłam się ostro do pracy już od pierwszego dnia mojego pobytu w biurze Arkadego Kamińskiego. Kolejnego dnia powitała mnie paskudna, mokra i wietrzna pogoda. Załamanie pogody pokrzyżowało mi plany związane z włożeniem wiosennej sukienki, odpowiedniej do pracy w biurze. Dlatego do wybranej na prędko, różowej kiecki założyłam tym razem przezroczyste gumowce w kwiatki zamiast balerin. Parasol w tęczowe wzory, jasny, kremowy płaszczyk, torebka różowa… Wszystko leżało jak ta lala. Upieczone dzień wcześniej muffinki zapakowałam do plastikowego pojemnika na tort i ruszyłam do pracy.

– Co tam masz, ptaszynko? – zapytał mnie tata, gdy odwoził mnie swoim fiacikiem.

– Muffinki dla szefa.

– A nie rozpieszczasz ty go zbytnio?

„Ups, tata nabiera podejrzeń!”

– Pan Arkady jest bardzo zapracowanym biznesmanem. Niech ma coś od życia.

– Myślisz, że go przekupisz tymi pysznościami? – zaśmiał się, a ja wzruszyłam ramionami. – Bo ja myślę, że tak!

– Mam nadzieję, że choć odrobinę to doceni.

– Każdy facet to doceni, ptaszyno – powiedział tatko pewny swego.

Uśmiechnęłam się, a uczucie pewności, że mam zwycięstwo w kieszeni, połaskotało mnie po sercu. I choć nie do końca potrafiłam w tej chwili wyobrazić sobie to, jak Arkady wyznaje mi w końcu miłość i całuje mnie, w tej chwili byłam gotowa iść ślepo w tę przygodę, aż do samego końca, aż do ostatecznej porażki.

A jeśli o porażkach mowa! Jak tylko weszłam na korytarz biura, na drodze stanęła mi sekretarka Julia. Zatrzymała się na środku, niczym przeszkoda nie do przeskoczenia, i zmierzyła mnie krytycznym spojrzeniem z góry na dół.

– To chyba nie jest odpowiedni strój do pracy? Jak ty się chcesz Kamińskiemu pokazać w takich gumowcach?! Dziewczyno, on cię wyśmieje! – mówiła rozbawiona i jednocześnie rugała mnie.

– Pada deszcz, a ja nie mam innych gumowców.

– Oj, dziecko, dziecko… – pokręciła na mnie głową. Jej granatowa spódnica nad kolano i biała bluzka były niczym wytknięcie mi błędów modowych. I do tego te czerwone szpile. Chciałam ją wyminąć, ale zablokowała mój ruch.

– Mogę przejść?! – zapytałam podminowana.

– Zaczekaj, co tam masz? – Wskazała na pudełko plastikowe na tort, które trzymałam za ucho.

– To muffinki dla szefa – wyjaśniłam krótko.

– Jakie?

– Z czekoladą – pochwaliłam się nieskromnie. Pachniały odlotowo!

– Oj, dziecino, porażka. – Pokręciła głową, jakbym popełniła błąd. – Szef jest uczulony na kakao. Ale mówię ci to tylko dlatego, żebyś nie żaliła się później, że cię nie ostrzegałam – zakręciła ustami, uśmiechnęła się ironicznie i powróciła do sekretariatu.

„Ryćkum-tyćkum. I co teraz? Cała praca na marne.”

Drogę miałam wolną, weszłam więc do biura Arkadego, choć bez wcześniejszego „słodkiego” entuzjazmu. Wyjrzał sponad monitorów, a na widok moich przezroczystych gumowców na moment powstał z fotela.

– Dzień dobry! – rzekłam nazbyt oficjalnie. Podeszłam do mojego „biurka” i położyłam na nim muffinki, które od dziś miały nosić nazwę PORAŻKA. Rozłożyłam parasol na podłodze, żeby wysechł, i usiadłam na krześle, które okazało się jakieś inne niż wczoraj. „O, ktoś wymienił mi je na wygodny fotel obrotowy… Ale jakie to teraz ma znaczenie?”

– Teciu, co tak pachnie? – zapytał mnie Arkady po minucie. Nawet wstał, skuszony wonią moich wypieków.

– To muffinki, szefie.

Zatrzymał się przy półprzezroczystym opakowaniu na tort i oblizał usta.

– Rany, ale to pachnie. A ja nie jadłem dziś śniadania. Czy mógłbym jedną od ciebie odkupić? – prosił mnie słodko jak mały chłopczyk – Pewnie przyniosłaś je dla wyjątkowej osoby, ale…

Naprawdę miał na nie ochotę, więc otworzyłam pojemnik i uwolniłam kuszący zapach, który zwyciężył nad nijaką wonią starego biurowego kurzu i starych papierów, po czym zawładnął zmysłami głodnego mężczyzny.

– Są z czekoladą – powiedziałam zawiedziona.

– I…? – nie zrozumiał mnie najwidoczniej.

– I dlatego nie mogę szefa poczęstować. Choć upiekłam je dla szefa – jęknęłam z żalem i zakryłam twarz dłońmi. – Przepraszam, nie wiedziałam, że szef jest uczulony na kakao!

– Nie jestem! – zdziwił się, nawet nasrożył swoje czarne brwi.

– Nie? – wyjrzałam spomiędzy swoich palców.

– Nie. Kto ci to powiedział?

– Julia.

– A! – zaśmiał się. – Nie słuchaj jej. Ona jest dziś wściekła, bo za godzinę wychodzę na spotkanie biznesowe, to znaczy my – wskazał na mnie i na siebie – wychodzimy. Mam do pogadania z jednym facetem od kontenerowca. Podjedziemy do portu.

– Ojej! Ale fajnie! Tylko szkoda, że pada…

– Przecież jesteś przygotowana na niepogodę. – Spojrzał łakomie na muffinki.

– Tak. Och, proszę, niech pan sobie weźmie ciasteczko! – Wskazałam na kusząco ozdobione ciasteczka.

Wziął jedno i zatopił w nich swoje ząbki. Na jego seksownych ustach zatrzymało się kilka drobinek, które miałam ochotę zlizać wprost z jego warg…

– Jak ja dawno nie jadłem domowych wypieków! Rewelacja! Mogę wziąć jeszcze jedną?

Podniosłam się i wzięłam podstawkę razem z muffinkami do rąk.

– Są wszystkie dla pana! Zaraz je panu położę na biurku. – Ochoczo podeszłam z nimi do blatu obleganego przez kolejną stertę wyciągniętych przez Arkadego teczek. Okrążył mnie i przejął pojemnik.

– Potrzymam.

Zdjęłam teczki z biurka i położyłam je na swoim stoliku. Potem zawróciłam, bo coś żółtego przykuło moją uwagę. Między monitorami, naprzeciwko obrotowego fotela, stały sobie kupione przeze mnie narcyzy.

– Dlaczego stoją tutaj? – zdziwiłam się.

– Yyy… – usiadł na swoim fotelu i żując muffinkę, odpowiedział: – Dałaś mi do myślenia z tą wiosną. Moje biuro jest jakieś takie… za szare. Usypiam w nim. Postawiłem sobie dziś rano przed monitorami kwiaty, a żółty kolor, jak pewnie doskonale wiesz, ożywia zmysły. Pomogło!

– Szefie, a może trzeba tutaj przemeblować wszystko! Urządzić od nowa! – rzekłam podekscytowana. – Mogę?! Proszę!

Arkady zawiesił na mnie swoje brązowe spojrzenie, wypełnione po brzegi seksowną inteligencją. Od razu zmiękłam, ale mój entuzjazm nie osłabł. Byłam gotowa dzień i noc ślęczeć tutaj i samodzielnie malować jego biuro na żółto!

– Dobrze Teciu, znajdź mi jakiegoś dobrego architekta wnętrz.

– Architekta?! – zapytałam rozczarowana. – A ja mogę też sama coś od siebie dodać?

Kto nie uległby słodkim namowom dziecka. Dopiero teraz z perspektywy czasu jestem w stanie ocenić, że On od samego początku widział we mnie jedynie niedojrzałą dziewczynkę. To od początku nie miało prawa bytu, ale jeszcze wtedy o tym nie wiedziałam…

– Dobrze, pozwalam.

– Dziękuję panu! – O mały włos, a dałabym mu całusa w policzek. Powstrzymałam się w porę i wróciłam na swoje miejsce.

– Teciu?

Spojrzałam na niego z uwielbieniem.

– Tak?

– Mów do mnie po prostu Arek, bez żadnych „panów”, ok?

– Dobrze, Arek! – Zaśmiałam się cichutko do swoich myśli. Zdobywanie jego sympatii było dziecinnie proste, prostsze nawet niż byłam to sobie w stanie wyobrazić. On po prostu jadł mi z ręki.

Było naprawdę paskudnie – deszcz, wiatr i ząb – ale dzięki temu, że wzięłam parasol, udało się nam przemknąć pod nim do samochodu Arkadego i nie zmoknąć. Najpierw zaprowadził mnie do drzwi od strony pasażera, gdzie szybko usiadłam. Potem dopiero zadbał o siebie. To było niezwykle miłe z jego strony – musiałam zdobyć jego serce tymi ciasteczkami!

Wsiadł do samochodu i szybko włączył się do ruchu. Po drodze do portu włączył ogrzewanie, bo było chłodno. W całkowitej ciszy, przerywanej jedynie jego ciężkimi westchnieniami, gdy staliśmy na światłach lub w korku, dojechaliśmy na miejsce pół godziny później. Zaparkował samochód przed siatką zagradzającą wejście do portu. Od razu dostrzegłam stamtąd wielki kontenerowiec.

„Ryćkum-tyćkum, jakie to wielgachne!”

– To ten? – Wskazałam Arkademu gigantyczny, kolorowy statek przed nami.

– Chyba tak, nie ma tutaj innego.

Wysiadł jako pierwszy, rozłożył parasol i podszedł z nim ku mnie. Z przyjemnością zatrzymałam się kilka centymetrów od niego i uśmiechnęłam. On nawet na mnie nie spojrzał, był bardzo poważny, znów się wyłączył z otaczającego go świata – byłam pewna, że już myśli o tej inwestycji. Miał zamiar kupić ten statek. „O rany! Ile trzeba mieć kasy, żeby kupić takiego wielgaśnego, blaszanego kaszalota?!”

Przeszliśmy przez bramkę i dotarliśmy do ciasnego, malowanego na niebiesko blaszaka, w którym mieli na nas czekać sprzedawcy. Spodziewałam się, że będą wyglądali jak stereotypowi marynarze – brodaci z fajkami w ustach. Ale jeden był szczupłym, niskim czterdziestolatkiem – widać było, że zna się na rzeczy i że to on przygotował wszelką dokumentację. Ubrany był w szary garnitur i niebieski sztormiak. Drugi był starszy, miał około sześćdziesiątki i był ubrany zwyczajnie, jak to facet przygotowany do pracy na morzu. O ile ten pierwszy był wygadany, o tyle drugi sprawiał wrażenie obserwatora – poza tym nie widziałam jego ust spod sumiastego, siwego wąsa. Dwóch różnych kolesi, pozornie z różnych światów. Obydwaj jednak musieli od dawna z sobą pracować, co było słychać po poufałych dialogach, jakie między sobą prowadzili.

– Adam Poleski – przedstawił się młodszy.

– Jacek Maj – burknął starszy.

– Arkady Kamiński, a to moja asystentka Tekla Różalska – przedstawił mnie, a tamci dwaj uśmiechnęli się kpiarsko pod nosami. Dobrze wiedziałam, że szydzą z mojego imienia. Udałam, że tego nie widzę, zaś Arkady tak był przejęty sytuacją, że nie zwrócił na to uwagi.

Zaprosili nas do środka. Arcio przez dziesięć minut przeglądał dokumentację kontenerowca. W tym samym czasie Poleski i Maj przyglądali się z rozbawieniem moim przezroczystym gumowcom ozdobionym niebiesko-żółtymi kwiatuszkami. Przez przezroczyste tworzywo było widać moje stopy, ubrane w cieliste rajstopy i pomalowane na różowo paznokcie.

– Czego to nie wymyślą – burknął Maj i zapalił papierosa. Nienawidziłam tego smrodu! Stanęłam bliżej uchylonych drzwi, żeby się nie udusić. A szef z zimną krwią, niczym niewzruszona latarnia morska wskazująca drogę, ważył każde słowo zawarte w papierach. Wszystko wydawało się być idealne, ale wiedziony swoim przeczuciem lub praktyką zawodową, szef postanowił sprawdzić, jak się naprawdę sprawy mają.

– Panie, to dokumentacja prawna jest! – uniósł się honorem Jacek Maj. Był bardzo pewny swego lub doskonale wiedział, że coś z tym kontenerowcem jest nie tak i chciał zatuszować sprawę.

– Panowie, nigdy nie kupuję kota w worku – odparł spokojnie Arcio. Miał klasę, trzeba to było mu przyznać. Nie podniósł głosu, lecz wyraził się stanowczo i jasno.

– Dobra, chodź pan! – burknął Poleski.

– Panienka zostaje w ciepłym czy idzie zwiedzać w deszczu i chłodzie? – zapytał mnie dziwnie starszy sprzedawca. Wyglądał na bardzo prostego człowieka, nie biznesmana, którym już na pierwszy rzut oka był Arkady – płaszcz dyplomatka, teczka pod pachą. Choć jego czarne, przyprószone siwizną włosy zmierzwił wiatr, prezentował się wzorowo.

– Teciu, zaczekaj tutaj, dobrze? – zwrócił się do mnie jak do dziewczynki. – Tam na górze naprawdę będzie nieprzyjemnie.

Jakoś tak romantycznie zarysowała mi się wizja nas dwojga na tym hulającym wietrze i deszczu, blisko siebie pod jednym parasolem…

– Mogę pójść? Chciałabym się przygotować do pracy. A jak mam to zrobić, jeśli zostanę tutaj?

– No dobrze – uległ.

Jak się okazało na pokładzie kontenerowca, trzymanie w dłoni parasola okazało się niemożliwe. Tam wiało jeszcze mocniej niż na dole. Szykował się na morzu prawdziwy sztorm. Ja założyłam na głowę kaptur, ale Arkady nie miał czym ochronić głowy. Zakrywał się trochę kołnierzem swojego płaszcza, ale niewiele to dawało. Deszcz padał z przerwami, a mocniejsze powiewy rzucały nam go w twarz. Kamiński rozmawiał głośno ze sprzedawcą, który zachwalał swój towar. Szef wyglądał na bardzo wymagającego – w końcu od stanu tego kontenerowca zależało bezpieczeństwo transportowanych towarów. Ale nie myślenie o pracy było mi w głowie. Do końca naszej morskiej przygody martwiłam się o zdrowie Arcia. Byłam pewna, że to odchoruje…

Niestety, statek miał wiele wad i nie nadawał się do użytku. Arkady stanowczo odmówił jego zakupu nawet po naprawieniu usterek na dolnym pokładzie. Wkrótce okazało się, że i kupujący, przy okazji tej wycieczki, nabył niechcący „usterkę”. Gdy wróciliśmy do samochodu, zorientowałam się, że szef jest dziwnie blady. Wytarł swoją mokrą czuprynę ręcznikiem, który miał w bagażniku. Już siedział za kierownicą, już myślałam, że zaraz ruszymy…

– Teciu – odezwał się do mnie niemrawo – masz prawo jazdy?

– Tak – przyjrzałam się mu dokładnie. Wyglądał kiepsko.

– Kurczę, chyba się przeziębiłem tam na górze. – Zakaszlał kilka razy. – Możesz mnie zastąpić?

– Oczywiście!

– I bardzo cię proszę, żebyś zjechała później do hipermarketu: potrzebuję coś na grypę i coś do jedzenia. Myślę, że przypłacę tę wycieczkę solidnym choróbskiem – zaszczękał zębami.

Szybko zamieniliśmy się miejscami. Usiadłam na wysoko osadzonym siedzeniu kierowcy, w samochodzie zbyt dużym jak na krasnala, którym byłam. Moje zaledwie sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu przesądzało sprawę, trzeba było wyregulować siedzenie i kierownicę. O ile z tym drugim poradziłam sobie sama, o tyle Arkady musiał mi pomóc w uregulowaniu fotela. Siedział już obok mnie w samochodzie i patrzył, jak zmagam się z drążkami regulacyjnymi.

– Zaczekaj, pomogę ci, tylko… – dał mi do zrozumienia, że muszę się przesunął. Odsunęłam się w stronę drzwi. – Nie tak! Musisz usiąść normalnie, inaczej tego nie wyregulujemy.

Rozchyliłam więc moje nogi i pozwoliłam, żeby ręka Arkadego sięgnęła pod fotel, na którym siedziałam. Pociągnął drążek ku górze, przy czym otarł się o moje odsłonięte kolano. Nasze oczy spotkały się. Niestety jego szarpnięcie ku górze nic nie dało, więc musiał ponowić swój ruch. Szarpnął jeszcze raz, tym razem jednak bardziej nachylił się w moją stronę. Na szczęście poszło mu lepiej, nie omieszkał jednak znów zahaczyć dłonią o moje kolano. Nie mógł tego przecież zrobić specjalnie, ale fakt, że to się stało… Poczułam podniecenie, którego nie potrafiłam opanować. Odetchnęłam kilka razy, próbując włączyć silnik samochodu. Drżały mi dłonie. Nie mogłam poskromić swojego galopującego serca. Właśnie dotykałam kierownicy wozu, którym na co dzień jeździł Arkady Kamiński. On we własnej osobie siedział obok mnie i potrzebował mojej pomocy. „Ryćkum-tyćkum! Tekla opanuj się!”

– Jedziemy? – przywołał mnie do porządku. Dopiero jego blada, markotna buzinka przekonała mnie, że to nie czas na erotyczne fantazje.

– Tak! – Odetchnęłam głęboko i uruchomiłam samochód.

Wjechałam na parking przed sklepem, gdzie na jego wyraźne życzenie miałam zakupić danie gotowe w kilka sekund, coś na grypę i środki przeciwbólowe. Arkady sprawiał wrażenie, jakby coś go bolało – oszacowałam mniej więcej, że musi to być głowa, a ściślej szczęka z prawej strony. Często tam sięgał. Poza tym jadł jakieś pięć godzin temu i to tylko puste kalorie w postaci słodkich muffinek z czekoladą. „Rany! Jak ten człowiek się odżywia!” Byłam przerażona tym odkryciem – poznałam jedną z jego tajemnic i nie miałam zamiaru przejść obok niej obojętnie.

– O nie, panie Kamiński – szepnęłam pod nosem, gdy szukałam jego ulubionego dania: chińskiej zupki w proszku do zalania wrzątkiem. „Póki ja jestem pana asystentką, będę gotowała dla pana pyszne obiadki!” – A to świństwo z proszku kupuję dla pana po raz pierwszy i ostatni. Cebulowo serowa, ble! – dodałam jeszcze na głos, gdy wzięłam to ohydztwo z pułki. Jakaś kobiecinka, która akurat tamtędy przechodziła, popatrzyła na mnie dziwnie, więc powiedziałam: – Szef je zupki z proszku, ale więcej mu ich nie kupię!

Staruszka przyjrzała mi się i powiedziała:

– Kiedyś to takiej chemii nie było.

– Tak, wiem.

– Niech pani gotuje szefowi obiady, bo się otruje tym świństwem – poradziła mi poważnie.

– Tak, ma pani rację. Z pewnością zastosuję się do pani zaleceń – odparłam i uśmiechnęłam się. Ale i ona nie była mi dłużna. Poczuła się doceniona. Starsza pani poszła do zwykłej kasy, a ja szybko skasowałam się w samoobsługowej i pospieszyłam do szefa. A wiadomo, że jak mężczyzna się przeziębi, to „umiera”!

Biedaka już mdliło z głodu, kiedy podałam mu posiłek. Ból szczęki widocznie nabrał na sile, bo kilka razy cicho syknął, gdy przeżuwał pierwszy kęs zakupionego przeze mnie pączka. Odruchowo wzięłam te z różowym lukrem, posypane mini cukiereczkami w różnych kolorach.

– Ostrożnie – poprosiłam go ze współczuciem. Podałam mu tabletkę przeciwbólową i wodę niegazowaną w małej buteleczce.

– Dzięki, Tecia – powiedział do mnie jak do starej znajomej. – Życie mi ratujesz.

– Cała przyjemność po mojej stronie… Tylko że szef nadal wygląda niewyraźnie. Jest pan…

– Arek – poprawił mnie.

– Tak. Czy jesteś pewien, że chcesz jechać do biura?

– Muszę jechać do biura, więc jedź – zabrzmiał trochę nieprzyjemnie, jakbym chciała odebrać mu coś cennego. Doskonale wiedziałam, że dla niego praca jest najważniejsza. Był dopiero wtorek, ale ja już w tej chwili zaczęłam się zastanawiać, kiedy na horyzoncie weekendowych przygód pojawi się jakaś długonoga blondyna, która ukradnie go na całe dwa dni, żeby uprawiać z nim seks w pięćdziesięciu różnych konfiguracjach kamasutry lub siedzieć w jacuzzi przez pół nocy i zażerać się truskawkami zanurzonymi w bitej śmietanie z…

– Już się robi, szefie – odpowiedziałam posłusznie i ruszyłam w drogę.

Już samo wejście do firmy kosztowało go wiele. Arkady po prostu słaniał się na nogach, do tego stopnia, że poczułam się w obowiązku, aby posłużyć mu swoim ramieniem.

– Proszę się na mnie wesprzeć – poprosiłam i ujęłam go pod rękę. Ale on odsunął się.

– Nie, dam sobie radę.

Ruszyliśmy w stronę budynku. Poczułam się troszkę odepchnięta, ale nie dałam tego po sobie poznać. Trzymając nad jego głową parasol, zmierzałam do celu. Nagle zakręciło się mu w głowie, więc tym razem musiał skorzystać z mojego ramienia.

– Trzymam cię – podtrzymałam go i wolnym krokiem ruszyliśmy dalej. „Ryćkum-tyćkum, dobrze że byłam o krok od niego!”

Gdy dotarliśmy pod wiatę, wyprostował się i odetchnął.

– Jak tam?

– Już troszkę lepiej, ale jedziemy windą.

Weszliśmy do holu, a później już prosto do windy.

Sam na sam z Arkadym Kaminskym w windzie. Kiedyś wyobrażałam sobie, jak całuje mnie w takiej windzie. Ja stoję naga od pasa w dół, ledwie trzymam się na nogach, a on swoimi ustami i językiem robi z moją małą takie rzeczy, że…

– Nie lubię wind, ale tym razem muszę – wytłumaczył mi się. Weszliśmy do środka.

Wsparty o ścianę, oddychał głęboko i niemiarowo.

– Boli cię? – zapytałam współczująco, grzecznie stojąc przy ścianie naprzeciwko niego.

– Gorsze są te dreszcze i osłabienie. A najgorsze jest to, że muszę zrobić jeszcze kilka rzeczy w firmie i nie wiem, czy dam radę. Nie! Ja muszę dać radę! – zezłościł się na siebie i chwycił się za głowę.

– Pomogę szefowi. – Wyciągnęłam w jego stronę rękę, ale szybko ją cofnęłam. „Dobrze, że nie zauważył!”

– Nie! Lepiej nie, bo to będzie praca po godzinach, a mnie nie wolno nadużywać dobroci pracowników. – Przetarł swoje wilgotne czoło dłonią.

Przypomniałam sobie wtedy, że ja u niego pracuję. Nie jestem ani jego kochanką, ani przyjaciółką, a nawet nie koleżanką. Ale kto miał o niego zadbać, jeśli nie jego asystentka?

– To się chyba nie tyczy asystentek? – zapytałam sprytnie.

– Zwłaszcza młodych osób na stażu – wyjaśnił z naciskiem.

Przyjęłam to do wiadomości, ale nie miałam zamiaru pozwolić mu zostać po pracy samemu w tym stanie. Musiałam improwizować.

Położył się na sofie i kazał się nakryć kocem, więc to zrobiłam. Zrobiłam mu nawet lekarstwo do wypicia z gorącą wodą. Zemdliło mnie już od samego zapachu chemicznej cytrynki, która zaświdrowała w moim nozdrzach. Na jego wyraźne życzenie zalałam też zupkę chińską wrzątkiem – to dopiero była ohydna mieszanka zapachów! Wstrzymałam jednak oddech i podałam szefowi ten koktajl mołotowa, którym chciał zabić przeziębienie. Ale Arkady miał takie dreszcze, że o mały włos, a wylałby na siebie gorącą zawartość szklanki.

– Ochłodzę to – wzięłam napój i zaczęłam go przelewać ze szklanki do szklanki. Moja mama tak zawsze robiła, kiedy byłam mała i nie chciała, żebym się oparzyła. Po niedługim czasie płyn był już przestudzony, więc podałam go ponownie do wypicia szefowi.

Wypił małymi łyczkami, półleżąc na swojej czarnej sofie. Był blady, osłabiony… Nie chciałam, żeby się wykończył.

– Szefie, to trzeba wyleżeć w łóżku. Inaczej choroba przedłuży się i będzie więcej zaległości.

Nie słuchał mnie. Wypił lekarstwo do dna, zjadł tę swoją paskudną zupkę chińską, a ja w tym czasie wypiłam zieloną herbatę, która tuszowała swądek cebuli i sera swoim prawie naturalnym aromatem brzoskwini i skórki pomarańczy. Milczeliśmy oboje. On pewnie już w głowie kalkulował zyski i straty wynikłe z jego niedyspozycji, ja zaś kombinowałam, jak przekonać go do swoich racji. Musiałam go jakoś nakłonić do odpoczynku.

– Szefie – naciskałam prosząco.

– Julia mnie zabije! – jęknął. – Nie mogę jej z tym zostawić!

Proszenie nic nie dawało. Trzeba było użyć bardziej przekonującego argumentu.

– Panie Arkady…

– Arkady – poprawił mnie.

– O ile pamiętam, to ty Arkady tutaj rządzisz, więc… dlaczego po prostu nie rozporządzisz swoimi pracownikami tak, żeby sobie poradzili bez ciebie kilka dni?

– Bo muszę trzymać rękę na pulsie – mówił mało przytomnie.

– Aha, to po co ci pracownicy?

– Żeby u mnie pracowali.

– No właśnie!

Wstałam i z telefonu stacjonarnego szefa wezwałam Julię. Stawiła się ślicznotka kilkanaście sekund później. Wkroczyła do środka z impetem. Powiało seksowną żyletą, zdolną kąsać wszystko, co stanie jej na drodze. Była nadąsana, jakby miała zaraz eksplodować.

– Słucham? – odezwała się grzecznie, choć z nutką pretensji.

– Szef jest chory. Muszę go zawieźć do domu. Poradzisz sobie bez niego przez kilka dni? – Zanim zaczęła protestować, prędko dodałam: – Na pewno w razie czego dogadacie się telefonicznie, prawda?

– Właściwie to… – popatrzyła na Arkadego i uległa. Widać jego blada twarz i osłabienie podziałały na nią przekonująco. – Dobrze. Jakoś to ogarnę. Ale…

– Wezmę z sobą laptopa – dodał niemrawo. I on uległ moim namowom. A skoro utorowałam już drogę przez te kolczaste chaszcze, to widać postanowił skorzystać.

– To postanowione! – klasnęłam w dłonie. – Dzięki Żyleta… to znaczy Julia! – poprawiłam się prędko, ale to nie zmieniło oburzenia na twarzy sekretarki. – Sorki, myślałam o tym, żeby kupić tacie żyletki do golarki – wytłumaczyłam się na chybił trafił. Julka pokiwała głową, niepewna tego, czy mówię prawdę. Wyszła, a ja odetchnęłam. „Mam ją z głowy!”

Zerknęłam w stronę Arcia. Wyglądał już na spokojniejszego. Leżał na sofie z zamkniętymi oczami i oddychał miarowo. Byłam z siebie bardzo zadowolona. Dopięłam swego! Teraz trzeba tylko było go jakoś przetransportować do domu i po drodze zrobić małe zakupy, żeby zrobić domowy obiad. Nigdy nie marzyłam o tym, że tak prędko przestąpię próg jego osobistej przestrzeni.

I tym sposobem wkroczyłam do królestwa Arkadego Kamińskiego! Już od pierwszych moich kroków, które postawiłam w jego mieszkaniu, przekonałam się, że nie tego się spodziewałam. Bo może i mieszkanie było duże i urządzone z gustem, lecz stan zalegającej tam warstwy kurzu, śmieci i brudu przeszedł moje wszelkie oczekiwania. Zacznijmy od tego, że krótki, wyłożony płytkami korytarzyk był cały w piachu. Koło wejścia stał stojak na parasole, do którego Arcio wrzucał śmieci. Na wieszaku naściennym kilka kurtek, a tapicerowana ławeczka do siadania i zakładania butów… brudna była od codziennego stawiania na niej buta i w pośpiechu pozostawiania odciśniętego, szarego śladu. „Ryćkum-tyćkum!!!! No pięknie, panie Kaminsky! Niezły z pana bałaganiarz!” Musiał dostrzec, jakie wrażenie zrobił na mnie ten bajzel, bo po tym jak powstrzymał mnie przed ściąganiem butów („Nie ściągaj, bo mam nieposprzątane.”) zaczął się tłumaczyć, choć ledwie zipiał:

– Serwis sprzątający miał wpaść tydzień temu… to znaczy dwa tygodnie temu, yyy to znaczy miesiąc… Ale ja nie mam czasu, żeby im otwierać i pilnować, żeby nic nie zniknęło.

– Hmm… – westchnęłam. – To może ja to jakoś ogarnę?

– Nie! Nie trzeba! Wejdź! – zaprosił mnie do swojej dużej kuchni połączonej z jadalnią. To nie było mieszkanie, to był apartament dla bogatego kawalera. Z tym, że Arkady nie był typowym bogaczem. On nie miał czasu na to, aby normalnie żyć. Zdziwiło mnie to, że facet na takim stanowisku nie potrafi zadbać o porządek w swoim mieszkaniu. Chwilę później kichnął i złapał się za obolałą głowę, a ja zrozumiałam, że on po prostu już nie wyrabiał. On potrzebował pomocy!

– Ogarnę to jakoś. Zrobię ci coś normalnego do zjedzenia, a ty idź się połóż, ok? – zagadnęłam do niego jak kobieta, która tutaj rządzi. Skinął mi głową i wyszedł.

Rozejrzałam się po wnętrzu i oprócz niezamiecionej podłogi znalazłam: zalegające sterty naczyń w zlewie, jedną bardzo przypaloną patelnię na wyspie kuchennej, pleśniejące resztki po jedzeniu na tejże, zmywarkę, w której coś od wielu dni się rozkładało… do tego od co najmniej dwóch tygodni niewyniesione śmieci. I wszędzie okruszki!

– Arkady, dlaczego? – rozczarował mnie, ale nie miałam zamiaru się poddać. „Jutro wpadnę tutaj z moim małym serwisem sprzątającym i ogarnę ten bajzel: grzecznie mówiąc.” Podkasałam rękawy i ruszyłam do zlewu…

– Płyn do naczyń? Czy istnieje tutaj coś takiego?! – zaczęłam rozglądać się w poszukiwaniu tego niezbędnego mi w tej chwili „pomocnika”. Jaki był efekt? Gdy otworzyłam górną półkę zawieszoną nad zlewem, spadła na mnie paczka płatków śniadaniowych i… wysypała się cała na mnie i na podłogę.

– Porażka – jęknęłam cicho.

Musiałam zapytać Arkadego, co gdzie ma, żeby jakoś ujarzmić tę dżunglę męskich niedoskonałości. Wyszłam więc z kuchni i udałam się do pokoju, który musiał być na wprost do drzwi wejściowych. Drzwi do sypialni były lekko uchylone. Podeszłam tam cicho, żeby sprawdzić i… Zobaczyłam autentycznego Adonisa. Właśnie przebierał się do piżamy, stał tyłem do drzwi, przodem do łóżka, a ja mogłam sobie przez szparę w drzwiach obejrzeć całą, naguśką połowę jego ciała. Stał w samych spodniach od garnituru… ale nie miał zamiaru ich pozostawiać. Dlatego zsunął je, później majtki i… Omal nie pisnęłam z radochy! Właśnie oglądałam półnagiego Arkadego Kamińskiego! Żałowałam, że nie widzę drugiej połowy, obraz byłby bardziej pełnowymiarowy! „Och! Dlaczego z przodu nie stoi lustro!”

Zgrabna pupa, mięśnie pleców i ręki, umięśniona łydka… Gdy ubierał na siebie górę od piżamy, dostrzegłam także kilka żeber, które wyraźnie odznaczyły się na jego wychudzonych plecach. Byłam pewna, że Arkady nie ma czasu na sport, był trochę wymizerniały. To nie mogło skończyć się dobrze! Musiałam o niego zadbać!

Gdy był już ubrany w piżamę, zapukałam do jego drzwi.

– Tak? – obejrzał się na mnie przez ramię.

– Arkady, muszę trochę ogarnąć kuchnię, zanim zrobię coś do jedzenia i…

– Zostaw to – machnął ręką, po czym wszedł pod kołdrę i zaczął sobie poprawiać poduszki pod plecami. Na kołdrze spoczywał już podłączony do sieci laptop.

– Przecież musisz zjeść coś normalnego! – Weszłam do pokoju i podparłam sobie boki. Niestety, to był błąd. W jego sypialni spotkało mnie kolejne rozczarowanie. Ilość męskich ubrań leżących na podłodze, oczywiście brudnych, spowodowała u mnie obrzydzenie. Zużyte skarpetki, majtki, koszule…

– Zostaw to i wracaj do domu. Ja sobie jakoś poradzę – po tych słowach kichnął kilka razy w swoją dłoń. Biedaczek zaczął rozglądać się w poszukiwaniu czegoś, czego bardzo w tej chwili potrzebował. Od razu domyśliłam się, co to jest.

– Gdzie trzymasz chusteczki? – zapytałam pewna swego. Szukając ich moim wzrokiem, nie śmiałam postawić ani kroku do przodu. „O nie, albo stąd zaraz wyjdę, albo natychmiast to sprzątnę!” To pierwsze jednak nie wchodziło w grę, w obliczu tego, jaki obraz nędzy i rozpaczy przedstawiał mój Ukochany. Miałam ochotę niezwłocznie podkasać rękawy, pozbierać z podłogi wszystkie jego ciuchy i wrzucić je do prania!

– W łazience… ale Tecia! – zatrzymał mnie, gdy już chciałam tam pójść. – Nie idź tam. Wiem, moje mieszkanie jest koszmarnie zaniedbane, ale… nie ogarnę tego. Może jutro wezwę serwis. Wybacz, ale muszę popracować.

– Aha, czyli mam sobie po prostu pójść? – zapytałam dla pewności.

– Tak – dał mi wyraźnie do zrozumienia, że jego bałagan to nie jest moja sprawa. Mimo wszystko żal mi go było: sam, bez obiadu, chusteczek i obarczony pracą. I już miałam zamiar powiedzieć mu, że sobie idę, gdy… zwyciężyła we mnie miłosierna samarytanka.

– Szefie, jestem pana asystentką, czyż nie tak? – zapytałam i podeszłam ku niemu. Oderwał swoje zmęczone oczy od ekranu i zapatrzył się na mnie.

– Tak.

– Czyż asystentka nie jest od tego, żeby ogarniać sprawy, na które szef nie ma czasu? – założyłam ręce z przodu, dając mu zrozumienia, że nie odpuszczę.

– Tak, ale nie jesteś sprzątaczką, Teciu. – Powrócił oczami do ekranu komputera i dodał: – Wieczorem poproszę cię o przywiezienie kilku rzeczy z biura, chcę je mieć na rano.

– Doskonale, ale teraz proszę mi wydać zezwolenie na zajęcie się tym chaosem. Inaczej uznam, że wcale mnie szef nie potrzebuje, a dostałam tę posadę jedynie z litości! – może zabrzmiało to trochę jak szantaż emocjonalny, ale ja wtedy zapomniałam, że żadne emocje nas nie łączą. Zachowywałam się, jakby mnie kochał i nie chciał, żebym odeszła, ale on mnie nie kochał. Zapomniałam o tym. Ale moje słowa i tak przyniosły efekt. Popatrzył na mnie zakłopotany.

– Przepraszam. Po prostu wstydzę się tego bałaganu. Odwiedziła mnie młoda kobieta, zapewne fanka czystości, a ja pokazałem się z jak najgorszej strony – tłumaczył się. – Poza tym miałaś mówić mi po imieniu – powrócił oczami ku ekranowi.

– Ok, Arek! Nie tłumacz się, tylko pozwól mi to zrobić! Po prostu nie chcę cię z tym wszystkim zostawiać samego! Rozumiesz? – zabrzmiałam znów nazbyt emocjonalnie. Zwrócił na mnie uwagę, popatrzył tymi swoimi czekoladowymi oczyma, zmarszczył brew, jakby próbował mnie zrozumieć i…

– Co jest fajnego w sprzątaniu brudu po swoim szefie? – zapytał dziwnie.

– Nic, ale nie ma też w tym nic fajnego, jak zostawia się człowieka w potrzebie, chorego, głodnego w dodatku… w bałaganie i bez chusteczek! Arkady, daj mi godzinę!

Przez chwilę jeszcze z sobą walczył, coś rozważał, po czym skinął głową.

– Skoro tak ci podpowiada sumienie… Ale zapłacę ci! – poprawił się szybko.

– Nie trzeba – bąknęłam pod nosem i pierwsze, co zrobiłam, to zaczęłam zbierać jego brudne ciuchy z podłogi.

– Nie mogę na to patrzeć – jęknął i zakrył dłonią oczy.

– Cicho! Zajmij się pracą! – udałam nadąsaną, żeby więcej nie marudził.