Z puszczy i bagien. Podlaskie opowieści ludowe. Seria: Proza ze Ściany Wschodniej, tom 1 - Michał Chomiuk - ebook

Z puszczy i bagien. Podlaskie opowieści ludowe. Seria: Proza ze Ściany Wschodniej, tom 1 ebook

Michał Chomiuk

3,7

Opis

Proza ze Ściany Wschodniej
Czy krajobraz, na jaki patrzymy za oknem, ma wpływ na to, kim jesteśmy, na nasze życiowe wybory? Na to, o czym i jak piszemy? Człowiek nie istnieje przecież bez kontekstu… Proza ze Ściany Wschodniej. Tom 1. Poczytaj, poszukaj odpowiedzi…

O KSIĄŻCE

„Kilkadziesiąt opowieści (legend?) z puszczańskich wsi, kartoflisk i kombajnów zbożowych. Michał Chomiuk, niczym jeden z braci Grimm, wprowadza nas w świat legend i baśni, ale zaskakuje w nich takimi bohaterami jak policja, weterynarz czy lekarz. W jego klechdach ktoś, zupełnie jak 100 lat temu, piecze chleb z krwią węża, ale zaraz potem dzwoni jakiś telefon i przychodzą smsy…
Chomiuk opisuje świat wiejskich wierzeń, który już odszedł. Opisuje językiem surowym, wiernie, bo od środka, jednak mocno filtrując go własnym chomiukowym stylem. Opisuje świat wierzeń, guseł, zabobonów. Niesprawiedliwego postrzegania odmieńców i płci. Świat magiczny, pogański, który tak chciał być chrześcijański (na jedno w sumie wychodzi). Ale też świat bóstw i bogów. O jakiego boga chodzi – o Jahwe, Swarożyca, czy innego Zeusa – nie zawsze jest jasne.
Podobnie jak jasna nie jest tożsamość samego Michała Chomiuka – człowieka, który jako dziecko odmówił jedzenia zwierząt, a potem zdjął tysiące wnyków w lasach Lubelszczyzny i blokował polowania. Zatrzymywał harwestery w Puszczy Białowieskiej, łapał kłusowników w Lasach Janowskich, a kiedyś w krzakach nad rzeką Wieprz znalazł sarnę z pętlą na szyi i uratował ją, stosując sztuczne oddychanie. Cóż można jeszcze powiedzieć o Chomiuku, który dzieli się oddechem z sarną? Jedna z jego sąsiadek twierdzi, że to zielarz, wiedźmin. Kiedy na przykład jedzie przez wieś na rowerze, to tak się ziemia trzęsie, że garnki lecą z pieca na ziemię, a szyby drżą w oknach”.
MICHAŁ KSIĄŻEK, reporter i przyrodnik, autor m.in. Atlasu dziur i szczelin

OD AUTORA:
„Moja przygoda z Podlasiem rozpoczęła się w 2005 roku, kiedy wiedziony miłością do dzikiej przyrody po raz pierwszy odwiedziłem cudowną i przebogatą Puszczę Białowieską, w której spędziłem wówczas trzy tygodnie. Aby rzecz ująć precyzyjnie, w samej puszczy, pośród leśnej głuszy, śpiąc w paśnikach czy też myśliwskich ambonach, wśród królestwa żubra i sóweczki, przesiedziałem równe dwa tygodnie, trzeci tydzień spędziłem natomiast, wędrując po okolicznych wioskach i prowadząc ciekawe rozmowy z ich mieszkańcami.
To wtedy właśnie udało mi się zebrać sporo niezwykłych, pasjonujących opowieści o ludowej obrzędowości, o wciąż żywej „instytucji” szeptuchy, czyli zamawiaczki, czy też mrocznych bajań o zaklinaniu wężowej krwi po to, aby komuś później zaszkodzić.
Już wówczas zrodziła się we mnie chęć zebrania obszerniejszego materiału na Podlasiu i wydania książki na ten temat. Wiele lat miało jednak upłynąć, zanim stało się to możliwe.
Mam nadzieję, że zgromadzony przeze mnie materiał, spisane opowieści i zwyczaje zainteresują czytelników oraz że ta skromna praca przyda się komuś, kto zechce się zapoznać z lokalnymi tradycjami, wierzeniami czy, mówiąc dość brzydko, zabobonami. Oczywiście nie jest to praca naukowa ani pod żadnym pozorem nie ma zamiaru takiej udawać. Starałem się jednak zrobić wszystko, by zebrać jak najwięcej różnorodnego materiału u źródła, a następnie rzetelnie go przedstawić.
Nie ukrywam, że niektóre opowieści są – w różnym stopniu – nieco przeze mnie zredagowane, sfabularyzowane, być może nawet – nie boję się użyć tego słowa – podkolorowane. Wszystkie one są jednak oparte na autentycznym, szczerym przekazie, a to, co stanowi jego sedno, nie zostało zmienione. Zmienione czy dodane mogą być imiona bohaterów, pewne drugorzędne fakty i poboczne części historii. Wszystko, co stanowi występujący czy gdzieś zasłyszany zwyczaj, rytuał bądź opowieść, pozostało niezmienione. W wypadku niektórych krótszych historyjek zrezygnowałem z jakiegokolwiek fabularyzowania czy ozdabiania i opisałem je „na sucho” – dokładnie tak, jak je usłyszałem i zanotowałem”.
Michał Chomiuk

O AUTORZE:

Michał Chomiuk (ur. 1976 r.), magister malarstwa na Wydziale Artystycznym Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Prezes i wieloletni koordynator projektów stowarzyszenia Zielona Swoboda. Przez wiele lat zaangażowany w ochronę lasów i walkę z kłusownictwem. Przeprowadził kilka tysięcy patroli zwalczających kłusownictwo. Uczestnik licznych działań na rzecz ochrony przyrody (Pradolina Wieprza, Puszcza Białowieska, Pogórze Przemyskie, Bieszczady). Brał udział w protestach społecznych przeciwko wyrębom cennych drzewostanów Puszczy Białowieskiej i Bieszczadów. Pasjonat starych, ludowych opowieści i legend. Autor dwóch książek, zawierających zebrane przez siebie opowieści ludowe od mieszkańców wsi Lubelszczyzny (Dziwy spod strzechy i wierzbowej dziupli, oraz Kasza dla diabła, czyli kręte ścieżki lubelskiego zabobonu). W wolnych chwilach maluje obrazy i pisze. Hobbystycznie zbiera i odnawia stare meble wiejskie. Około dziesięciu lat temu przeżył głębokie nawrócenie. Od tej pory gorliwy i praktykujący katolik.

FRAGMENT KSIĄŻKI:

„Były dwie sąsiadki. Jedna miała krowę i druga miała krowę. Krowa jednej z sąsiadek zawsze dawała mleko tłuste, a krowa drugiej – chude. Ta, która miała mleko chude, zazdrościła swej sąsiadce i dochodziła, z jakiej przyczyny tak jest. Życzliwi sąsiedzi poinformowali kobietę, że jej sąsiadka to wiedźma i to jej czarów sprawa, że ma takie tłuściutkie mleko, podczas gdy ona sama ma chude, byle jakie i mało. Powiedzieli też kobiecie, że można tę sprawę odwrócić, tylko trzeba zrobić jedną rzecz. Żeby odczarować mleko, kobieta musiała podejść wieczorem pod okno domu sąsiadki, gdy ta będzie doiła krowy, i gołą dupę wypiąć do okna. Wtedy czar miał ustąpić.
Durna zabobonna baba, niewiele myśląc, tak zrobiła. Wyszła wieczorem z chałupy, przeszła na drugą stronę drogi, wlazła na podwórko kobiety, zawinęła kieckę i wypięła tłuste gołe dupsko wprost do okna sąsiadki. Mąż tej sąsiadki siedział za stołem, a okno miał naprzeciwko, tak że ze zdumieniem wielkim w oczach spoglądał na osobliwy tenże widok. Szybko jednak ochłonął i złapawszy gruby, sękaty kij, co tchu wyskoczył przed chatę. Doskoczył do baby i dalej – po gołej wypiętej dupie okładać, tłuc, walić z całych sił niemiłosiernie. Baba z piskiem i wyciem uchodziła w te pędy. Dupsko miała tak obite i tak posiniaczone, że przez tydzień na nim usiąść nie mogła.
Odechciało jej się na zawsze zabobonów i oskarżeń sąsiadki o czary”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (6 ocen)
2
2
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Projekty
(edytowany)

Nie polecam

Okładka świetna, zapowiedzi na fb również, a książka rozpoczyna się wywodem autora o jego wierze katolickej, ocenami innych ludzi (oczywiście negatywnym) i wywodem co warto, a czego nie warto. Chciałam przeczytać ciekawe opowieści o wierzeniach na Podlasiu, a nie wynurzenia autora o jego modlitwach itp rodem z kościelnej ambony. Nie polecam, szkoda czasu. A mogła być z tego świetna książka gdyby autor skupił się na temacie, a nie na sobie.
30
emciaczyta

Nie oderwiesz się od lektury

NA WYRAŹNĄ PROŚBĘ AUTORA DODAJE JEGO KILKA SŁÓW „No i w końcu. Po wielu latach od rozpoczęcia prac (od roku 2018),nakładem wydawnictwa Paśny Buriat ukazała się moja nowa książka : Z puszczy i bagien- podlaskie opowieści ludowe. Jest to tom zebranych przeze mnie opowieści ludowych z obszaru Podlasia (z okolic Puszczy Białowieskiej, Bagien Biebrzańskich i terenów przyległych). Opowieści te to zbiór unikalnych i często ginących już tradycji ,legend czy też zwyczajów, które- jak uważam- za wszelką cenę należy zachować. Książka powstała dzięki wsparciu ze zbiórki pieniężnej ,jaką swego czasu na jej wydanie przeprowadziła Joanna Pawluśkiewicz za co stokrotne dzięki. Bez tego wsparcia nigdy by się ona nie ukazała. Książka jest owocem kilkunastu wypraw po terenie Podlasia ,odwiedzin w domach tamtejszych mieszkańców, rozmów z nimi, prowadzenia zapisków, notatek a następnie ich redagowania i narracji. Mam nadzieję, że trud się opłacił, i że czytelnicy będą zadowoleni. Nie za bardzo podoba mi się...
00

Popularność




Wstęp

Z ogromną satys­fak­cją, rado­ścią i przy­jem­no­ścią prze­ka­zuję Pań­stwu moją kolejną skromną książkę. Tak samo jak dwie poprzed­nie napi­sane przeze mnie pozy­cje, ta rów­nież sta­nowi zbiór ludo­wych legend, wie­rzeń, tra­dy­cji, zwy­cza­jów oraz zabo­bo­nów. O ile jed­nak dwie poprzed­nie książki (Dziwy spod strze­chy i wierz­bo­wej dziu­pli oraz Kasza dla dia­bła, czyli kręte ścieżki lubel­skiego zabo­bonu) doty­czyły legend i zwy­cza­jów zebra­nych na mojej rodzin­nej Lubelsz­czyź­nie, o tyle niniej­sza pozy­cja zawiera mate­riał z Pod­la­sia.

Moja przy­goda z Pod­la­siem roz­po­częła się w 2005 roku, kiedy wie­dziony miło­ścią do dzi­kiej przy­rody po raz pierw­szy odwie­dzi­łem cudowną i prze­bo­gatą Pusz­czę Bia­ło­wie­ską, w któ­rej spę­dzi­łem wów­czas trzy tygo­dnie. Aby rzecz ująć pre­cy­zyj­nie, w samej pusz­czy, pośród leśnej głu­szy, śpiąc w paśni­kach czy też myśliw­skich ambo­nach, wśród kró­le­stwa żubra i sóweczki, prze­sie­dzia­łem równe dwa tygo­dnie, trzeci tydzień spę­dzi­łem nato­miast, wędru­jąc po oko­licz­nych wio­skach i pro­wa­dząc cie­kawe roz­mowy z ich miesz­kań­cami.

To wtedy wła­śnie udało mi się zebrać sporo nie­zwy­kłych, pasjo­nu­ją­cych opo­wie­ści o ludo­wej obrzę­do­wo­ści, o wciąż żywej „insty­tu­cji” szep­tu­chy, czyli zama­wiaczki, czy też mrocz­nych bajań o zakli­na­niu wężo­wej krwi po to, aby komuś póź­niej zaszko­dzić.

Już wów­czas zro­dziła się we mnie chęć zebra­nia obszer­niej­szego mate­riału na Pod­la­siu i wyda­nia książki na ten temat. Wiele lat miało jed­nak upły­nąć, zanim stało się to moż­liwe. Nie mia­łem wów­czas ku temu ani czasu, ani moż­li­wo­ści, bra­ko­wało mi też spre­cy­zo­wa­nego planu.

Od tam­tego czasu do Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej przy­jeż­dża­łem jesz­cze wie­lo­krot­nie – czy to tury­stycz­nie, czy w ramach roz­ma­itych szko­leń, pro­jek­tów i warsz­ta­tów, aż w końcu w 2017 roku zago­ści­łem tam na nieco dłu­żej.

Wtedy wła­śnie, na sku­tek złej – a moim zda­niem wręcz fatal­nej – decy­zji ówcze­snego mini­stra śro­do­wi­ska, pro­fe­sora Jana Szyszki, w Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej pro­wa­dzono wycinkę na masową skalę. Jako miło­śnik przy­rody bar­dzo szybko zaan­ga­żo­wa­łem się w pro­te­sty prze­ciwko tym dewa­stu­ją­cym pusz­czę wyrę­bom i do zakoń­cze­nia wycinki udzie­la­łem się na rzecz jej zatrzy­ma­nia.

To wła­śnie dzięki ludziom, któ­rych tam pozna­łem, dzięki ich zaan­ga­żo­wa­niu i wspar­ciu, mogą Pań­stwo dzi­siaj trzy­mać w ręku ową publi­ka­cję. To dzięki ich namo­wom, zachę­tom oraz kon­kret­nym czy­nom mogłem poświę­cić czas i ener­gię na zebra­nie, a następ­nie opra­co­wa­nie mate­riału do tej książki.

Mam nadzieję, że zgro­ma­dzony przeze mnie mate­riał, spi­sane opo­wie­ści i zwy­czaje zain­te­re­sują czy­tel­ni­ków oraz że ta skromna praca przyda się komuś, kto zechce się zapo­znać z lokal­nymi tra­dy­cjami, wie­rze­niami czy, mówiąc dość brzydko, zabo­bo­nami. Oczy­wi­ście nie jest to praca naukowa ani pod żad­nym pozo­rem nie ma zamiaru takiej uda­wać. Sta­ra­łem się jed­nak zro­bić wszystko, by zebrać jak naj­wię­cej róż­no­rod­nego mate­riału u źró­dła, a następ­nie rze­tel­nie go przed­sta­wić.

Nie ukry­wam, że nie­które opo­wie­ści są – w róż­nym stop­niu – nieco przeze mnie zre­da­go­wane, sfa­bu­la­ry­zo­wane, być może nawet – nie boję się użyć tego słowa – pod­ko­lo­ro­wane. Wszyst­kie one są jed­nak oparte na auten­tycz­nym, szcze­rym prze­ka­zie, a to, co sta­nowi jego sedno, nie zostało zmie­nione. Zmie­nione czy dodane mogą być imiona boha­te­rów, pewne dru­go­rzędne fakty i poboczne czę­ści histo­rii. Wszystko, co sta­nowi wystę­pu­jący czy gdzieś zasły­szany zwy­czaj, rytuał bądź opo­wieść, pozo­stało niezmie­nione. W wypadku nie­któ­rych krót­szych histo­ry­jek zre­zy­gno­wa­łem z jakie­go­kol­wiek fabu­la­ry­zo­wa­nia czy ozda­bia­nia i opi­sa­łem je „na sucho” – dokład­nie tak, jak je usły­sza­łem i zano­to­wa­łem.

Zbie­ra­jąc mate­riał, spi­sy­wa­łem wszystko jak leci, gdyż uwa­żam, że w kul­tu­rze ludo­wej bar­dzo cie­ka­wym zja­wi­skiem jest wszystko to, co – pod róż­nymi wpły­wami – ulega pew­nemu prze­mie­sza­niu, chcia­łoby się powie­dzieć: skun­dle­niu. Dla­tego w książce poja­wia się na przy­kład infor­ma­cja o tym, że nad Bie­brzą matki stra­szyły swoje pocie­chy tym, że – oprócz zmor, dzia­dów, czy bez­den­ni­ków – może je porwać Buka. Oczy­wi­ste, przy­naj­mniej dla mnie, jest to, że zostało to zaczerp­nięte z Doliny Mumin­ków, ale w chwili, kiedy pewna miej­scowa kobieta, zapy­tana o lokalne tra­dy­cje i demony, opo­wiada mi o Buce, nie mogłem tego nie zano­to­wać. Choć więk­szość histo­rii opiera się na tra­dy­cjach lokal­nych, także w nich łatwo dostrzec pewne obce wpływy. Daje się je na przy­kład wychwy­cić, kiedy wie­lo­letni szep­tun okre­śla pewną wie­kową zama­wiaczkę, swoją kole­żankę po fachu, mia­nem sza­manki.

Zebrane histo­rie pocho­dzą głów­nie z dwóch rejo­nów Pod­la­sia, mia­no­wi­cie: z oko­lic Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej oraz z basenu Bie­brzy. W książce poja­wia się też kilka histo­rii z połu­dnio­wego Pod­la­sia (czyli tego leżą­cego już na tere­nie woje­wódz­twa lubel­skiego).

Mam głę­boką nadzieję – jesz­cze raz to powtó­rzę – że mój trud nie pój­dzie na marne i książka spodoba się czy­tel­ni­kom. Z serca życzę miłej lek­tury i ser­decz­nie pozdra­wiam.

Michał Cho­miuk

Zamowy w Tyniewiczach

Na prze­ło­mie kwiet­nia i maja Anno Domini 2018 wraz z Halszką i Sewe­ry­nem zbie­ra­li­śmy mate­riał do niniej­szej książki, jeż­dżąc po pięk­nych, malow­ni­czych wio­skach powiatu haj­now­skiego. Odwie­dza­li­śmy ich wie­ko­wych miesz­kań­ców, prze­pro­wa­dza­li­śmy wywiady. Ludzie ci chęt­nie dzie­lili się z nami swoją wie­dzą, doświad­cze­niem i nie­kiedy nad wyraz barw­nymi i cie­ka­wymi opo­wie­ściami oraz klech­dami z tych oko­lic. Opo­wia­dali o pozo­sta­ło­ściach ludo­wej obrzę­do­wo­ści, baśni, wie­rzeń, legend, oby­cza­jów, demo­no­lo­gii, wszel­kich cza­rów, zamów, dzi­wów i sen­sa­cji. Ja, jako czło­wiek wie­rzący i mający świa­do­mość tego, że wśród roz­ma­itych ludo­wych guseł i zwy­cza­jów mogą być – a nawet bez wąt­pie­nia są – takie, które niosą w sobie prze­kaz sprzeczny z reli­gią chrze­ści­jań­ską lub nawet pewne realne demo­niczne zain­fe­ko­wa­nie, byłem bar­dzo ostrożny i zaczy­na­łem wszystko od modli­twy. Sta­ra­łem się też pozo­sta­wać w zaży­ło­ści i bli­sko­ści z Panem Bogiem, czę­sto przy­stę­pu­jąc do spo­wie­dzi świę­tej i komu­nii.

Zda­rzyło mi się jed­nak wów­czas dwa razy samemu wziąć udział w sean­sie zama­wia­nia. Mimo że nie zauwa­ży­łem ani wów­czas, ani póź­niej żad­nych nega­tyw­nych skut­ków dla mej wiary, ducho­wo­ści i tak dalej, a poza tym mia­łem świa­do­mość, iż zama­wia­cze byli oso­bami wie­rzą­cymi, a ich zamowy pole­gały przede wszyst­kim na wzmo­żo­nej i aktyw­nej modli­twie do Boga, Matki Bożej i do pra­wo­sław­nych świę­tych, do dzi­siaj mam pewne wąt­pli­wo­ści, czy zro­bi­łem słusz­nie. Uwa­żam jed­nak, że w prze­ci­wień­stwie do roz­ma­itych komer­cyj­nych uzdro­wi­cieli: sza­ma­nów, bio­ener­go­te­ra­peu­tów, wró­żek, taro­ci­stów, kaba­li­stów i tym podob­nych – w więk­szo­ści hochsz­ta­ple­rów i oszu­stów, któ­rych siła bazuje albo na ludz­kiej naiw­no­ści, albo też na real­nych kon­szach­tach z kimś, z kim w żadne układy wcho­dzić nie należy – w wypadku zwy­cza­jów i wie­rzeń ludo­wych mamy do czy­nie­nia z praw­dzi­wym, bar­dzo cen­nym i god­nym ochrony bogac­twem.

Nawet jeśli ist­nieje tutaj pewne nie­bez­pie­czeń­stwo – wszak w dzie­dzi­nie ludo­wo­ści, jak wszę­dzie, wystę­pują siły dobre i złe, ciemne oraz jasne cha­rak­tery, wystę­pują też kusze­nie i dzia­ła­nie złych duchów – to jed­nak to nie­zwy­kłe bogac­two, dzi­siaj już ginące, odcho­dzące w nie­pa­mięć i nie­byt, trzeba moim zda­niem chro­nić, rato­wać, noto­wać i spi­sy­wać. Nie po to oczy­wi­ście, by samemu korzy­stać z pew­nych sto­so­wa­nych przez wiej­skich zakli­na­czy czy przez szep­tu­chy prak­tyk, spo­so­bów oraz metod (przed tym jako chrze­ści­ja­nin prze­strze­gam, szcze­gól­nie przed rze­czami typowo magicz­nymi), ale po to, by być świa­do­mym ogromu ojczy­stego i regio­nal­nego bogac­twa, jego zło­żo­no­ści, wiel­ko­ści i potęgi, roz­ma­itych spla­ta­ją­cych się moty­wów, pie­śni, opo­wia­dań i tra­dy­cji kształ­tu­ją­cych się nie­raz przez wieki, przyj­mu­ją­cych i adap­tu­ją­cych roz­ma­ite wpływy i nale­cia­ło­ści, wra­sta­ją­cych w żywy i barwny orga­nizm tra­dy­cji, kul­tury, ludo­wo­ści i dzie­dzic­twa.

Pra­gnę jesz­cze dodać, chcąc szcze­gól­nie uspo­koić wszyst­kich, któ­rzy od razu i we wszyst­kim doszu­kują się dzia­łań złego ducha, że nie zawsze to, co na pozór wydaje się magią czy prak­tyką czar­no­księ­ską lub podobną, musi tym być w swej isto­cie. Inny bowiem jest język reli­gij­nej orto­dok­sji, inny mistyki, a jesz­cze inny język reli­gij­no­ści ludo­wej. W tej ostat­niej w każ­dym regio­nie mamy do czy­nie­nia z prze­ni­ka­niem się ele­men­tów baśnio­wych, legen­dar­nych, cza­sami też bar­dzo naiw­nych, lecz pięk­nych. Nie zawsze i nie w każ­dym przy­padku – cho­ciaż tego wyklu­czyć nie można – reli­gij­ność ludowa, nawet prze­mie­szana z jakimś obcym wpły­wem, musi być sprzeczna z orto­dok­sją. O tym rów­nież należy pamię­tać.

Jako przy­kład podam tutaj cho­ciażby oka­dza­nie dymem z pokru­szo­nego ziela z wia­nusz­ków świę­co­nych na oktawę Bożego Ciała. Pamię­tam taki zwy­czaj z mojej wio­ski rodzin­nej, z prze­ka­zów mojej świę­tej pamięci babci, że wła­śnie dymem z tych spa­la­nych wia­nusz­ków oka­dzano wymiona krów, które miały zapa­le­nie. Z jed­nej strony można powie­dzieć, że jest to prak­tyka magiczna, bo prze­cież ten dym miał uzdro­wić chorą krowę czy też, w innych przy­pad­kach, chore dziecko. Ja jed­nak za nic w świe­cie nie posą­dził­bym osób, które sto­so­wały tę prak­tykę, o jaką­kol­wiek magię. Wiem, że moja bab­cia, która opo­wia­dała o tym zwy­czaju, obra­zi­łaby się na każdą suge­stię wska­zu­jącą, iż może mieć to cokol­wiek wspól­nego z cza­rami czy magią. Lud wiej­ski abso­lut­nie nie trak­to­wał tego czy też podob­nych zwy­czajów jako czar­no­księ­skich bądź magicz­nych. Wprost prze­ciw­nie – to nie sam w sobie dym miał uzdra­wiać. Tym, co uzdra­wiało, co poma­gało w każ­dym przy­padku, miała być modli­twa. Dopiero zioła, które poświę­cono – czy to w cer­kwi, czy w kościele – zyski­wały moc jakie­go­kol­wiek uzdra­wia­nia i uży­tecz­no­ści.

Wra­ca­jąc do naszej wyprawy, jako że powiat haj­now­ski pod tym wzglę­dem należy do naj­bar­dziej uro­dzaj­nych w całej Pol­sce, a tra­dy­cja szep­tuch zama­wia­ją­cych wszel­kie dole­gli­wo­ści jest tutaj żywa i popu­larna, nie omiesz­ka­li­śmy – jak już wcze­śniej zazna­czy­łem – na wła­snej skó­rze spró­bo­wać dzia­ła­nia owego szep­ta­nia. Skła­da­jąc samego sie­bie na ołta­rzu wie­dzy (acz­kol­wiek tylko po czę­ści, prze­cho­dzi­łem bowiem zapa­le­nie gar­dła i ból był praw­dziwy), skie­ro­wa­łem swe kroki do wio­ski Tynie­wi­cze, gdzie mieszka i zama­wia uznany ludowy uzdro­wi­ciel.

Siwo­włosy sta­ru­szek, ponad dzie­więć­dzie­się­cio­letni, jak się póź­niej oka­zało, otwo­rzył drzwi drew­nia­nej chaty, do któ­rej zapu­ka­łem. Sewe­ryn, który obwo­ził mnie wów­czas swym sła­wet­nym volks­wa­ge­nem T-3 z bla­szaną balią na dachu, wzbu­dza­jącą zdu­mie­nie, a przy­naj­mniej spore zain­te­re­so­wa­nie tubyl­ców, posta­no­wił pocze­kać na zewnątrz. Star­szy czło­wiek zapy­tał mnie, z czym do niego przy­cho­dzę, na co – zresztą zgod­nie z prawdą, może tylko mini­mal­nie nacią­ganą – wytłu­ma­czy­łem mu, że powo­dem mojej wizyty jest ból gar­dła, który trzyma mnie już od tygo­dnia, i czy on, znany zama­wiacz, mógłby mi pomóc jakimś spo­so­bem pozbyć się tej zamroki. Miły sta­ru­szek zapro­sił mnie do środka chaty. Mówił do mnie w języku bia­ło­ru­skim, a ści­śle: „po swo­jemu”, czyli dia­lek­tem lud­no­ści pra­wo­sław­nej żyją­cej na tych tere­nach. Wpro­wa­dził mnie do izby kuchen­nej i popro­sił, bym usiadł na krze­śle.

Dom, a raczej nie­wielka cha­tynka, od razu urzekł mnie nie­zwy­kłym kli­ma­tem wschod­niej reli­gij­no­ści, a nawet mistyki, w któ­rej życie ludz­kie jest wple­cione w sieć nie­zwy­kle mister­nych powią­zań ze świa­tem ducha, domeną świę­tych, apo­sto­łów, męczen­ni­ków i cudo­twór­ców, któ­rych wsta­wien­nic­two i opieka są naj­wyż­szą gwa­ran­cją ducho­wego bez­pie­czeń­stwa oraz powo­dze­nia w bata­lii z siłami zła. Wsta­wien­nic­two to jest także jedyną godną zaufa­nia pomocą pro­wa­dzącą na wyżyny ducha, ku peł­nemu i osta­tecz­nemu zba­wie­niu i połą­cze­niu się z Bogiem. Bogac­two wszę­dzie poroz­wie­sza­nych ikon, wize­run­ków świę­tych, butelki (nie­stety, czę­sto pla­sti­kowe) z cudowną wodą z róż­nych źró­deł świę­tych, na przy­kład z Gra­barki, księgi modli­tewne pisane cyry­licą, Ewan­ge­lia, wiel­ka­nocne rózgi, far­bo­wane jaja, lniane szmatki oraz zwoje wiszą­cych lnia­nych pakuł – cały arse­nał narzę­dzi do walki z cho­robą, uro­kiem, naj­roz­ma­it­szym złem, bólem i biedą.

Kiedy już sie­dzia­łem na krze­śle i podzi­wia­łam tę wspa­niałą, iście muze­alną eks­po­zy­cję, sta­ru­szek nakrył moją głowę lnianą chu­stą i poło­żyw­szy na niej swe dło­nie, roz­po­czął inwo­ka­cje. Ogrom­nie żałuję, że moja zna­jo­mość bia­ło­ru­skiego pozo­sta­wia tak wiele do życze­nia, gdyż z potoku cichej, a przy tym nie­zwy­kle szyb­kiej mowy, zle­wa­ją­cej wszyst­kie słowa w jeden nurt, udało mi się wyło­wić tylko poje­dyn­cze wyrazy. Zro­zu­mia­łem, że męż­czy­zna pro­sił o wsta­wien­nic­two Maryję, Jezusa Chry­stusa, apo­sto­łów Pio­tra i Pawła, a także archa­nioła Michała. Nie zatrzy­mu­jąc się w swo­jej modli­twie, wziął do ręki nie­wielką, na czer­wono far­bo­waną kra­szankę i tą kra­szanką wodził jakiś czas dookoła mej szyi, mego karku i gar­dła, tak jakby na to jajko nawi­jał nici cho­roby jak na szpulę swo­istą, aby wycią­gnąć z ciała zain­fe­ko­wa­nego tę oto bolączkę, która nie dawała cie­szyć się zdro­wiem i kłuła, i dźgała niby nożem.

Powtó­rzyw­szy kilka razy zabieg z nawi­ja­niem cho­roby na jajko, dzia­dek odszedł, wziął w dłoń wiel­ka­nocną rózgę (jak mnie­mam, odpo­wied­nik kato­lic­kiej palmy) i sta­nąw­szy za mną, szep­cząc pod nosem zamowy, trzy­krot­nie tą rózgą siek­nął mnie po ple­cach. Potem usiadł, prze­stał szep­tać i popa­trzył na mnie. „To z zazdro­ści – powie­dział. – Ktoś cię prze­klął i ja tę klą­twę ode­gna­łem”. Wyja­śnił mi ze śmier­telną powagą, że pro­blemy z gar­dłem pocho­dzą z jakiejś klą­twy, rzu­co­nej na mnie może nawet nie­świa­do­mie. Obie­cał mi także, że tego samego dnia wie­czo­rem będzie się jesz­cze modlił w mojej inten­cji.

Tak więc byłem – według niego – „uzdro­wiony”. Uzna­łem jed­nak, że wiel­kim nie­tak­tem (a raczej zmar­no­wa­niem oka­zji) byłoby w mojej sytu­acji nie pod­py­tać co nieco sza­now­nego szep­tuna o taj­niki jego uzdro­wi­ciel­skiego, magicz­nego fachu. Taka oka­zja tra­fia się raczej nie­czę­sto, a uzy­skana wie­dza mogła w znacz­nym stop­niu wpły­nąć na war­tość niniej­szej publi­ka­cji. Raczej nie mogłem liczyć na udo­stęp­nie­nie for­muł modli­tew­nych zamów, które były nie­zmier­nie dłu­gie, dekla­mo­wane „po swo­jemu” i z tego, co powie­dział mi sta­ru­szek, moż­liwe do prze­ka­za­nia jedy­nie następcy zama­wia­cza. Ale jaka­kol­wiek wie­dza prze­ka­zana przez znawcę tematu także sta­no­wi­łaby dla mnie ogromną war­tość.

Dzia­dek oka­zał się cał­kiem wdzięcz­nym roz­mówcą. Wyja­śnił mi, że jego zamowy mają wyłącz­nie „boski” cha­rak­ter, że to, co on robi, jest czy­stą modli­twą. „Ja znam ponad sto modlitw, wszyst­kie na pamięć, każdą na co innego. Znam modli­twy na nogi, na ręce, na brzuch, wrzody, na głowę, nerwy, na wszystko. Ja muszę umieć to na pamięć i tak samo osoba, która chcia­łaby prze­jąć ode mnie. Nie ma komu, ja już stary, a po mnie kto przej­mie? To trzeba, by cho­dził koło mnie, uczył się, na pamięć uczył się wszyst­kiego, to nie pro­ste. Wszystko, wszyst­kiego na pamięć trzeba się nauczyć” – żalił się sta­ru­szek świa­domy wiel­kiego zagro­że­nia swo­jego rze­mio­sła.

„A sły­szał pan może o tych, co «na złe» zama­wiają, cza­rują, żeby krzywdę na kogo spro­wa­dzić?” – spy­ta­łem. „A są tacy – odpo­wie­dział. – Tutaj nie­da­leko jest taka dia­blica, sza­manka, co to złe robi. Ona jak zama­wia, to się modli do «tiom­nych sił», a co to te «tiomne siły», sam pan chyba dosko­nale rozu­mie. Do sza­tana się modli, do dia­bła. Tam do niej jadą, jak kto złego co komu chce zro­bić. Grube pie­nią­dze płacą, po tysiąc zło­tych i wię­cej. Jak teściowa na zię­cia zła i chce, żeby co go nie­do­brego spo­tkało, zięć na teściową… i tak dalej. Potem do mnie jadą, żebym pomógł, żebym odcza­ro­wał, zdjął te złe uroki, co ona zadała. Ina­czej to i umrzeć ta osoba by mogła, bo to bar­dzo silne potęgi, panie”.

Po chwili kon­ty­nu­ował swoją opo­wieść: „Albo inni też do mnie jadą, też chcą, bym rzu­cał złe czary na kogo, żebym ja to zło ludziom zada­wał. Myślą, że u mnie może taniej, to jadą. Ale ja w życiu, niech, no niech mi pan wie­rzy, w życiu, za żadne skarby tego nie robię, nie robi­łem i robić nie będę. Mnie nie wolno, ja w zeszy­cie oczy­wi­ście mam to wszystko spi­sane, ale prze­kre­ślone, nawet czy­tać mi nie wolno. Czy Pan Jezus pozwa­lał komu źle życzyć, źle czy­nić, krzyw­dzić? Prze­cież pokój i dobro tylko naka­zy­wał. Zna pan Ewan­ge­lię? No to wie pan, co tam napi­sane. Ja znam, ow­szem, wszyst­kie te zamowy, te dia­bel­skie, znam na pamięć, ale użyć ich nie mogę. Ja tylko z Bogiem. Żeby mi i zło­tem pła­cili, tobym nie chciał tego złego się cze­piać. Ale są tacy, co robią. Powiem panu jedną histo­rię. Mój kolega, leśni­czy, co w lesie pra­cuje, w pusz­czy, kie­dyś jakoś na obchód się wybrał. Idzie, patrzy, a tam chleb leży pod drze­wem. A nad chle­bem tym wąż powie­szony, łeb ucięty, krew kapie na bochen. I on patrzy, a co ta kro­pla krwi kap­nęła na ten boche­nek, to ten chleb stęka, jakby mu ciężko jakoś było. I to prawda. Panie, to czary, to grzech mocny. Oni potem ten chleb pod­rzu­cają komuś i to strasz­nie szko­dliwe. Węże potem się wylę­gają w żołądku i duszą, do gar­dła idą, zabić mogą nawet, to jest prawda”.

Nie­sa­mo­wite opo­wia­da­nie starca prze­nio­sło me myśli w kra­inę mrocz­nych wyobra­żeń, jakich nie powsty­dzi­liby się David Lynch ani Ing­mar Berg­man. Widać było jed­nak, że męż­czy­zna świę­cie wie­rzy w to, co mówi – tak samo jak w moc swo­ich zamów, także tych złych, któ­rych nawet czy­tać nie wolno. Naj­do­bit­niej­szym dowo­dem jego wiary było to, że męż­czy­zna za żadne skarby nie chciał zdra­dzić ani kawałka złych zamów, gdyż gdyby poznali je pewni ludzie, za ich pomocą wza­jem­nie by się zabi­jali. Przy­znam szcze­rze, że chęć pozna­nia tych for­muł dla wła­snej cie­ka­wo­ści (bo nie mia­łem i nie mam naj­mniej­szego zamiaru na nikogo rzu­cać uro­ków ani cza­rów zabój­czych) była we mnie dość duża, ale wia­domo, dokąd cie­ka­wość zapro­wa­dzić nas może, przeto lepiej może, że wyszło, jak wyszło.

W każ­dym razie po powro­cie do domu przez kilka dni popi­ja­łem cudowną wodę ze Świę­tej Góry Gra­barki, którą poda­ro­wał mi sta­ru­szek. Wody star­czyło na jakiś tydzień i nim całą wypi­łem, wszelki ból w moim gar­dle ustą­pił. Nie potra­fię powie­dzieć, czy rze­czy­wi­ście zadzia­łała tutaj moc zama­wia­nia, czy modli­twa, czy woda cudowna, czy też zwy­kła auto­su­ge­stia, czy po pro­stu naj­zwy­czaj­niej w świe­cie cho­roba prze­szła samo­ist­nie. Zda­rze­nie to jed­nak nie­wąt­pli­wie było czymś cie­ka­wym. Odkryło ono przede mną nie­zwy­kle barwny i cie­kawy świat tej sta­rej, tak nie­gdyś powszech­nej, a dziś już giną­cej tra­dy­cji, którą – nie­za­leż­nie, czy wie­rzymy w jej sku­tecz­ność medyczną, czy też nie – powin­ni­śmy opi­sy­wać, doku­men­to­wać i w ten spo­sób chro­nić, gdyż jest ona czę­ścią żywego, boga­tego dzie­dzic­twa tych ziem i dla­tego ma wielką war­tość.

Wężowa krew

Było piękne, późne kwiet­niowe popo­łu­dnie. Soczy­sta, eks­plo­du­jąca zie­leń pano­szyła się wszę­dzie, uwol­niona z mrocz­nych kaza­ma­tów nie tak odle­głej jesz­cze zimy. Dwa mie­siące temu świat wyglą­dał prze­cież zupeł­nie ina­czej. Sza­ruga, wiuga, śnie­życe, depre­syjny brak słońca i życia, jak gdyby skost­nie­nie i mar­twota już na zawsze miały zwy­cię­żać w kosmicz­nej bata­lii, prze­są­dza­jąc o losach stwo­rze­nia.

Ale cud zmar­twych­wsta­nia nie zawiódł, try­um­fo­wał chwa­leb­nie i rado­śnie, oży­wiał zmy­sły, ciało i ducha. Grała melo­dia w milio­nach serc i umy­słów, w miliar­dach pąków, liści oraz w kwie­ciu nadob­nym, róż­no­barw­nym, będą­cym ozdobą leśnego poszy­cia i roz­cza­pie­rzo­nych koron wiej­skich drzew. Pusz­cza ożyła. Białe, a gdzie­nie­gdzie i żółte łany zawil­ców upięk­szały swym wdzię­kiem tajemną dzicz pra­ma­cie­rzy. Potężne kolosy w naj­prze­dziw­niej­szych kom­po­zy­cjach i ukła­dach, powy­krę­cane drzewne labi­rynty, pała­cowe kom­naty, stop­nie, kra­iny, o jakich nie śniło nie­jedno ludz­kie oko, prze­pych godny samego króla Salo­mona albo i tuzina ruskich carów. Gdzieżby zresztą szu­kać wśród dzieł rąk ludz­kich tako­wego kunsztu, fine­zji, wyczu­cia. Skąd ten czar, skąd ten zachwyt, to uczu­cie, żeś w domu, u sie­bie, żeś stąd wyrósł niby dąb tysiąc­letni, poorany bruz­dami czasu, choć w bez­cza­sie, chło­nąc wszyst­kie zapa­chy, kro­ple desz­czu, żar słońca, ryk jele­nia, śpiew ptasi i to wszystko dookoła…

Tak, wszystko to wła­śnie gma­twa­nina kona­rów, wykro­tów, suchych pni, mło­dych sie­wek. Dziu­ple, stare olbrzymy i kłody w nie­skoń­czo­ność. Wiecz­ność w zasa­dzie, cho­ciaż nie ta praw­dziwa – nie­biań­ska – ale ziem­ska, poetycka i tak bli­ska. I ta cisza, ta pustka prze­ogromna, nie­zmą­cona. Bo gdy nawet trzask jakiś, szmer gałęzi czy powiew albo pta­ków śpie­wa­nie, to ta cisza, ta pustka jest w sercu tego dźwięku, tam kró­luje, na tro­nie zasiada, tak że dźwięk jej nie mąci, a prze­ciw­nie: istotę odkrywa, czy­niąc ją jesz­cze głęb­szą, jesz­cze cich­szą, pustą bar­dziej, nade wszystko wspa­niałą.

Zie­leń niby kolebka, która do snu utula – albo raczej nie do snu, a do trwa­nia w bez­ru­chu, w jakimś dziw­nym zachwy­cie, gdzie brak lęku, goni­twy, gdzie ty tylko i Bóg twój, przy­stań twoja pra­dawna.

Wszel­kiej mocy sie­dli­sko z nie­wi­dzial­nej kry­nicy, z któ­rej wielu czer­pało, różne mając inten­cje.

Pośród dąbrowy zie­lo­nej, pośród mchów i przy­lasz­czek, w spo­koju i magii, z dzi­czy Bożej kró­le­stwa jakiś ruch się wyła­nia, jakiś stęk, jęk stłu­miony. Chu­sta barwna na gło­wie, kostur w ręku drew­niany, krok powolny i torba skó­rzana. Nogi dep­czą zawilce, wargi szep­czą po cichu jakieś dłu­gie lita­nie lub modły albo może zaklę­cia, lecz tak cicho, że pra­wie nie sły­chać.

Baba stara, kule­jąca, pomarsz­czona i siwa, z kijem w dłoni pomyka, ledwo lezie, choć twarz ma zawziętą. A cóż to za dzi­wa­dło – jakby z drewna się wylę­gła, jakby kukła stru­gana kozi­kiem, niby frag­ment konara, który ożył i zaczął wędrówkę. Ona idzie, mam­ro­cze, cza­sem wes­tchnie, przy­sta­nie, cza­sem na pniu usią­dzie. Cze­goś tam pośród gałęzi i mate­rii leśnej szuka, coś obser­wuje, na coś spo­gląda. Wzrok ma wredny, zawistny, naj­wy­raź­niej nie­do­bry. Jakaś ona zło­wroga, coś tu nie gra, coś w tej całej postaci dziwny zamęt wpro­wa­dza. Nagle zrywa się baba, czła­pie, woda brudna jej w butach chlu­poce, widać, że biec by chciała, lecz, nie­stety, nie może sta­ru­cha. Śle­pia paskud­nie i zło­wiesz­czo się błysz­czą i jarzą, usta sine, bez­zębne puchną w gry­ma­sie, dziki uśmiech wykrzy­wia obli­cze. Jest demo­nom podobna, złem prze­żarta, jadem strasz­nym zatruta, czymś prze­klę­tym, dia­bel­skim – bo to wiedźma zapewne, cza­row­nica, szep­tu­cha od złego.

Zaci­snęły się kości­ste ręce na zwin­nym, wygi­na­ją­cym się wężo­wym ciele, który to wypełzł nie­opatrz­nie, by przy­wi­tać wio­snę, i ku swemu nie­szczę­ściu i zgu­bie tra­fił aku­rat na ścieżkę, którą podą­żało zde­spe­ro­wane bab­sko. Baba wyszcze­rzyła czarne pnie powysz­czer­bia­nego uzę­bie­nia w gry­ma­sie zawist­nej rado­ści, a okrą­głe, chy­tre, błysz­czące i wyłu­pia­ste śle­pia się zaiskrzyły. Czym prę­dzej z kie­szeni ser­daka dobyła ostry nóż. Zdjęła torbę z ramie­nia, wycią­gnęła z niej dość dużych roz­mia­rów paku­nek zawi­nięty w lniany obrus i poło­żyła go na ziemi.

Gdy już roz­su­płała zawi­niątko, widać było, że wewnątrz znaj­do­wał się boche­nek chleba, nad któ­rym kobieta zaczęła szep­tać jako­weś for­muły, może modły nie­do­bre i zapewne wszel­kie naj­gor­sze prze­kleń­stwa, jakie tylko znała. Po chwili unio­sła nad tym chle­bem nie­szczę­snym – który pra­gnął być zwy­kłym, nie­ska­żo­nym, dobrym nade wszystko pokar­mem i, jak każdy chleb, darem nie­bios – wciąż wiją­cego się węża. Skie­ro­wała go głową do dołu i nie zaprze­sta­jąc swych dia­bel­skich modłów, obe­rżnęła głowę nie­szczę­śli­wemu stwo­rze­niu, które poświę­ciło swe życie dla nie­cnych pla­nów dia­bo­licz­nej sta­ru­chy.

Wów­czas pusz­cza zamarła, ptaki nagle uci­chły, pociem­niało na nie­bie. Jakaś zło­wroga melo­dia popły­nęła przez bez­kres, wiatr się zerwał i zawył żało­śnie.

Z wężo­wej szyi pły­nęła krew. Wąską, równą strużką przy akom­pa­nia­men­cie prze­klę­tych szep­tów do ciem­nych sił przy­zy­wa­nych przez babę. Krew spły­wała na święty boche­nek chleba powsze­dniego. Ku złemu, ku krzyw­dzie, ku śmierci. Naj­wy­raź­niej chleb – który prze­cież od Boga pocho­dzi i dany nam został jako pokarm dla ciała i ducha, boć prze­cie i Chry­stus jako chleb się obja­wił – znieść już tego nie zdo­łał i ku prze­stro­dze od złego stę­kał, wzdy­chał, roz­pa­czał. Co krew spad­nie, on stęk­nie, co szept pły­nie, on wzdy­cha. Bieda będzie, oj, bieda…

Pusz­cza smęt­nie zagrała, zaskom­lało w nie­szczę­ściu i bólu splu­ga­wione stwo­rze­nie.

***

Swieta była trzy­dzie­sto­dwu­letną wdową, którą o dzie­sięć lat star­szy mąż trzy lata temu zosta­wił samą z trójką dzieci na tym świe­cie, odcho­dząc na wieczne odpo­czy­wa­nie z powodu prze­wle­kłej cho­roby serca. Kobie­cie nie było lekko. Pra­co­wita i dobra, jakoś sobie radziła, ale jako że poza dwoma hek­ta­rami ziemi, walącą się sto­dołą, drew­nianą cha­łu­piną, kawał­kiem łąki, kil­koma kurami i krową majątku nie miała pra­wie żad­nego, a do tego dzie­ciaki rosły – trzeba było jeść dać, ubrać jakoś – to bywały też chwile bole­ści. Nie raz i nie dwa w domu chleba nie było, garnki puste, zni­kąd pomocy, zarobku żad­nego, dzieci głodne pła­kały: „Mamo, jeść”… Zawo­dziły, aż się serce kra­jało, a Swie­cie łzy spły­wały po twa­rzy. Ileż się w cer­kwi pod ikoną Zba­wi­ciela namo­dliła o poprawę losu i zdro­wia, ileż ślu­zów rzew­nych wylała na posadzkę kamienną, ile wresz­cie zwy­czaj­nie, po ludzku, pracy wło­żyć musiała w to, by zdo­być tro­chę gro­sza – czy to w polu, czy w ogro­dzie, czy gdzie w dwo­rze, wyle­wa­jąc siódme poty. Masło, jak naro­biła – sprze­dała, ser – sprze­dała, jajka – to samo.

Tak więc tylko to, co naj­po­śled­niej­sze i naj­mniej pożywne, pozo­sta­wało dla niej i dzieci. A to glo­nek chleba z cukrem, a to tro­chę jakiej kaszy cza­sem czy ugo­to­wa­nych kar­to­fli, i to dobrze jesz­cze, jak choć tro­chę zsia­dłego mleka można było podać do tego, bo cza­sami i tego nie było. Naj­gor­sze były wła­śnie te trzy lata od śmierci Swie­to­wego męża – Iwana. Wów­czas naprawdę bieda potra­fiła przy­ci­snąć i trzy­mać. Kiedy jesień czy zima, nasta­wał mar­twy sezon pustki w spi­ża­rence, piw­nicy i kuchni.

Dwie jasno­włose dziew­czynki – jedna miała lat sześć, a druga osiem – oraz dzie­się­cio­letni chłop­czyk, cho­ciaż zahar­to­wani w nie­do­statku od dziecka, prze­ży­wali istne katu­sze. Ich płacz, ich woła­nie i para wydo­byta z opa­dłych na zie­mię krysz­ta­ło­wych łez uno­siły się upar­cie ku górze. Wypły­nąw­szy przez otwarte okienne wrota, wędro­wały ku niebu, nio­sąc nie­stru­dze­nie dra­ma­tyczną skargę ku świę­tym oraz Maryi Prze­czy­stej, któ­rzy z kolei, na mocy nada­nych przez nie­biosa przy­wi­le­jów świę­tego wsta­wien­nic­twa, dzień po dniu, godzina po godzi­nie zano­sili te skargi i modli­twy przed tron Naj­wyż­szego.

Nawet święte i naj­czyst­sze serce samego Chry­stusa, co zmar­twych­wstał, a w Swym chwa­leb­nym zmar­twych­wstałym ciele wciąż pamię­tał ból i nędzę ziem­skiego żywota, lito­wało się nie­zmier­nie i w głę­bo­kim współ­czu­ciu. Nie­biosa nie mogły pozo­stać głu­che na ten lament i wydały dekret w tej spra­wie. Oto pod koniec trze­ciego roku mor­dęgi zdolna i pra­co­wita Swieta za zaosz­czę­dzone czer­wońce zaku­piła maszynę do szy­cia. Śliczną, malo­waną czarną ema­lią, ze zło­tym zdo­bie­niem, z fabryki Sin­gera. I oka­zało się, że kobieta jest mistrzy­nią w tej spra­wie. To, co szyła – czy suk­nie, czy spód­nice, czy spodnie, czy obrusy, czy zasłony – było pierw­szej jako­ści. Bar­dzo zgrabne, świet­nie skro­jone i bez skazy. Jedno za dru­gim posy­pały się zamó­wie­nia, a że Swieta była sprytna i nad wyraz pra­co­wita, prę­dziuchno w domu zaczęło robić się lepiej. Pie­niążki spły­wały i spły­wały, Swieta szyła i szyła – i w nie­całe pół roku już pano­wał w jej domu taki dosta­tek jak kie­dyś, za życia mał­żonka. Dzieci pięk­nie odżyły, bie­gały szczę­śliwe po polach i łąkach, to znowu poma­gały matuli w domo­wych robo­tach.

Tak to jed­nak już bywa, że gdy ktoś z biedy wycho­dzi, bo swoim wła­snym wysił­kiem nie­dolę odpę­dzi albo los się do niego uśmiech­nie, kłuje nie­raz w oczy zawist­nych sąsia­dów, któ­rzy, nie­stety, nie życzą mu dobrze. Jest już coś takiego w czło­wieku, że jego cha­rak­ter i postawa wzglę­dem bliź­nich nie zawsze oka­zują się szla­chetne. Czę­sto zazdrość paskudna bie­rze górę albo jakaś duma ura­żona czy też nie­speł­nie­nia, pra­gnie­nia i porażki zapi­sane w histo­rii oso­bi­stej pchają czło­wieka, by zło­rze­czyć temu sąsia­dowi, co mu lepiej tro­szeczkę aku­rat w tej chwili i cza­sie. Aby krzywdy mu życzyć, cie­szyć się jego bólem i cier­pie­niem – zamiast pra­gnąć dobrego. Tak też oto Swieta, choć dobra, uprzejma, choć każ­demu życz­liwa i miła, nara­ziła się przez to, że jej lepiej się robić poczęło, że dostat­niej w jej domu, w jej obej­ściu, że uśmiech na twa­rzy zago­ścił.

A miała Swieta sąsiadkę – starą, szczer­batą i zgorzk­niałą Walen­tynę. Roz­czo­chrane siwe widmo. Nie baba, ale kości­sta sta­ru­cha o złym, zawist­nym spoj­rze­niu, od któ­rego ucie­kała wszelka Boża istota, czy to zwie­rzę, czy czło­wiek – kto­kol­wiek. Jej spoj­rze­nie, mówili, powo­do­wało same nie­szczę­ścia. To bydło zdy­chało, to koń osłabł, to cho­roba chwy­ciła kogoś we wsi, więc kto mógł, ten omi­jał tę Walę z daleka. Oczy­wi­ście jeśli ktoś był naprawdę wie­rzący, szcze­rze Bogu oddany i zabo­bon omi­ja­jący z daleka, zło dostępu do niego nie miało. Jeśli jed­nak ktoś był cho­ciaż tro­chę w wie­rze sła­bo­wity, na jakie­kol­wiek suge­stie czy uroki podat­niej­szy, wtedy złe spoj­rze­nie czy czary mogły tako­wemu człe­kowi czy rodzi­nie jego więk­szą szkodę uczy­nić. Owa Wala była kobietą o wiel­kiej gory­czy w sercu, pełną nie­na­wi­ści i zło­ści o potę­dze prze­past­nej, któ­rymi czę­sto­wała wszyst­kich wokoło, roz­sie­wa­jąc zatrute ener­gie i prądy.

Coś zapewne w mło­do­ści tej kobiety zawa­żyło, może jakaś trauma z dzie­ciń­stwa, może bieda, może nawet jakaś więk­sza krzywda prze­byta, że jej serce stward­niało, ska­mie­niało, że osła­bła w nim ostat­nia iskra dobra, życz­li­wo­ści czy miło­ści. Tak czy owak, bez prze­ba­cze­nia, bez pojed­na­nia i odda­nia się Bożemu miło­sier­dziu stała się okrutną jędzą, zawist­nicą, potwo­rem.

Gdy zoba­czyła, że jej młoda sąsiadka Swieta w coraz lep­szej kon­dy­cji, w coraz więk­szym dostatku, że w zarad­no­ści swej bie­dzie powie­działa: „Won, wyno­cha!” i przez pracę swych rąk podźwi­gnęła się mocno z upadku i nędzy, że już dzieci jej nie­głodne, że z ener­gią i ze śmie­chem bawią się, rumie­nią, rosną pięk­nie, że ubrane, że obute, że jak trzeba wszystko wokół, to w kobie­cie coś szep­nęło, coś swój jad w nią wlało, zacza­dziło, do prze­stęp­stwa nakło­niło i złych czy­nów.

Zapie­kłe, nie­zna­jące dobroci serce kobiety uknuło podły i prze­wrotny plan, aby zgu­bić i pogrą­żyć swą sąsiadkę. Jej wro­dzona prze­bie­głość pozwo­liła ukła­dać sce­na­riu­sze tak chy­tre, że sam dia­beł – jej kom­pan i druh wierny – wiel­kie żywił powa­ża­nie i uzna­nie dla odda­nej swo­jej służki. Jego macki jakże dawno i serce, i umysł babie oplo­tły niby nicią paję­czą, uwio­dły go i zdo­były, by od Boga ją odda­lić i wieść na wieczną zgubę.

***

Pięk­nej kwiet­nio­wej nie­dzieli Swieta oraz trójka jej dzie­cia­ków powró­cili z cer­kwi do domu i kobieta pełna rado­ści zabrała się za goto­wa­nie obiadu. Wzięła dobrej pszen­nej mąki, zagnio­tła cia­sto, naro­biła far­szu z kar­to­fli i sera i poczęła for­mo­wać pie­rogi. Dzieci były zado­wo­lone na samą myśl o tym i nie mogły się docze­kać jadła. Pra­wie trzy godziny spę­dzone na cer­kiew­nej litur­gii spra­wiły, że głód był już duży. Oczy­wi­ście inny, zupeł­nie nie taki jak za dni nie­do­statku, kiedy głód, praw­dziwy głód prze­kleń­stwem był okrop­nym oraz nędzą. Ten, choć mocny, był rado­sny, bo wia­domo, że krótki, że już zaraz się skoń­czy i jeść będą do syta.

Nagle stu­kot sły­chać – do drzwi ktoś łomoce. Wala, ta zawistna sąsiadka, stoi za pro­giem i wejść pra­gnie do kuchni sąsiadki kraw­co­wej. Swieta, jako że przy­ja­zna i dobra, zapra­sza, każe usiąść kobie­cie na krze­śle za sto­łem. Pyta o zdro­wie sąsiadkę, o nowiny, co gdzie sły­chać, jak się żyje, czy nic nie dolega i nie boli. Nie­świa­doma okrut­nych zamia­rów złej jędzy pro­po­nuje jej jadło, gościnę, życz­li­wym sło­wem czę­stuje, uśmiech pośle – zwy­czaj­nie, po ludzku, jak się godzi. Na to Wala: „Ja żem przy­szła tu do was, bo mam chleba za dużo, od piątku mi zostało, sama nie zjem, a dobry, nie zaschnięty, wyrzu­cać nie będę, a i kurom też szkoda odda­wać. Może zje­cie? Was czworo, na kola­cję, do mleka czy do czego, będzie w sam raz, a mi samej za wiele”.

Zadzi­wiła się Swieta na to, bo znała Walę ze skąp­stwa i złej woli i tro­chę nie­zwy­kłe jej się to wydało, ale nie­stety w swej naiw­no­ści przy­jęła ten gest sta­ru­chy za dobrą monetę. Pomy­ślała, że może coś drgnęło, jakiś odruch serca, iskierka, co prze­cie cza­sem w naj­gor­szym się potrafi ode­zwać. Ucie­szyła się nawet, że być może od teraz jakiś prze­łom w rela­cjach nasta­nie, że a nuż na lata stare sąsiadka zechce wró­cić na lep­szą drogę i że będą moż­liwe jakieś ludz­kie układy, nor­mal­ność. Ale nie­stety… jakże się myliła Swieta w swych prze­my­śle­niach. Jakiż błąd popeł­niła, przyj­mu­jąc od wiedźmy poda­rek. Jesz­cze gdy zła baba sie­działa w jej cha­cie, ukro­iła po paj­dzie dla każ­dego z dzie­cia­ków i podała im, by jadły, a resztę skrzęt­nie zacho­wała. Bły­snęły zawistne iskierki w wyłu­pia­stych i prze­krwio­nych oczach sąsiadki, ledwo dostrze­galny gry­mas w kąci­kach pod­łych ust się uka­zał. Baba zado­wo­lona szep­nęła coś z cicha. Wie­działa, że jej plan się powie­dzie. Szkoda było jej wpraw­dzie, że tylko dzie­ciaki to zja­dły, że matka nie ruszyła podarku – ale i to wystar­czyło.

Każde z dzieci chleba pod­ja­dło, by przed poda­niem na stół pie­ro­gów pierw­sze łak­nie­nie zaspo­koić. Naraz Wala wstała od stołu: „Muszę iść – gada Swie­cie. – Krowę muszę napoić i prze­pa­lo­wać, bo już trawę na pewno wygry­zła, co miała od rana”. Swieta na to jej mówi, żeby cho­ciaż na obiad została, zaraz pie­rogi będą, zje i pój­dzie, krowa poczeka. Ale Wala mówi, że nie, że już i tak za długo ta krowa tam czeka i że ona wpa­dła tu tylko, żeby chleba im przy­nieść. Poszła przeto sta­ru­cha z Swie­to­wego domo­stwa. Drzwi trza­snęły i baba znik­nęła.

Nie minęło nawet pół godziny, a pie­rogi już były podane i ze sma­kiem zja­dane przez dzieci. Wtedy naj­młod­sza dziew­czynka poskar­żyła się: „Mamo, boli! W brzu­chu coś sie­dzi, jeść nie mogę!” – zawo­łała i zapła­kała żało­śnie i w bólu.

Wów­czas także druga dziew­czynka i chłop­czyk skrzy­wili się, zapła­kali, poskar­żyli się na ból brzu­cha, zble­dli, zaczęli jęczeć i pocić się. Jakiś tajem­ni­czy ból w brzusz­kach dzie­cię­cych się usa­do­wił, wier­cił dziurę niby świ­drem, doku­czał. Palący, kłu­jący i prze­ni­ka­jący na wylot, spra­wiał małym istot­kom katu­sze. Per­li­ste kro­ple potu wystą­piły na czoła dzie­cięce i spły­wały gęstym poto­kiem, niby woda kry­niczna. Młode liczka nabrzmiały, sinieć nagle zaczęły jak ten grzyb sinie­jący. Kiedy pal­cem naci­śniesz, odde­chu zła­pać nie mogą, pisz­czą i jak węże się wiją w kon­wul­sjach.

Trwoga i roz­pacz wielka tar­gnęły ser­cem Swiety. Co robić, jak rato­wać dzie­ciątka nie­winne? Chry­ste Panie, ratuj od złego. Czy to pie­rogi, co przy­rzą­dziła, im zaszko­dziły czy też jakie inne paskudz­two? Prze­cie jesz­cze przed chwilą takie wesołe, szcze­bio­cące, rumiane, takie żywe, nic im nie było, roz­bry­kane jak jele­nie w pusz­czy, jak zające na polu, jak te czajki lata­jące nad łąką i kwi­lące szczę­śli­wie. Cóż się stało, na Boga? Cóż będzie?

A dzie­ciaki coraz bar­dziej i bar­dziej sine, jęczą tylko cichu­teńko, ledwo dyszą, oczęta zamglone jak opary nad bagnem, co wscho­dzą. Zaraz zemrzeć im pew­nie pisane. Bar­dzo krótko trwały nie­zde­cy­do­wa­nie i lament kobiety. Pier­wotny mat­czyny instynkt i głę­boka, naj­więk­sze góry prze­no­sić zdolna miłość do dzieci musiały zwy­cię­żyć. Pio­ru­nem, bez myśli w gło­wie zupeł­nie, Swieta wybie­gła na zewnątrz i jak hura­gan mknęła przez wieś, świa­doma każ­dej sekundy, każ­dego jej ułamka. W Bogu zło­żyw­szy cały swój los i swych dzieci, musiała dzia­łać prędko, bez waha­nia. Naj­bliż­sze istoty trzeba było rato­wać od śmierci, wszystko inne naraz nie­ważne, naraz błahe się stało. Cho­ciaż tchu już jej brak, choć nie nawy­kła do takich wyczy­nów, choć wiatr płuca roz­dyma od biegu, wytrzy­mała to Swieta, cho­ciaż ciało jej mocno osła­bło.

Dobie­gł­szy do drew­nia­nej, pięk­nie zdo­bio­nej chaty na dru­gim końcu wio­ski, przed którą przy dro­dze stały dwa wiel­kie krzyże, rzu­ciła się ku drzwiom i na krze­sło w izbie upa­dła. „Ratuj­cie, bab­ciu Ninoczko, moje dzieci kochane!!! One tam umie­rają, całe sine, naraz cała trójka, pła­czą, jęczą, poty oblały je całe. Duszą się, jakby coś je od środka zże­rało, krę­po­wało, jakby coś we wnętrz­no­ściach sie­działo, brzu­chy mocno im puchną, nabrzmie­wają, sinieją. Jam myślała z początku, babu­niu, że to pie­rogi moje zaszko­dziły, ale ja też je jadłam i mnie nic się nie stało. Ale wpierw jesz­cze ta Wala, sąsiadka moja, chleba nam bochen przy­nio­sła, tom zdzi­wiła się bar­dzo, bo ona ni­gdy nic nikomu nie dała i w ogóle na wszyst­kich patrzy nie­na­wist­nie, a tu przy­nosi i mnie daje, jakby z serca. Ale ja głu­pia myśla­łam, że ona może coś tro­chę popra­wiła się, lep­sza na sta­rość chciała być, tom wzięła, dzie­ciaki zja­dły po paj­dzie, a ja nie ruszała… Pew­nie to z tego się stało, ratuj­cie!!!”.

Bab­cia Nina była jedną z naj­moc­niej­szych szep­tuch w oko­licy. Stara, ponad dzie­więć­dzie­się­cio­let­nia, lecz żywotna, wesoła i żwawa, bogo­bojna, dobra, szczera. W jej cha­łu­pie wszę­dzie wisiały ikony i zioła. Każdy, kto miał jakąś biedę, cho­robę czy zmar­twie­nie, ten do Ninoczki – bo tak piesz­czo­tli­wie ją zwali – pędził, bo wie­dział, że jak ona nie zdoła, to już nikt nie pomoże.

Ninoczka od razu wie­działa, co robić, i co jest przy­czyną nie­szczę­ścia. „To wężowa krew w chleb była wlana – wska­zała. – Kto chce komuś zaszko­dzić, straszną biedę wywo­łać u kogoś, nie­na­wiść czuje do niego i zło­rze­czy, węże łapie wtedy, głowę obcina i tę krew na chleb spusz­cza, odma­wia­jąc przy tym modli­twę do dia­bła. I jak komu potem tenże chleb da do zje­dze­nia, to ten czło­wiek, zjadł­szy go, strasz­nych cier­pień i bole­ści dostaje. Tak jakby węże gdzieś w środku z tego chleba wypeł­zały i gry­zły, a potem do gar­dła aż idą i duszą. Czło­wiek wije się, odde­chu zła­pać nie może, a cza­sami to jest tak mocne, że i z tego umiera”. Wzdry­gnęła się na te słowa Swieta z prze­ra­że­nia o swe dzieci i pobla­dła, ale Ninoczka uspo­ko­iła ją i mówi: „Dobrze, żeś ty na czas do mnie przy­szła, żeś wie­działa, gdzie szu­kać pomocy. Ja modli­twą spró­buję tu pomóc”.

Sta­nęła Ninoczka naprze­ciw ikony, dłu­gie modli­twy i zamowy prze­ciw złemu szep­tała, a Swieta towa­rzy­szyła jej przy tym, modląc się w sercu, pro­sząc Boga o wspar­cie. Ninoczka przy­zy­wała Jezusa Chry­stusa, Maryję Pannę, apo­sto­łów i świę­tych, archa­nioła Michała, by pomo­gli ode­gnać sza­ta­nów. Powie­działa wszak Swie­cie Ninoczka, że jej modły same w sobie pomóc nie mogą, że nie ona pomaga, lecz Bóg tylko. Ona tylko się modli, tylko prosi, ale Bóg przez nią działa. Że to tylko jak kto wie­rzy, jak wiarę ma mocną i żywą i do końca Bogu zaufa, wtedy tylko moż­liwe się stają uzdro­wie­nie oraz losu poprawa.

Swie­cie tego nie trzeba powta­rzać, wszak jej wiara była bar­dzo głę­boka. Skromna, miła, uczciwa, każ­dego dnia wychwa­lała Naj­wyż­szego, wciąż dzię­ku­jąc za każdy dzień życia. Kiedy przy­stę­po­wała do Naj­święt­szego Sakra­mentu spo­ży­cia Pań­skiego Ciała i Krwi Pań­skiej, kiedy Chry­stus zmar­twych­wstały, mistrz z Naza­retu jed­no­czył się z nią duchem i cia­łem w tej cudow­nej komu­nii, wszystko dookoła było na wskroś prze­nik­nięte duchem Bożym. Ciało i krew Pań­ska obecne były dla niej we wszyst­kim: w słońcu i wodzie, w drze­wach owo­cu­ją­cych i kwit­ną­cych, w wie­trze, w kamie­niu czy w obło­kach. Cała natura, całe Boże stwo­rze­nie co roku dawało jej widomy znak zmar­twych­wsta­nia. Jak to kwie­cie – co rok wystrze­la­jące ku słońcu po zimie, co ze śmierci wsta­wało jak z otchłani. Boża moc w każ­dym tchnie­niu obecna, w każ­dej myśli i w każ­dym uczu­ciu. Modli­twy Ninoczki jesz­cze bar­dziej pobu­dziły tę wiarę.

Z naj­głęb­szą i naj­czul­szą miło­ścią do swych dzieci Swieta kie­ro­wała swe prośby ku Bogu. Ptaki śpie­wały rado­śnie za oknem, latały jaskółki i szpaki, kwi­tły gęsto, bie­luchno jabło­nie. Ninoczka prze­że­gnała się kilka razy nad wodą źró­dlaną i mówi: „Masz to, Swieta. Ja się już pomo­dli­łam, jesz­cze wie­czór się dzi­siaj pomo­dlę, a ty daj to dzie­cia­kom do picia, to pomoże. Idź z Bogiem szczę­śli­wie”.

Swieta chwy­ciła butelkę z omo­dloną wodą i co tchu pobie­gła do domu. Ileż rado­ści, łez ze szczę­ścia pły­ną­cych i śmie­chu było, kiedy kobieta spo­strze­gła, że już dzieci spo­kojne i wesołe. W chwili, gdy bab­cia Ninoczka zaczęła się modlić, od razu poczuły ulgę oraz spo­kój. Z każdą chwilą jej modłów zły czar ucho­dził, aż w końcu cał­kiem zagi­nął. Swieta dała dzie­cia­kom zamó­wio­nej wody, by do cna prze­gnać złego, i zmó­wiła modli­twy dzięk­czynne. Resztkę prze­klę­tego bochenka chle­bo­wego w piec cisnęła, by ogień ją stra­wił.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki