Alchemia Czarnych Lodowców - Wawrzyniec Jan Dąbrowski - ebook

Alchemia Czarnych Lodowców ebook

Wawrzyniec Jan Dąbrowski

4,2

Opis

O KSIĄŻCE
To, przesycona symboliką i realizmem magicznym, powieść drogi.
Dwaj muzycy, Henry i Harry, wyruszają w tajemniczą podróż, która początkowo przynosi upragnioną ulgę oraz wyczekiwane od dawna uczucie świeżości i zachwytu.
Przemierzane kilometry zdają się jednak w osobliwy sposób oddziaływać również na tektonikę ich stanów psychicznych.
Niepostrzeżenie znajoma rzeczywistość zaczyna się rozklejać i tracić wyraźne kontury, a bohaterowie stają przed pytaniem: czy to ucieczka, czy dążenie ku czemuś?
A może ich podróż odbywa się w g ł ą b ?
Kiedy siatka współrzędnych geograficznych znika całkowicie, egzystencjalne otwarcie przybiera charakter tak gwałtowny, iż nieuchronnie prowadzi do pytań o własną poczytalność...

O AUTORZE:
Wawrzyniec Jan Dąbrowski (ur. 1982), choć urodzony na warszawskim Żoliborzu, mawia, że z gór był od zawsze. Komponuje, gra i pisze. Na swoim koncie ma 19 wydawnictw fonograficznych i przeszło pół tysiąca koncertów, w tym występy na takich festiwalach jak Open'er Festival (2010) czy Off Festiwal (2018). Od 2017 roku oddany niszowemu projektowi na poły muzycznemu, na poły podróżniczemu, jednoosobowemu, obwoźnemu zakładowi koncertowemu - Henry No Hurry. Włóczykij, samotnik i umiarkowany eskapista. Przez kolegów muzyków określany mianem pustelnika arystokraty. Od ponad 15 lat związany z myślą wschodu oraz tym, co nazywa praktyką bezruchu. Mieszka w różnych miejscach, obecnie w Górach Kaczawskich.

FRAGMENT KSIĄŻKI:
"Przebyło się więc wreszcie ten nieskończenie martwy dystans, tę drogę widmo - od końca do początku.
Zaczynało się znowu chcieć.
Zaczynało się znowu żyć.
Znów się zaczynało.
Gnało nas na peryferia, na rubieże, ku kresom. Przeczuwaliśmy, że poza orbitami rozpędzonych miast musi przecież istnieć jakiś zupełnie inny wymiar. I teraz, właśnie teraz, potrzeba sprawdzenia tego stała się silniejsza od całej reszty. Byliśmy gotowi na wszystko! Chcieliśmy włożyć palec w ranę życia, poczuć ból, poczuć przyjemność, poczuć c o k o l w i e k, co wyrwałoby nas z tego stanu nieznośnej bylejakości. Uciekaliśmy z raju, który niepostrzeżenie stał się dla nas zdecydowanie za ciasny".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 155

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
3
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dapikus

Nie oderwiesz się od lektury

To lektura, która zaprasza w Tymczas i wciąga Bezczasem. Doskonałe metafizycznie kusi do wyłączenia się ze świata.
00

Popularność



Kolekcje



Prolog

Otwarcie

Szanse, że dotrę na czas, zmniej­szały się z każdą minutą. Czarna pępo­wina łącząca mia­sto matkę z jego mniej­szym odpo­wied­ni­kiem wła­śnie stra­ciła droż­ność. Utkną­łem na środ­ko­wym pasie w cią­gną­cym się po hory­zont sznu­rze aut. Od następ­nego węzła dają­cego szansę na ucieczkę z auto­strady dzie­liło mnie ponad dwa­dzie­ścia kilo­me­trów. Trzeba było więc posłusz­nie odstać swoje i wśród war­kotu bla­sza­nych puszek chło­nąć fru­stra­cję ludzi spóź­nio­nych tak samo jak ja i odczu­wa­ją­cych zapewne podobny ucisk w pod­brzu­szu.

Do tego wszyst­kiego jesz­cze ten lejący się z nieba żar…

Nie­któ­rzy pró­bo­wali się rato­wać, słu­cha­jąc radia. Przez otwarte okna dola­ty­wały dźwięki jakiejś sfa­bry­ko­wa­nej, być może napi­sa­nej przez naj­now­sze algo­rytmy muzyki. Inni wga­piali się w ekrany tele­fo­nów komór­ko­wych lub pro­wa­dzili roz­mowy z bli­skimi.

Zde­ner­wo­wa­nie, pośpiech, fru­stra­cja. Do tego wszyst­kiego jesz­cze jakieś nie­opi­sane znie­chę­ce­nie. Jakby wszystko było pozba­wione smaku, zapa­chu, jak­bym sam stał się maszyną podobną do samo­chodu, w któ­rym wła­śnie się goto­wa­łem.

Zupeł­nie jak żaby. Podobno kiedy wrzuci się je do gorą­cej wody, od razu wyska­kują. Jeśli jed­nak umie­ści się je w wodzie zim­nej, a dopiero póź­niej zacznie się stop­niowo zwięk­szać tem­pe­ra­turę, ugo­tują się bez naj­mniej­szej próby ucieczki.

Po co ja tam w ogóle jadę? – pomy­śla­łem. Czy naprawdę wie­rzę w sens tego spo­tka­nia? W głębi ducha prze­cież wie­dzia­łem, że będą to kolejne bez­owocne godziny. Taniec kur­tu­azji, fra­ze­sów, prze­ko­ny­wa­nia, że to, co robimy, jest sza­le­nie ważne i poży­teczne. „A Twoja obec­ność – stra­szył wymie­rzony we mnie palec wska­zu­jący – jest tam klu­czowa”.

Byłem w pułapce. Nie tylko przez korek.

Zaklą­łem i ude­rzy­łem dłońmi w kie­row­nicę.

Czu­łem się jak zwie­rzę zagnane w miej­sce, w któ­rym zaraz zaczną upusz­czać mu krew. Spoj­rza­łem bez­rad­nie w bok. Na jed­nym ze słup­ków ogro­dze­nio­wych sie­dział potężny myszo­łów. Dumny, dostojny. Patrzył wprost na mnie.

– Tobie to dobrze. Jesteś wolny – wymam­ro­ta­łem pod nosem.

„A Ty?”

Ptak zerwał się do lotu spło­szony przez pod­jeż­dża­jący z dru­giej strony siatki samo­chód. Wysia­dło z niego kilku męż­czyzn ubra­nych w odbla­skowe kami­zelki, wycią­gnęli kosy spa­li­nowe. Jeden z nich pod­szedł do bramy ser­wi­so­wej i zaczął się szar­pać z kłódką.

– A ja? – powie­dzia­łem na głos i nie­spo­dzie­wa­nie włą­czy­łem prawy kie­run­kow­skaz.

Serce zaczęło mi walić jak sza­lone. Bez­błęd­nie roz­po­zna­łem uczu­cie. Atak paniki wła­śnie się roz­po­czy­nał.

Choć sąsiedni pas był cał­kiem zapchany, a auta poru­szały się w żół­wim tem­pie, skrę­ci­łem koła mak­sy­mal­nie w prawo.

– No i gdzie się, kurwa, pchasz? – rzu­cił tęgi bez­kar­ko­wiec, wysta­wia­jąc głowę przez okno.

Nie reago­wa­łem. Mia­rowo odpusz­cza­łem sprzę­gło i doda­wa­łem gazu, cen­ty­metr po cen­ty­metrze wymu­sza­jąc pierw­szeń­stwo. Szcze­lina przede mną stop­niowo się powięk­szała.

Otwar­cie na dwa palce.

– Hej! Głu­chy jesteś? – powie­dział i huk­nął wysu­niętą przez okno dło­nią w drzwi swo­jego BMW.

Samo­chód przed nim wła­śnie pod­je­chał kolejne pół metra, które od razu skrzęt­nie wyko­rzy­sta­łem. To go roz­wście­czyło. Usły­sza­łem, jak roz­ju­szony wysiada z auta. Trzask zamy­ka­nych drzwi nie pozo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści – cała fru­stra­cja wła­śnie zna­la­zła obiekt, na któ­rym mogła się sku­pić. Dosko­czył do mnie i zaj­rzał przez otwarte okno, dło­nią łapiąc już za klamkę.

– I co teraz?! – ryk­nął na cały głos, szar­piąc za drzwi.

Wci­sną­łem pedał gazu do oporu, odwró­ci­łem wolno głowę i spoj­rza­łem mu w oczy. Następ­nie dziw­nie spo­kojny zdją­łem nogę ze sprzę­gła.

Pełne otwar­cie.

Wgnio­tło mnie w fotel. Usły­sza­łem, jak ocie­ra­jące się o sąsiedni samo­chód drzwi zamy­kają się z trza­skiem. Kop był na tyle silny, by prze­pchnąć sto­jące przede mną auto o kolejne pół metra, czyli dokład­nie o tyle, ile wystar­czyło, by się prze­śli­znąć. Wypa­dłem z impe­tem z jezdni, a następ­nie usły­sza­łem cięż­kie stęk­nię­cie pra­cu­ją­cego zawie­sze­nia, gdy samo­chód prze­ła­my­wał się przez głę­boki rów. Wpa­tru­jąc się w otwie­raną przez pra­cow­ni­ków bramę, nie odpusz­cza­łem gazu. Mignęły mi tylko ich prze­ra­żone twa­rze, kiedy w popło­chu odska­ki­wali na bok.

Wypa­dłem na boczną drogę bie­gnącą rów­no­le­gle do auto­strady. Jecha­łem ślepo przed sie­bie, wybie­ra­jąc kolejne skręty i roz­wi­dle­nia na chy­bił tra­fił. Ktoś wyłą­czył mi mózg, pozo­sta­wiw­szy jedy­nie zwie­rzęcą wolę. Pod wpły­wem nagłego wstrząsu wyrwa­łem się ze swo­jej dotych­cza­so­wej orbity niczym krą­żący w kosmo­sie obiekt.

Dal­sze obli­cze­nia były bez­ce­lowe.

Tra­jek­to­ria lotu stała się nie­prze­wi­dy­walna.

Kajlas

Nie­któ­rzy, kolek­cjo­ne­rzy nowych doświad­czeń, wyru­szają w drogę z zamia­rem ode­rwa­nia się od codzien­no­ści, zmiany oto­cze­nia, prze­wie­trze­nia głowy. Ma to być epi­zod, z któ­rego wrócą do domów, rodzin, cze­goś, co nazy­wają „swoim życiem”. Nie wie­dzą, że nawet naj­lep­sza polisa nie jest w sta­nie zagwa­ran­to­wać im bez­pie­czeń­stwa. Każda podróż, o ile tylko trwa dosta­tecz­nie długo, zmie­nia. A ten, który wraca, czę­sto ostatni dowia­duje się, że do świata sprzed nie ma już powrotu.

▲▼▲

Mia­łem wizję.

Patrzę na świętą górę Kaj­las, dookoła któ­rej odby­wają się tra­dy­cyjne piel­grzymki. Obok mnie stoję „ja sprzed”. Można pomy­śleć, że skoro zaj­mu­jemy ten sam wyci­nek Ziemi, to jeste­śmy w tym samym punk­cie. Mnie sprzed tak się wła­śnie naiw­nie wydaje.

A jed­nak tylko jeden z nas okrą­żył już tę górę.

Jak opo­wie­dzieć mu to wszystko, czego opo­wie­dzieć nie spo­sób, bowiem wymyka się słowu?

Część 1. W drodze, w ruchu, w pomiędzy

Kawa

Zapo­wiedź wio­sny zawsze robi bała­gan. To napeł­nia nadzieją odro­dze­nia, to znów stra­szy wszel­kimi odcie­niami sza­ro­ści i pod­skór­nym nie­po­ko­jem. Jakby olbrzy­mie waha­dło, docie­ra­jąc do miej­sca mak­sy­mal­nego wychy­le­nia, tra­ciło tempo, zwal­niało, by osta­tecz­nie na krótką chwilę się tu zatrzy­mać. W owym punk­cie tkwi nie­wy­po­wie­dziana inten­syw­ność, poten­cjał zwrotu kie­runku. W wewnętrz­nym kra­jo­bra­zie są one pra­wie nie do znie­sie­nia. Chcia­łoby się ten pro­ces przy­spie­szyć, powie­dzieć: „No już, bła­gam! Niech to się wresz­cie prze­to­czy!”.

Ale nikt nie ma takiej wła­dzy.

Na szczę­ście.

▲▼▲

Naci­sną­łem przy­cisk i po krót­kiej chwili czarny płyn zaczął sączyć się z małych dysz. Zna­jomy zapach wnik­nął przez noz­drza i krę­tymi kana­łami dotarł do mózgu, napeł­nia­jąc go przy­jem­nym spo­ko­jem. Cze­ka­łem. Espresso zde­cy­do­wa­nie za szybko znika, a kawa okre­ślana jako mała jest zde­cy­do­wa­nie za słaba. Pil­no­wa­łem zatem, by zabrać kubek mniej wię­cej w poło­wie całego pro­cesu. W ten spo­sób uda­wało mi się osią­gnąć ide­alne pro­por­cje. Wstrzy­ma­łem oddech. Ciem­no­brą­zowa ciecz zmie­niała wła­śnie kolor na jasno­be­żowy.

– Ary­sto­krata! – rzu­cił z szy­der­czym uśmie­chem, aku­rat kiedy zaczy­na­łem cofać dłoń. Poczu­łem, jak gorący płyn ścieka mi po pal­cach.

– Cho­lera, Harry! – syk­ną­łem, a jakaś kobieta zmie­rzyła mnie zde­gu­sto­wa­nym wzro­kiem. – Zawsze musisz to robić?

– Robić co?

– Nie­ważne! – mach­ną­łem ręką. – Chodźmy!

– Cze­kaj, cze­kaj! – Harry przy­ło­żył dwa palce do ust i pod­niósł z uśmie­chem prawą brew.

▲▼▲

Sta­li­śmy na zaple­czu sta­cji pod wąskim dasz­kiem i patrzy­li­śmy na gęsto pada­jący deszcz. Było zimno i szaro. Dokład­nie tak, jak powinno być, kiedy nowa pora roku poka­zuje, na co ją stać. I gdyby tylko nie ten rytuał, odmie­rzany kil­koma cen­ty­me­trami zwi­nię­tej bibułki, przy­po­mi­na­li­by­śmy dwa bez­pań­skie psy. Zresztą nawet z papie­ro­sami w ustach wła­śnie tak teraz wyglą­da­li­śmy.

Marzec był niczym ude­rze­nie w mosiężny dzwo­nek. Przy­niósł zmianę. Jego wibru­jący dźwięk dotarł do odle­głych zauł­ków świa­do­mo­ści i wyszep­tał trzy­krot­nie nasze imiona. Poczu­li­śmy wtedy, jak z uśpionych zimą nasion zaczęły kiełkować nowe chęci. Pięły się nie­stru­dze­nie ku górze, prze­bi­jały przez poczerniałą od mrozu ziemię i wysta­wiały już swoje zie­lone, ślimaczo zwinięte główki na powierzchnię.

Prze­było się więc wresz­cie ten nieskończenie mar­twy dystans, tę drogę widmo – od końca do początku.

Zaczy­nało się znowu chcieć.

Zaczy­nało się znowu żyć.

Znów się zaczy­nało.

Gnało nas na pery­fe­ria, na rubieże, ku kre­som. Prze­czu­wa­li­śmy, że poza orbi­tami roz­pę­dzo­nych miast musi prze­cież ist­nieć jakiś zupeł­nie inny wymiar. I teraz, wła­śnie teraz, potrzeba spraw­dze­nia tego stała się sil­niej­sza od całej reszty. Byli­śmy gotowi na wszystko! Chcie­li­śmy wło­żyć palec w ranę życia, poczuć ból, poczuć przy­jem­ność, poczuć cokol­wiek, co wyrwa­łoby nas z tego stanu nie­zno­śnej byle­ja­ko­ści. Ucie­ka­li­śmy z raju, który nie­po­strze­że­nie stał się dla nas zde­cy­do­wa­nie za cia­sny.

Rów­no­le­gle dzia­łała na nas siła o odwrot­nym kie­runku. Byli­śmy niczym malut­kie opiłki żelaza przy­cią­gane przez olbrzymi magnes. Jakby coś nie­ustan­nie nas wołało, wska­zy­wało drogę, wytwa­rzało próż­nię, w którą byli­śmy zasy­sani.

Osta­tecz­nie trudno było stwier­dzić, czy zmie­rzamy od czy do.

▲▼▲

Przy­glą­da­łem się Harry’emu, który z lekko odchy­loną głową to zer­kał na kapiący z daszku deszcz, to wpa­try­wał się w bli­żej nie­okre­śloną dal. Póź­niej, długo po tym, gdy już znik­nął, pomy­śla­łem, że musiał się wtedy przy­glą­dać chmu­rom. Zawsze go fascy­no­wały. Pamię­tam, jak pew­nego razu odwró­cił się do mnie i z dzie­cię­cym zachwy­tem wska­zał pal­cem na niebo. Powie­dział: „Zobacz! A to prze­cież tylko woda”. Teraz trwał jed­nak w jakimś nie­na­tu­ral­nym bez­ru­chu i tylko jego głę­boko osa­dzone, lekko zaczer­wie­nione oczy zmie­niały od czasu do czasu obiekt zain­te­re­so­wa­nia. Jasne, pra­wie białe włosy zało­żone z jed­nej strony za ucho, z dru­giej zwi­sały swo­bod­nie niczym roz­pusz­czona koń­ska grzywa. W ogóle miał w sobie coś z konia. Wyraź­nie zary­so­waną szczękę, odro­binę wklę­słe policzki i duże usta. Poro­śnięta kil­ku­dnio­wym zaro­stem twarz, wyrzeź­biona w spo­sób zde­cy­do­wany i kon­se­kwentny, nie pozo­sta­wiała miej­sca na dwu­znacz­no­ści. Tylko brwi miał nie­ty­powe, jakby kwa­dra­towe, ot, dwie poziome kre­ski nie­two­rzące łuków. Kiedy je marsz­czył i łypał spod nich, przy­po­mi­nał sro­giego kapi­tana kutra rybac­kiego.

Popiół z papie­rosa miał już dobre kilka cen­ty­me­trów. Osią­gnął punkt kry­tyczny i runął w dół. To go wyrwało z zadumy. Poki­wał głową, mruk­nął coś pod nosem, a potem powie­dział:

– Tak to jest, tak to wła­śnie jest, panie kolego!

Spoj­rza­łem na niego pyta­jąco, od razu kar­cąc się za to w myślach. Prze­cież to wła­śnie go karmi, tym się żywi. Harry cisnął peta w kałużę przed sobą i ruszył w stronę samo­chodu.

Czarne psy

Weszli­śmy po sta­rych scho­dach z potęż­nymi porę­czami na pierw­sze pię­tro. Było cicho i uro­czy­ście w ten cha­rak­te­ry­styczny, biblio­teczny spo­sób. Idąc dłu­gim kory­ta­rzem, wsłu­chu­jąc się w głu­chy stu­kot butów na drew­nia­nym par­kie­cie, zaczę­li­śmy się roz­glą­dać. Późny Gomułka, wcze­sny Gie­rek. Ide­al­nie. Harry chciał coś powie­dzieć, ale powstrzy­ma­łem go, krę­cąc głową i przy­kła­da­jąc palec do ust.

Prze­kro­czy­li­śmy próg czy­telni. Wła­śnie tu wie­czo­rem miał się odbyć kon­cert. Pierw­szy w naszej tra­sie i pierw­szy, jak mie­li­śmy się wkrótce dowie­dzieć, w histo­rii tej biblio­teki.

Wszystko było już przy­go­to­wane. Na publicz­ność cze­kały usta­wione w rów­nych rząd­kach krze­sła oraz sto­li­czek z her­batą i ciast­kami. Pod­eks­cy­to­wani orga­ni­za­to­rzy gestami wska­zali miej­sce, w któ­rym miała się poja­wić scena.

Nim udało mi się otwo­rzyć usta, usły­sza­łem szy­der­cze par­sk­nię­cie Harry’ego:

– No bła­gam! Nie za grzecz­nie?!

Upo­mnia­łem go sro­gim spoj­rze­niem, choć sam nie ujął­bym tego lepiej. Pod­czas gdy zmie­szani orga­ni­za­to­rzy zaczęli tłu­ma­czyć, skąd taki wybór, Harry wyru­szył na krótki spa­cer. Prze­cha­dzał się pomię­dzy rega­łami, wodził dło­nią po grzbie­tach ksią­żek, przy­sta­wał, wycią­gał któ­rąś z nich, kart­ko­wał, by po krót­kiej chwili leni­wym kro­kiem ruszyć dalej. Był niczym różdż­karz szu­ka­jący wody. Gdy, pró­bu­jąc uspo­koić orga­ni­za­to­rów, wypo­wia­da­łem wła­śnie słowa: „Dajmy sobie, pro­szę, chwilę, by poczuć odpo­wied­nie feng shui”, Harry, jakby powo­do­wany sil­nym impul­sem, zatrzy­mał się. Odczy­ta­łem opis działu znaj­du­jący się tuż nad jego głową: Geo­gra­fia.

– Tu! – wska­zał pal­cem w kie­runku ziemi.

Pra­cow­nicy biblio­teki wymie­nili zdzi­wione spoj­rze­nia, a ja bez waha­nia chwy­ci­łem dywan i jed­nym ruchem roz­wi­ną­łem go we wska­za­nym miej­scu.

– Cia­sno… klau­stro­fo­bicz­nie – nie prze­sta­jąc wymie­niać, znik­ną­łem za jed­nym z rega­łów. Po chwili, roz­su­wa­jąc książki na wyso­ko­ści żeber, wychy­li­łem się przez utwo­rzone w ten spo­sób okienko i dorzu­ci­łem: – Ide­al­nie!

▲▼▲

Sie­dzie­li­śmy w nie­wiel­kim poko­iku słu­żą­cym nam za gar­de­robę.

− Sporo osób przy­szło! – rzu­cił Harry, wcią­ga­jąc na sie­bie biały T-shirt. − To co? Ostat­nie siku zro­bione? – zapy­tał, pod­cho­dząc do drzwi. – Zaczy­namy?

Scena.

By do niej dotrzeć, wpierw trzeba opu­ścić bez­pieczną przy­stań gar­de­roby i wypły­nąć na nie­znane wody. Zda­rza się jed­nak, że coś w środku nie pozwala wstać, łapie za rękaw i skomli: „Nie idź tam!”. Wbrew radom Ody­se­usza trzeba wów­czas odwią­zać samego sie­bie od masztu i ruszyć dum­nie ku syre­nom. Kiedy indziej zupeł­nie na odwrót – trudno utrzy­mać lejce, powstrzy­mać fale eks­cy­ta­cji, bowiem stopy same wska­zują kie­ru­nek. Wła­śnie wtedy zaczyna się podróż wła­ściwa, która może trwać zale­d­wie parę sekund – wystar­czy zro­bić kilka kro­ków i naci­snąć klamkę. Zda­rza się jed­nak, że naj­pierw trzeba poko­nać labi­rynty cia­snych kory­ta­rzy, mean­dry festi­wa­lo­wych back­stage’ów czy wytrzy­mać trwa­jący całe wieki moment uno­szą­cej się kur­tyny.

Bez względu na odle­głość mie­rzoną w metrach to podróż pomię­dzy wymia­rami sacrum i pro­fa­num. Po wej­ściu na scenę jej gra­nice stają się w prze­dziwny spo­sób oczy­wi­ste dla wszyst­kich. Nawet gdy two­rzy ją rzu­cony na ulicę czy trawę dywan, jedy­nie nie­liczni mają odwagę go nadep­nąć. Wła­ści­wie wystar­czy­łoby przy pomocy czer­wo­nej nitki wyzna­czyć na ziemi pro­sto­kąt, by jak za dotknię­ciem różdżki prze­mie­nił się on w scenę. Biada jed­nak temu, kto uzna taki zabieg za stratę czasu! Muzyk, aktor, tan­cerz – wszy­scy potrze­bują sceny jak ryba wody. Potrze­buje jej też publika. A ta, którą zoba­czy­li­śmy tam­tego dnia przed sobą… była wyjąt­kowo tajem­ni­cza.

Zaczą­łem bez słowa przy­wi­ta­nia. Prze­cią­łem wiszące w powie­trzu wycze­ki­wa­nie leni­wym Fmaj7. Akord roz­pły­nął się po sali niczym dym z papie­rosa, po czym powoli zaczął uno­sić się w stronę sufitu. I byłby uciekł przez kratki wen­ty­la­cyjne, szpary w drzwiach, cie­niut­kie spę­ka­nia w skle­pie­niu, gdyby nie chra­pliwy dźwięk kon­tra­basu. Wypusz­czona spod pal­ców Harry’ego pryma dopa­dła ucie­ki­niera, osa­dziła go w har­mo­nii i spro­wa­dziła bez­li­to­śnie na dół. Byłem prze­ko­nany, że wszy­scy prze­śle­dzą ten pro­ces wraz z nami. Cze­ka­łem, aż odchylą głowy i odpro­wa­dzą dźwięki wzro­kiem z powro­tem na scenę. Ale nic z tego! Publicz­ność patrzyła cały czas przed sie­bie, na nas. Pozwa­la­łem więc, by nitki babiego lata spoj­rzeń stop­niowo opla­tały twarz, dło­nie, gryf gitary i, na samym końcu, nogi. Zer­k­ną­łem na Harry’ego. Z na wpół przy­mknię­tymi oczyma, pokryty od stóp do głów lep­kimi bia­łymi nićmi, wyglą­dał zupeł­nie jak zjawa. Gdy koły­sząc się, wpra­wiał je w ruch, spra­wiał wra­że­nie, jakby machał koń­ską grzywą. Póź­niej usły­sza­łem wyraźną róż­nicę w jego grze, dostrze­głem moment, kiedy żyla­ste dło­nie uzy­skały pełną nie­pod­le­głość. Wie­dzia­łem, że jest już hen, tam, w tym dziw­nym, smut­nym lesie, że biega po nim nago, spija rosę z kory drzew i roz­ma­wia z kamie­niami. Wie­dzia­łem, bo byłem tam z nim.

Z transu wybu­dził mnie tytuł kolej­nego utworu. Kiedy mia­łem już ude­rzyć w struny, usły­sza­łem zachryp­nięty głos Harry’ego:

– To będzie histo­ria psów – zaczął – które mają sierść i pod­nie­bie­nia czarne jak smoła. Nie są to psy zwy­czajne. Nie można ich spo­tkać na podwór­kach, w miesz­ka­niach ani wałę­sa­ją­cych się gdzieś przy dro­gach. Te żyją bowiem w każ­dym z nas. – Tu zmie­rzył publicz­ność wzro­kiem. – To prawda, więk­szość czasu spę­dzają na łań­cu­chach i wtedy, taaak, wtedy wszystko układa się prze­wi­dy­wal­nie. Ale kiedy taki czarny pies z łań­cu­cha się zerwie… potrafi solid­nie naba­ła­ga­nić, potrafi wywró­cić życie na lewą stronę. Na próżno wtedy przy­wo­ły­wa­nia i komendy. Nie obej­rzy się! Bie­gnie przed sie­bie, na oślep, w gorączce, bo wresz­cie może, bo wresz­cie… jest wolny.

Spoj­rza­łem na niego, wydą­łem usta i poki­wa­łem głową w geście uzna­nia. Ale Harry nie zwró­cił na to uwagi. Uniósł za to wska­zu­jący palec i dodał:

– Jeśli ktoś z Was – tu łyp­nął na mnie spod kwa­dra­to­wych brwi – myśli, że takiego psa w sobie nie ma… niech tylko poczeka, aż ten zerwie się z łań­cu­cha!

Na chwilę zamar­łem. Przez uła­mek sekundy mia­łem wra­że­nie, że jego słowa zmie­rzają dokład­nie w to miej­sce, w które nie chcia­łem, by tra­fiły. Jakby Harry miał szcze­gó­łową mapę mojego wnę­trza, przy­naj­mniej tej jego czę­ści, któ­rej cał­ko­wi­cie nie zna­łem. Wga­pia­łem się w jego unie­siony palec i patrzy­łem, jak wszystko inne pochła­niała głę­boka czerń.

Z końca kory­ta­rza dobiegł szum czar­nych skrzy­deł.

Serce pod­sko­czyło do gar­dła.

Nie­spo­dzie­wa­nie star­sza pani z pierw­szego rzędu wybuch­nęła nie­po­ha­mo­wa­nym chi­cho­tem. Zakry­wa­jąc dło­nią usta, sta­rała się go powstrzy­mać – na próżno. Tamy puściły. To zdjęło zły czar! Powró­ciły kolory i pełne pole widze­nia. Wszy­scy, włą­cza­jąc w to Harry’ego, gło­śno się śmiali. Dystans pomię­dzy sceną a widow­nią znik­nął. Tylko ja sta­łem wciąż nie­ru­chomy, blady, z tłu­ką­cym się ser­cem.

Przez resztę kon­certu towa­rzy­szyło nam poma­rań­czowe świa­tło reflek­tora pada­jące od strony okien. Było tym inten­syw­niej­sze, im ciem­niej robiło się na zewnątrz. Nie mogłem się pozbyć wra­że­nia, że uczest­ni­czymy w naj­dłuż­szym, prze­czą­cym pra­wom astro­no­mii zacho­dzie słońca.

Dopiero gło­śne brawa, niczym odle­gły dźwięk budzika, przy­wo­łały nas z powro­tem. Minęły 64 minuty. Odło­ży­li­śmy instru­menty i pode­szli­śmy do kra­wę­dzi sceny. Usły­sza­łem, jak Harry liczy pod nosem: „raz, dwa…”, i na trzy nisko się ukło­ni­li­śmy. Kiedy ocie­ra­łem dło­nią spo­coną twarz, poczu­łem zna­jomy aro­mat.

Palce wciąż pach­niały poranną kawą.

Kruki

Kiedy zaspany wsia­dał do samo­chodu i z trza­skiem zamy­kał drzwi, nie­mal sły­sza­łem syk powie­trza wysy­sa­nego z kosmicz­nej śluzy. Cienka war­stwa pordze­wia­łej karo­se­rii i spę­kana w kilku miej­scach szyba odgra­dzały nas od reszty świata.

Byli­śmy w kap­sule cza­so­wej.

Kiedy mija­li­śmy gra­nice mia­sta i krzy­kliwe bil­l­bo­ardy powoli ustę­po­wały miej­sca przy­droż­nym drze­wom, kiedy prawa stopa nieco moc­niej zapa­dała się w pod­wo­zie, widzia­łem w lusterku wstecz­nym cią­gnące się za nami stado czar­nych kru­ków. Tylko cze­kały, aż drogę zata­ra­suje nam nie­dzielny kie­rowca lub czer­wone świa­tło ruchu waha­dło­wego, aż usiądą nam one na dachu, na zde­rzaku, będą walić dzio­bami w karo­se­rię, w skórę głowy, czaszkę, by na końcu bole­snymi ukłu­ciami w mózg przy­po­mnieć o tych wszyst­kich nie­za­mknię­tych pętlach, które zosta­wi­li­śmy w domu.

Jedy­nie w ruchu byli­śmy bez­pieczni.

Patrzy­łem więc z ulgą na wyświe­tlany za oknem film. Na białe plamki zni­ka­ją­cych w lasach sar­nich zadków, roz­wrzesz­czane stada wra­ca­ją­cych już żurawi czy prze­my­ka­jące od czasu do czasu przez szosę rude strzały lisów. Poni­żej falu­ją­cej linii gór zale­gały jesz­cze brudne łaty mokrego śniegu, któ­rych rychły kres zwia­sto­wały wiszące nisko oło­wiane czapy chmur. Gdzieś przy dro­dze doży­wały swo­ich dni drew­niane cha­łupy czy zzie­le­niałe ze sta­ro­ści płotki, gdzie indziej ostat­nie żółto-nie­bie­skie przy­stanki PKS. Wszystko to było praw­dziwe, takie, jakie jest, bez grama abs­trak­cji. Myśla­łem wów­czas o sobie spę­dza­ją­cym osiem godzin dzien­nie przed kom­pu­te­rem, prze­mie­rza­ją­cym tę samą drogę do pracy w kor­kach, w zapcha­nych tram­wa­jach i auto­bu­sach, wyko­nu­ją­cym te same ruty­nowe czyn­no­ści. Wolny jak krowa – jedy­nie w obrę­bie przy­twier­dzo­nego do ziemi łań­cu­cha. Jakże bli­sko tego byłem. Jak bar­dzo bałem się, że proza życia znów chwyci mnie za kark i wci­ska­jąc twarz w czarną zie­mię, syk­nie: „Co teraz?! Chcia­łeś latać wysoko, a orzesz glebę wła­snymi zębami?!”, a potem raz jesz­cze zmusi mnie do saba­czego posłu­szeń­stwa w imię prze­trwa­nia.

A jed­nak teraz, przez chwilę, mogli­śmy żyć ina­czej.

Grecy

Następ­nego dnia rano obu­dzi­łem się wcze­śnie. A może obu­dził mnie alko­hol, który na­dal pul­so­wał w żyłach? Patrzy­łem długo w drew­niany sufit, który co pewien czas, w wiru­ją­cym zna­jomo tańcu, ule­gał mimo­wol­nej defor­ma­cji. Kolejne zamknię­cie powiek, chwila prze­rwy i cały pro­ces zaczy­nał się od początku. Zro­zu­mia­łem, że dal­sze próby wej­ścia w sen nie powiodą się.

Zało­ży­łem więc nie­zdar­nie wczo­raj­sze ciu­chy, zabra­łem ze stołu papie­rosy i wysze­dłem na zewnątrz. Ude­rzyła mnie fala chłod­nego, orzeź­wia­ją­cego powie­trza. Wzią­łem głę­boki wdech i ruszy­łem rześko na poranny spa­cer.

Począt­kowo patrzy­łem pod stopy, na gli­nia­stą zie­mię i zapa­da­jące się w nią buty. Omi­ja­jąc lub prze­ska­ku­jąc kolejne kałuże koloru cap­puc­cino, wspi­na­łem się wąską ścieżką na poro­śnięte trawą zbo­cze. W poło­wie drogi do linii lasu przy­sta­ną­łem i odwró­ci­łem się. Na hory­zon­cie maja­czyły kon­tury gór, głę­boko w doli­nie budził się nowy dzień: szcze­ka­nie psa, uno­szący się z komi­nów dym, stu­kot, pobrzę­ki­wa­nia… życie.

Zacią­gną­łem się głę­boko i ruszy­łem pod górę. Coś na gra­nicy łąki i lasu przy­kuło moją uwagę. Rzeźba? Pomnik? – pomy­śla­łem. Z tej odle­gło­ści trudno było oce­nić. Dopiero kiedy nieco się zbli­ży­łem, roz­po­zna­łem w tym kształ­cie męż­czy­znę. Był nagi od pasa w górę. Piersi i przed­ra­miona zdo­biły nie­wy­raźne, roz­ma­zane wie­kiem tatu­aże. Czarne, naże­lo­wane włosy były sta­ran­nie zacze­sane do tyłu. W wycią­gnię­tej ręce trzy­mał biały pla­sti­kowy kube­czek. Patrzył wprost przed sie­bie. W jego postaci zauwa­ży­łem coś szla­chet­nego. Coś, co spra­wiało, że nie­tak­tem wydało mi się wypo­wie­dze­nie banal­nego „Dzień dobry”.

Na szczę­ście nie było mi dane trwać długo w nie­zręcz­nej ciszy.

– Czy widzisz te góry? – prze­mó­wił pomnik. – Czy widzisz te dostojne góry? – Bia­łym kubecz­kiem, na dnie któ­rego zako­ły­sała się prze­źro­czy­sta ciecz, wska­zał na linię hory­zontu. – Stoją tu od zawsze. W mil­cze­niu przy­glą­dają się kolej­nym obro­tom Ziemi, kolej­nym naro­dzi­nom, znoj­nym zma­ga­niom o byt. Widziały wojny, cier­pie­nia, pogromy i śmierć… Czy je widzisz?!

Poczu­łem, że ten zawie­szony w poran­nym powie­trzu znak zapy­ta­nia domaga się odpo­wie­dzi. Otwo­rzy­łem usta, ale… to nie moje słowa padły pierw­sze. Pomnik wygła­szał mono­log.

Jak dobrze – pomy­śla­łem. Wystar­czyło słu­chać.

– A my, górale, jeste­śmy ich dziećmi, jeste­śmy jak… – zawa­hał się – jak Grecy! – Choć zaszkliły mu się oczy, to reszta ciała pozo­sta­wała maje­sta­tycz­nie nie­po­ru­szona. Mówił coraz gło­śniej, tak że ostat­nie słowa były już pra­wie wykrzy­czane: – To my to wszystko stwo­rzy­li­śmy, tę kul­turę, to piękno, ten świat. Wyku­li­śmy go mło­tami naszych góral­skich serc! – Po jego policz­kach pocie­kły łzy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki