Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kolekcjoner grzechów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 lutego 2021
Ebook
19,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Kolekcjoner grzechów - ebook

Dziewięć miesięcy. Osiem ofiar. Każda zamordowana w sposób znany z kart polskich powieści kryminalnych.

Żeby złapać mordercę, agent policyjny musi wejść w środowisko bezdomnych. W świecie przytułków, dworcowych poczekalni, podziemnych tuneli, komisarz Andrzej Stern rozgrywa ze ściganym emocjonujący pojedynek, który prowadzi do zaskakującego finału. Nic bowiem nie jest takie, jakim się wydaje.

Paweł Szlachetko, twórca słuchowisk, cyklów reportaży, scenarzysta telewizyjny i filmowy. Autor powieści kryminalnych, m. in.: „Zabij, Bóg wybacza łotrom", „Ballada o kuternogach", „Adwokat spraw ostatnich". W 2012 roku nominowany do literackiej Nagrody Wielkiego Kalibru za powieść „Wichrołak".

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-268-1338-8
Rozmiar pliku: 876 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

_Zmarli nie krzywdzą. Ból zadają żywi._

_Miał ksywę „Oblech”. Przed sądem przyznał się tylko do gwałtu na rocznym dziecku. Nie chciał mówić, jak je zabił. Ani opowiadać o brutalnym seksie z dziesięcioletnimi chłopcami. Przez dwa lata odławiał ich, jak robi się to z ulicznymi psami. I jak psy ich traktował._

_Dostał dwadzieścia lat. Tylko! Wina kodeksu? A może tych, którzy kierowani źle pojętym szacunkiem dla życia wywalczyli brak kary śmierci?_

_Odsiedział swoje. Ale się nie zmienił i ci, którzy go pilnowali, dobrze o tym wiedzieli. Na miesiąc przed wyjściem Oblecha z pudła złożyli w sądzie wniosek o uznanie go za osobę groźną dla otoczenia. Takich zamyka się w ośrodku z zaburzeniami dysocjacyjnymi w Gostyninie. Ale sąd nie dostał w terminie opinii psychiatrycznej. Nie trafiła pod właściwy adres, gdyż biegły pomylił kod na kopercie. Zdarza się. Bandyta wyszedł na wolność. Za „pomyłkę” psychiatra skasował dziesięć tysięcy zielonych. Wierz mi, zjadał dolce w obawie, że poderżnę mu gardło. Ponieważ rzygał, musiał jeszcze wciągnąć to, co zwrócił._

Prokurator okręgowy Michał Moder przestał czytać na głos. Na twarzy miał wyraz obrzydzenia. Pod sufitem brzęczała mendowato mucha. Atmosfera była ciężka i pełna bezsilnej złości. Postać Modera jeszcze bardziej zmalała na tle szerokiego i wysokiego oparcia fotela. Choć niewysoki, wydawał się przystojnym mężczyzną. Zwłaszcza gdy patrzyło się na jego lewy profil. Jednak na prawym policzku miał duże ciemne znamię, które nadawało twarzy wyraz upierdliwego gnoma.

Prokurator wrócił do czytania internetowego postu.

_Oblech zamierzał po kilku miesiącach wymknąć się za granicę. Już nawet kupił dom z sadem na południu Francji, w pobliżu Vic–la–Gardiole. To prawda, spłacił dług wobec prawa, ale nie wobec sprawiedliwości. Czy owe dwadzieścia lat było wystarczającą zapłatą za wyrządzone zbrodnie? Powiedz szczerze. (Jesteśmy sami. No!)_

_Prawo okazało się bezradne. Jego funkcjonariusze opieszali i przekupni. Ja go zabiłem._

_Potępisz mnie za to? Pamiętaj, zmarli nie krzywdzą._

_Kiedy zarzuciłem draniowi stalowy wnyk na szyję, sądził, że pieniądze znowu pozwolą mu wymigać się od sprawiedliwej zapłaty._

_Mylił się._

_Możesz mi wierzyć, ale ułożenie zwłok w pożądanej pozycji nie było trudne. Oczywiście niezbędne są do tego plastry. Dzięki nim powieki pozostaną otwarte, dłonie czy nogi podkurczone w wymaganym kompozycją zgięciu. Potem wystarczy poczekać, aż ciało zastygnie w stężeniu pośmiertnym._

_Moje dzieło było gotowe do prezentacji. Szkoda, że straciło pierwotny kształt na skutek rozkładu. Pojawiły się zachłanne robaki, mięśnie rozmiękły. Ale w końcu nic nie trwa wiecznie._

_Jestem zawiedziony – tyle się napracowałem, a policja znów nie zrozumiała mojego przesłania. Liczyłem, że zwrócą uwagę na stempel wyrysowany krwią na czole Oblecha. No i tak fotogenicznie odrąbaną głowę…_

Moder odsunął się od biurka zmęczonym ruchem. To była już szósta opowieść, która ukazała się na stronie portalu społecznościowego. Wskaźniki oglądalności zwariowały. Do chwili obecnej strona miała czterysta osiemdziesiąt siedem tysięcy trzysta dwa wyświetlenia. I liczba ta rośnie z dnia na dzień.

– Góra ma już tego dosyć – powiedział nerwowo, przycinając zgłoski. – Tylko dziennikarze są zachwyceni. W końcu nic tak nie ożywia gazety jak trup. Ale i oni niedługo zechcą dokładniejszych informacji. Wtedy nie dadzą się już zbyć pieprzeniem o tajemnicy śledztwa. Jeśli za jakiś czas nic konkretnego nie dostaną, najpierw zagryzą pana. Potem zwęszą trop do mnie. – Prokurator przez cały czas nie spuszczał oczu z siedzącego na wprost gliniarza. – Jakiś czas temu usłyszałem zapewnienie, że wkrótce złapiecie mordercę.

– To musi jeszcze trochę potrwać – podczas gniewnej tyrady Modera na twarzy Wernica nie drgnął nawet jeden mięsień. Jego postać od paru minut pozostawała w bezruchu.

Znamię na policzku prokuratora posiniało. Zmarszczył gniewnie czoło.

– Czy dlatego, że pański agent zamilkł?

– Rzeczywiście, puściłem taką plotkę.

– Bo…?

– W wydziale mam wtykę. Niedługo przyszpilę robaka.

Wernic gwałtownie się ożywił. Machnął w powietrzu dłonią. Brzęczenie się urwało.

– I po sprawie – gliniarz dopowiedział lodowatym głosem.WCZORAJ, STYCZEŃ 2017 ROKU

Piąty stycznia, czwartkowe popołudnie. Prokurator Sergiusz Brandt siedział w fotelu odwrócony plecami do biurka. Patrzył na mokre od deszczu szyby. Przyglądał się spływającym kroplom. Typował, która z jaką się złączy, urośnie i szybciej ześliźnie w dół.

Musiał podjąć decyzję. Zbyt długo ją odkładał. Wchodzi w to, czy rezygnuje? Tylko on i Michał Moder przeszli do ostatniego etapu konkursu na stanowisko szefa prokuratury okręgowej. Nie cenił Modera, który był manipulatorem i w perfekcyjny sposób opanował przedstawianie zespołowych sukcesów jako własne zwycięstwa. Nazywał to „świetną organizacją pracy”.

A on? Od swoich ludzi oczekiwał fachowości. Od siebie też. Wycofywał się, kiedy uznał, że ktoś inny ma rację. Fakt, nie wszyscy go lubili, bo wyciskał z podwładnych ostatnie poty, żeby przestępca został rzetelnie osądzony.

Karen uważała, że powinien sobie odpuścić awans.

– Czujesz się niespełniony zawodowo? – spytała, a Sergiusz po dłuższym zastanowieniu zaprzeczył. – Przybędzie ci tylko papierkowych obowiązków. W efekcie będziemy mieli dla siebie jeszcze mniej czasu.

Miała rację, ale ambicja kusiła. Niedługo skończy pięćdziesiąt lat. To ostatni moment, żeby zdobyć wyższą pozycję zawodową.

Prócz ambicji było jednak coś o wiele ważniejszego. Kiedy zaczynał karierę, jego celem była walka z przestępcami. Był idealistą i wierzył, że służąc Temidzie, jest w stanie pokonać każde zło. Z czasem zdał sobie sprawę, że prawo wymaga naprawy. Często nie przystawało do współczesnych zagrożeń, lecz nic nie mógł na to poradzić. Na nowym stanowisku natomiast będzie miał szansę na weryfikację prawnego status quo.

Napęczniała wodą kropla połączyła się z sąsiednią. Syta wilgocią kołysała się na boki niczym zadowolony grubas. Sekundę później ześliznęła się w dół szyby. Znikła w strudze wody spływającej z ramy okiennej na mokry parapet. Uśmiechnął się na wspomnienie.

Właśnie w taki deszczowy dzień, cztery lata temu, poznali się z Karen. Ulewa wzmagała się z minuty na minutę. Nawet ludzie z parasolkami szukali schronienia pod markizami sklepów, zaskoczeni gwałtownością ulewy. Przejeżdżający autobus wjechał z rozpędem w wodne oko, które wylało się brudną fontanną na chodnik przy przystanku. Oni byli najbardziej poszkodowani. Do dziś pamiętał jasne spodnie Karen naznaczone szaro–czarnymi plamami. Kiedy ona dostrzegła jego zabrudzoną twarz, zaczęła się śmiać. W pierwszej chwili był obruszony. Ale śmiech Karen rozbroił jego złość. Chwilę potem sam miał już ochotę parsknąć, chociaż jeszcze starał się utrzymać marsową minę.

Rok później rozwiódł się z Krystyną, po dziewiętnastu latach małżeństwa, z których kilka ostatnich to było wzajemne ranienie się. Oboje mieli już siebie dosyć, choć jeszcze próbowali udawać, że nic się nie zmieniło. Tak było wygodniej. Na szczęście pojawiła się Karen.

Sergiusz zamknął oczy. Nie wahałby się z podjęciem walki o nominację, gdyby nie stan zdrowia Karen. Przez ostatnie pół roku niepokojąco schudła. Stała się apatyczna i obojętna na wiele spraw. Lekarz zdiagnozował stres na tyle silny, że przepisał Xanax, preparat psychotropowy. Po dwóch miesiącach zmienił go na Prozac, żeby Karen się nie uzależniła. Kuracja zaczęła przynosić efekty i z tygodnia na tydzień powoli wracała do zdrowia. W końcu psychiatra zmniejszył dawki antydepresanta o połowę. I wszystko to diabli wzięli, gdy Sergiusz powiedział o możliwości awansu. Jej stan się pogorszył.

Tydzień temu zadzwonił do niego psychiatra, poprosił o spotkanie. A gdy Sergiusz pojawił się w gabinecie lekarza, dowiedział się, że kilka lat wcześniej Karen próbowała popełnić samobójstwo.

– To sugestia, że znowu może to zrobić? – spytał wstrząśnięty.

– Chcę tylko, żeby miał pan świadomość, że w obecnym stanie każde zaburzenie spokoju wpłynie niekorzystnie na stan zdrowia.

Sergiusz wreszcie zrozumiał, dlaczego Karen zawsze nosiła na przegubie lewej dłoni kilka bransoletek wokół i tak szerokiego paska od zegarka. Dotąd uważał to za sympatyczną ekstrawagancję. Dlaczego nic mu nie powiedziała?

– Każdy z nas próbuje jak najgłębiej zakopać w niepamięci złe wspomnienia – wyjaśnił lekarz. – Zwłaszcza te, z których nie jesteśmy dumni.

Sergiusz skinął głową. Sam też nie o wszystkim był w stanie mówić. Jak o pewnej kłótni z bratem, kiedy dostał w twarz z pięści. Wtedy się wściekł i gdyby miał w dłoni nóż, zabiłby drania.

Sekundę później przyszło opamiętanie. O sekundę za późno. Przestraszył się, że pod wpływem skoku adrenaliny był zdolny zabić. Co więcej on chciał tej śmierci i sprawiłaby mu ona radość.

Mówi się, że cień każdego człowieka stanowi dopełnienie tego, kim jest w życiu. Jego trzymał w ręku nóż.

Kiedy kolejna kropla zsuwała się w dół, demolując po drodze deszczowy krajobraz szyby, podjął decyzję. Karen była ważniejsza od prokuratorskiej nominacji. Wiedział to od początku, ale dopiero teraz w pełni dotarło to do jego świadomości.

– Miłość jest ważniejsza – powiedział półgłosem i jednocześnie poczuł ulgę, że sprawa została rozstrzygnięta.

Czy to takie trudne powiedzieć komuś, że się go kocha? Karen mówiła mu to codzienne, aż i on nauczył się przezwyciężać wstyd, gdy wypowiadał te słowa.

Zadzwonił telefon wewnętrzny z sekretariatu. Wcisnął klawisz połączenia.

– Nie teraz. Jestem zajęty.

Zakasłał i drapanie w gardle przypomniało mu, że powinien zrezygnować z jeszcze jednego powodu. Miesiąc wcześniej, po gwałtownym ataku kaszlu w ślinie zobaczył krew. Lekarz rodzinny skierował go do pulmonologa, doktora Leskiego. Ten zlecił badania, jak stwierdził otwarcie, pod kątem sprawdzenia, czy to nie rak płuc. Wyniki nie były złe. Ale Leski do dobrych też ich nie zaliczył. Na szczęście, jak powiedział, jest czas, by zaradzić najgorszemu.

Sergiusz nie chciał powiedzieć Karen o swoim zdrowiu. Nie teraz, gdy sama miała problemy. Odetchnął głęboko i po raz pierwszy tego dnia się uśmiechnął. Z premedytacją. „Uśmiechaj się jak najczęściej, a wtedy złe myśli i ludzie znikną z twojego otoczenia”, podpowiadała każdego ranka.

– Karen jest najważniejsza – powiedział nakazująco do odbicia w szybie.

Spojrzał na zegarek. Minęła trzynasta. Uniósł głowę. Jego gabinet sąsiadował z sekretariatem w taki sposób, że przez okno mógł widzieć jego wnętrze. Sekretarka Lenka jak zwykle o tej porze trzymała przy uchu komórkę, a jednocześnie pisała coś na komputerze. W początkach współpracy zapytał, czy uważa, że godziny urzędowania są stosowną porą do rozmów.

– Moja mama od pięciu lat jest sparaliżowana – odparła dziewczyna. – Między trzynastą a czternastą jest sama, gdyż gosposia już skończyła pracę, a pielęgniarka środowiskowa jeszcze nie przyszła. Wtedy dzwonię. Jeśli mam czas, czytam jej ciekawe historie z prasy. Jeśli nie, wykonuję swoje obowiązki. Wtedy w słuchawce słyszę jej oddech, a ona mój głos, gdy załatwiam sprawy służbowe. No i dzwonię z prywatnego telefonu, nie korzystam z linii prokuratury.

– Przepraszam – kiwnął głową. – Proszę uznać, że tej rozmowy nie było.

Czasami, kiedy był zdenerwowany lub przytłoczony nawałem zajęć, włączał intercom i słuchał Lenki. Tembr jej głosu był podobny do Karen.

Sergiusz przysunął do siebie klawiaturę komputerową i napisał rezygnację z ubiegania się o funkcję szefa prokuratury okręgowej. Wyśle pismo jutro, w piątek. Za tydzień porozmawiają o jego zdrowiu.

Schował teczki śledztw do szafy pancernej. Wszystkie były ułożone w równym rzędzie na najwyższej półce. Niżej znajdowały się akta spraw, które miały znaleźć finał na sądowej wokandzie. Najniżej przeznaczone do umorzenia. Nie miał ich wiele, gdyż w jego słowniku nie istniały słowa „Nie da się”. Zawsze mawiał policjantom, że tragicznie zmarli nikogo nie mogą skrzywdzić, w przeciwieństwie do tych, którzy zabili. Dlatego trzeba się bardzo postarać, żeby sprawiedliwość zatriumfowała. A kiedy zrobiło się już wszystko, wystarczy jeszcze trochę się przyłożyć, a znajdzie się winnego.

Nie wszyscy go za to lubili. Ale Brandt powtarzał każdemu, że nie spotykają się, żeby się polubić, ale wykonać konkretną robotę.

W początkach kariery jego sposób myślenia zderzył się z luzackim oglądem świata gliniarza z kryminalnego. Wernic wiedział, jak unikać pracy, a zarazem zdobywać punkty u przełożonych. Pewnego dnia Sergiusz zapytał, czy zależy mu, żeby być dobrym gliną, czy też chce zostać komendantem?

– Jaka to różnica? – spytał policjant.

– W pierwszym przypadku może pan na mnie liczyć. W drugim postaram się, żeby pozostał pan nikim.

Sergiusz Brandt zamknął metalowe drzwi i opieczętował je stemplem numerycznym. Nim wyszedł z gabinetu, spojrzał w ciemne okno i między kroplami odnalazł swoją postać. Ponownie spróbował się uśmiechnąć, ale tym razem na twarzy pojawił się tylko zmęczony grymas. Poprawił przekrzywiony kołnierzyk koszuli. Podciągnął wyżej krawat. Zdecydował, że w drodze do domu kupi bukiet czerwonych róż.

– Karen jest najważniejsza – powtórzył, jakby upewniał się w postanowieniu.

Wszedł do sekretariatu. Lenka uśmiechnęła się i powiedziała do słuchawki, „Jedną chwileczkę”, potem zerknęła do notatnika.

– Dwadzieścia minut temu dzwonił prokurator Moder.

– Trzeba było łączyć.

– Próbowałam.

– Prawda.

– Prosił, żeby pan się z nim skontaktował, gdyż ma coś ważnego do przekazania.

Sergiuszowi przebiegło przez głowę, że pod koniec piątkowego dnia nie ma ochoty na tę rozmowę.

– Jego ważne sprawy mogą poczekać do jutra – stwierdził obojętnie. – Dobrego dnia i miłego weekendu.

Nim sekretarka zdołała odpowiedzieć, wyszedł na korytarz.

SERGIUSZ ZAPARKOWAŁ przed śródmiejską kamienicą, w której mieszkał. Zdziwiony zauważył, że przy wyjściu z klatki schodowej, częściowo na trawniku i szerokim chodniku, stała karetka pogotowia i dwa policyjne radiowozy. Czyżby kolejna awantura pod osiemnastką? Najwyraźniej tym razem nie skończyło się na interwencji. Karetka sugerowała coś znacznie poważniejszego.

Jakiś czas temu zaczepił na klatce schodowej Szostaka. Miał już dosyć krzyków pijanego towarzystwa i płaczu małych dzieci. Tamten doskonale wiedział, że Brandt jest prokuratorem, gdyż spotkali się na sądowym korytarzu. Szostak szedł w kajdankach, z policjantem u boku, on w todze na rozprawę do sąsiedniej sali. Od tamtego czasu byczy kark spoglądał na niego spode łba, jakby to Brandt był winien, że regularnie lądował w policyjnym dołku lub izbie wytrzeźwień.

Wtedy, na schodach kamienicy, Sergiusz nie wytrzymał i spytał, kiedy sąsiad wreszcie zamierza skończyć z awanturami. Szostak jednym susem doskoczył do niego, złapał za poły marynarki i przyparł do ściany. Szczęknął nóż sprężynowy.

– Chcesz, żebym podciął ci gardło? – facet miał nieświeży oddech, a jego złość napędzał kac. – No, mądralo?

Sergiusz nawet nie mrugnął powiekami. Patrzył obojętnie w mętne oczy pijaka.

– A ty zostać bez jajec? – docisnął ostrze swojego noża do krocza Szostaka.

Na długi czas wszystko się uspokoiło. Teraz najwyraźniej polka zaczynała się od nowa.

Wysiadł z samochodu i wziął z tylnego siedzenia bukiet kwiatów. Ich płatki były głęboko purpurowe. Lubił, gdy Karen miała paznokcie takiego koloru. Przyszło mu do głowy, że za parę tygodni mogliby się gdzieś wyrwać. Zerknął na drugą stronę ulicy i wiszący na murze baner biura podróży. Choć na krótko oszukać chłodną jesień ciepłym egipskim słońcem. Wielki napis kusił ofertą last minute. Tak, to był dobry pomysł.

Kiedy dochodził do klatki, w drzwiach pojawił się nadkomisarz Robalewski, po cywilnemu. Sergiusz wiedział, że jest z wydziału kryminalnego, któremu naczelnikował Wiesław Wernic. Z tym ostatnim, po okresie zawodowych potyczek, w końcu połączył go wzajemny szacunek, a na koniec coś na kształt przyjaźni.

Nadkomisarz Robalewski bąknął pod nosem powitanie. Dlaczego unikał jego wzroku? Dotąd zawsze witał się szerokim uśmiechem i mocnym uściskiem dłoni. A teraz cofnął się o krok. Z jednej strony mogło to wyglądać, jakby chciał zrobić przejście, ale z drugiej… Powinien spytać co się dzieje, ale niepokój kazał przejść obok policjanta bez słowa. Wszedł do holu.

Wcisnął przycisk, żeby ściągnąć windę. Z góry dochodził szum niewyraźnych rozmów. Była to głośniejsza rozmowa, czy już kłótnia? Tak, to musiało nieść od Szostaka z piątego. Wyjął kwiaty z papieru i rozłożył łodygi na boki, żeby róże lepiej się prezentowały.

Wreszcie winda przyjechała. Wsiadł i wcisnął przycisk czwartego piętra. Kamienica była równie wiekowa, co kursujący w niej dźwig. Ten z początkowym szarpnięciem zaczął wolno piąć się do góry. Przez oczka siatki dostrzegł zbiegających na dół policjantów. Jego niepokój wzrósł. Ale właściwie z jakiego powodu?

Przy śniadaniu Karen była uśmiechnięta. Kiedy podawała masło, sery i wędlinę co raz to przystawała i tuliła policzek do jego twarzy. W pewnym momencie szepnęła, „Nawet nie wiesz, jak bardzo byłam z tobą szczęśliwa”. Dopiero teraz uświadomił sobie, że użyła czasu przeszłego. Nie, nie, to musiało być zwykłe przejęzyczenie.

Kiedy metalowa klatka się zatrzymała, zobaczył na wprost otwarte drzwi do własnego mieszkania. Przy nich stał policjant. Nieświadomie zacisnął palce na łodygach kwiatów. Nie poczuł, że kolec wbił mu się w skórę.

Gdy wysiadł mundurowy go poznał. Zawahał się, czy powinien zasalutować. Sergiusza już nie obchodziło, jak rozwiązał ten problem. Przekroczył próg domu. Kręciło mu się w głowie. Oddech przyspieszył. Serce zaczęło w piersiach łomotać.

Na sekundę przystanął w pustym przedpokoju. Z sypialni dochodziły głosy. Pchnął drzwi. Stanął w progu.

Najpierw zobaczył Wernica, który kucał obok lekarza. Medyk trzymał rękę leżącej postaci i przyglądał się nadgarstkowi. Potem spojrzał w szeroko otwarte oczy trupa.

– Zmętnienie gałek ocznych i stężenie pośmiertne sugerują, że śmierć nastąpiła około czterech godzin temu – powiedział, a jego głos w uszach Brandta brzmiał głuchymi, obniżonymi tonami jak na filmie puszczonym na zwolnionych obrotach.

Postąpił krok do przodu. Kwiaty wysunęły się z dłoni. Wszystko jakby tyczyło kogoś zupełnie innego. Neuronowe przekaźniki celowo zwolniły w umyśle przekazywanie informacji. Patrzył na leżące w kałuży krwi ciało, a jego mózg przez chwilę odmawiał rozpoznania, do kogo należy. Ale łaska była tylko chwilowa.

Róże dotknęły podłogi nieopodal długiej stróżki krwi, która dopłynęła do drzwi.

Otoczyła go absolutna cisza. Świat zachybotał się na boki. Chwycił klamkę drzwi, żeby nie upaść. Otworzył szeroko usta, ale spomiędzy warg nie wypłynął nawet jeden dźwięk bólu, który rozrywał ciało. Twarz nabrzmiała krwią w wysiłku wyrzucenia skargi, ale pozostał niemy w bańce absolutnej ciszy. Tylko po policzku spłynęła łza.

Ktoś chwycił go pod ramiona. Bezradnie poddał się cudzej woli. Na chwiejnych nogach przeszedł do kuchni. Posadzono go na krześle. Patrzył na dłonie i dziwił się, co robią na haftowanym w kwiaty obrusie. Ktoś przed nim stanął, coś mówił. Wernic. Nieważne.

Dłonie i kwiaty.

Naczelnik odwrócił się w głąb mieszkania i kogoś zawołał. Zjawił się lekarz. Zaczął go badać, o coś pytać. Kilka razy nim potrząsnął, ale Sergiusz martwo patrzył przed siebie, obojętny na wszystko, co dzieje się wokół.

Kwiaty i krew.

Karen odeszła. Dlaczego to zrobiła? Przecież wiedziała jak mocno ją kocha.

Jego ciało tkwiło nieruchomo na krześle, ale jego myśli szalały. W swej imaginacji rzucał się na meble. Tłukł wazony. Ciskał książkami o ściany i rozbijał żyrandole. Szlochając, bił wściekle pięściami w szyby. Zrywał ze ścian obrazy i kaleczył je o meble.

Gdy w polu widzenia pojawił się zegar, mózg zarejestrował szesnastą trzydzieści. Kroki w mieszkaniu stały się mniej niecierpliwe. Ponownie zjawił się Wernic. Chyba pytał, jak się czuje.

Wreszcie wszelki ruch ustał.

KIEDY BRANDT spojrzał na zegar minęła czwarta nad ranem. Wsparł dłoń na oparciu krzesła. Wstał. Dlaczego siedział w kuchni, zamiast położyć się spać? I skąd na stole wziął się kubek z herbatą?

W przedpokoju paliło się światło. Czyżby Karen nie zgasiła go na noc?

Skąd to wrażenie, że wszedł do mieszkania wiele godzin temu? Stanął przed drzwiami wyjściowymi. Zasuwa była otwarta. Dlaczego po przyjściu jej nie zamknął? A może Karen gdzieś wychodziła?

Jak przez mgłę przypomniał sobie, że byli tu jacyś ludzie. Ktoś usiadł przy nim w kuchni, coś mówił. Potem podpisywał podsunięte dokumenty. Dla świętego spokoju, żeby już go nie dręczono.

Przechodząc koło wieszaka, trącił jeden z płaszczy. Na podłogę wypadła rozdarta koperta. Schylił się. Była adresowana do Karen. Już miał ją odłożyć, kiedy w rogu zobaczył pieczątkę prokuratury. Rozchylił przedarte brzegi. Czy powinien przeczytać?

Wyjął kartkę zapisaną odręcznym pismem. Gdzieś już widział podobny charakter. Przeczytał przypadkowy środkowy werset.

„…i to jest ostatnie ostrzeżenie. Byłoby dobrze, gdyby prokurator Brandt wziął je do serca. W przeciwnym razie prasa dowie się o twojej przeszłości Wasz związek stanie się publiczną tajemnicą, a Brandt pośmiewiskiem.”

U dołu zobaczył wyraźny podpis, „Prokurator M. Moder”. List wypadł mu z ręki.

Ogarnął go niepokój. Gdzie jest Karen? Dlaczego nie powiedziała o tym draniu? Rozerwana koperta znaczyła, że poznała treść pisma. Czemu nie zadzwoniła?

Spanikowany rozejrzał się dokoła. Nacisnął klamkę. Salon był ciemny i pusty. Pchnął mocno drzwi sypialni. Otworzyły się na oścież. Włączył górne światło.

Zobaczył na łóżku skłębioną białą pościel, która kontrastowała z czerwoną kałużą zasychającej na podłodze krwi. Na pościeli leżała sukienka i coś jeszcze, ale jego oko dokładniej zarejestrowało tylko błękit materiału. Obok krwawego nacieku leżał bukiet czerwonych róż. Płatki jednego z kwiatów dotykały brzegu krwi.

Już wiedział, co się stało, kim byli obcy w mieszkaniu.

Od ciemnej plamy krwi ciągnęło mroźnym chłodem. Ten wśliznął się na jego buty, otoczył kostki. Wsunął pod nogawki spodni. Wspiął się do kolan, ud. Zacisnął się wokół bioder lodowym pasem. Dopełzł do piersi, przeniknął przez skórę, żebra. Wreszcie zamknął w mroźnej bryle serce, które zaczęło tłoczyć w żyły kryształy krwi.

Karen nie żyła. Przypomniał sobie, jak przez otwarte drzwi kuchni widział sanitariuszy, którzy wynosili zwłoki. Ciało zawieziono do prosektorium, gdzie medyk sądowy przeprowadzi sekcję. Przypomniał sobie słowa Wernica – wstępnie ustalono, że to było samobójstwo. Ponieważ rzecz dotyczyła prokuratora rejonowego, zarządzono autopsję w celu potwierdzenia orzeczenia lekarza.

Badanie odbędzie się najpóźniej trzeciego dnia po zgonie. Patomorfolog wysunie ciało z chłodni i położy na metalowym stole. Ale to już nie będzie jego Karen.

ZIMNY CHIRURG odsłonił prześcieradło. Metalowy stół sekcyjny, na którym leżały zwłoki, sięgał do pasa. Po bokach miał rynny, które ułatwiały odpływ krwi i płynów fizjologicznych. Pod ciałem, w okolicy pleców, znajdowała się blokada, która wypychała klatkę piersiową ku górze. Ułatwiało to cięcie tułowia.

W mlecznym świetle lamp ciało nie wyglądało najlepiej. Niska temperatura chłodni powstrzymała wyciek z nosa i ust płynu, który zasechł na policzkach brązowymi strupami. Brzuch zdążyły już lekko wybrzuszyć gazy gnilne. Rozkład krwi uwidaczniały pod skórą czarne kreski siatki żył i naczyń krwionośnych. Sutki na piersiach, i nie wiedzieć czemu pępek, miały kolor szary.

Przychodziło mu wtedy do głowy pytanie, „No i co, było warto?” Miał na myśli moment przyjścia na świat. Bardziej chodziło o znalezienie własnej odpowiedzi. Może wtedy nie czułby złości, że choć minęło ponad pięćdziesiąt lat nie miał pojęcia co należałoby powiedzieć.

Zimny chirurg włączył magnetofon. Podał imię i nazwisko denata, określił płeć, wiek oraz kolor skóry. Stwierdził, że w dniu znalezienia zwłok z pęcherza pobrano mocz w celu stwierdzenia obecności alkoholu. Naciągnął na dłonie lateksowe rękawiczki

– Próbki dały wynik negatywny. Zgodnie z zarządzeniem prokuratora, w trakcie dzisiejszej sekcji nastąpi pobranie wycinków narządów wewnętrznych do badań histopatologicznych i toksykologicznych. Oględziny zewnętrzne ciała rozpoczęto o godzinie jedenastej dwadzieścia, przy oświetleniu jarzeniowym i temperaturze dziesięciu stopni w sali prosektorium. – Lekarz mówił do mikrofonu przyczepionego spinaczem do kitla, na który nałożył jasny gumowy fartuch. – Nie stwierdzono otarć naskórka ani zasinień, które mogłyby sugerować udział w śmierci osób trzecich. Nie ma na nich zmian urazowych lub chorobowych. Nie ujawniono żadnych znaków szczególnych. W osobnej próbce zachowano włosy z głowy do dalszych badań.

Lekarz sięgnął po grubą igłę. Osadził ją na strzykawce i odchylił lewą powiekę. Potem wbił w oko i wciągnął przeźroczysty płyn.

– O godzinie jedenastej czterdzieści trzy pobrano ciałko szkliste w celu określenia poziomu potasu.

Dzięki niemu będzie można ustalić dokładną datę i godzinę zgonu.

– Na wewnętrznej stronie przedramienia, poniżej nadgarstka zidentyfikowano poprzeczne cięcie narzędziem ostrym, które może wskazywać na samobójstwo. Skóra i znajdująca się pod nią tkanka tłuszczowa łączna uległy przecięciu. W stawie śródgarstkowym przecięciu uległa tętnica łokciowa i promieniowa. – Zimny chirurg mocniej rozchylił brzegi rany. – Ostatecznie ostrze oparło się o chrząstki szczeliny stawowej.

Lekarz przygotował się do otwarcia klatki piersiowej. Pierwsze nacięcie było kołnierzykowe na wysokości ramion i tchawicy. Drugie przebiegło w linii środkowej ciała od cięcia pierwszego aż do spojenia łonowego. Niedługo potem zostały odseparowane płaty skórno–mięśniowe na przedniej powierzchni klatki piersiowej. Patolog otworzył jamę otrzewną. Ostrożnie pociągnął lancetem poniżej wyrostka mieczykowatego, by nie uszkodzić jelit i zapobiec wylaniu ich treści do jamy brzusznej.

SERGIUSZ WPATRYWAŁ się w swoje odbicie w lustrze przedpokoju. Wspominał sekcję samobójcy, w której uczestniczył w początkach kariery. Była pierwsza i dlatego tak głęboko zapadła mu w pamięć. Lekarz tak samo będzie postępował z ciałem Karen.

Poszedł do kuchni. Odkręcił kran z wodą i podstawił szklankę pod zimny strumień. Wypił ją niemal jednym haustem. Odstawił naczynie. Odwrócił się. Kuchnię spowijał szary świt. Jedynie z przedpokoju przez otwarte drzwi wpadała jasna smuga elektrycznego światła.

Przeszedł do gabinetu. Na szerokim stoliku, w rogu, zobaczył rozłożoną na blacie układankę z puzzli. Liczyła pięć tysięcy elementów. To miał być jeden ze sposobów, żeby Karen odciągnąć od myślenia o codzienności. Miała skupić się na układaniu obrazu starego brygu, który płynął pod pełnymi żaglami przez spienione morze.

Całość była już niemal skończona. W środku brakowało ostatniego fragmentu. Leżał w pustym pudełku na krześle obok. Wziął go do ręki i zdał sobie sprawę, że Karen już nie dokończy pracy.

Przypomniał sobie ostrzeżenie lekarza. „W tym stanie psychicznym wystarczy drobny kamyk strącony ze szczytu, żeby zniszczyć spokój, który z takim trudem został zbudowany.” Czy Moder wiedział o tym, gdy pisał list do Karen?

Nie Moder, lecz Morder! Tak nazywano go za plecami. Bezwzględny drań. Parł do wyznaczonego celu, nie oglądając się na nic. Wykorzystywał każdą szansę. Było jasne, kto w ich związku jest słabszy i do kogo powinien napisać.

Moder dowiedział się, że Karen już raz próbowała popełnić samobójstwo. Odkrył też, że znajduje się pod stałą opieką psychiatry. Te informacje – które jako prokurator mógł zdobyć z łatwością – wskazywały na zachwianie stabilności emocjonalnej. Karen łatwo było pchnąć w otchłań. Brandt nie miał wątpliwości, że Moder działał z premedytacją.

Powoli przemierzał kuchnię. Krok za krokiem, nieśpiesznie, z wbitym w podłogę wzrokiem. Zastanawiał się nad wszystkim z zimnym spokojem. Punkt po punkcie rozpatrywał wszystkie za i przeciw. Badał każdy, choćby najmniej prawdopodobny motyw. Uwzględniał cień wytłumaczenia, które działałoby na korzyść tamtego. Kiedy skończył analizowanie faktów, był pewien winy Modera. Drań zabił Karen.

Spojrzał na puzzel układanki, który nieświadomie obracał między palcami.

Karen już nie ma. Nie ma!

Zgiął się wpół, łapczywie łapiąc oddech, jakby dostał cios prosto w splot słoneczny. Lodowy spokój prysł. Ogniowy sznur zawinął się wokół szyi, dławiąc krzyk.

Powinien coś zrobić. Nie wolno mu zostać w domu.

Musi iść.

Nie, uciec.

Jak najszybciej

Z A P O M N I E Ć !

Bolą go oczy. Światło poranka oślepia.

Rozbijany na kawałki

ŚWIAT WIRUJE

majta się, sznurowadło lewego buta

Zdejmuje z wieszaka skórzaną kurtkę

robi głęboki wdech, jakby zamierzał rzucić się do

wody jest styczeń dwa tysiące 17 roku

Sięga po

KLUCZ

Trącony łańcuch dzwoni fałszywą nutą.

klatka schodowa

zamyka był drzwi

płaski klucz wsuwa w szparę obramowania

futryny nad drzwiami

po niego

Karen sięgnie

a może dop iero

WYJĄŁ

wyję ło

ała

w yjmie

myyyuuuy

Nn Ii Ee

b

y

ć

? ;WCZORAJ, STYCZEŃ 2017 ROKU

Sergiusz stał na środku chodnika. Wokół kłębił się poranny tłum spieszących do pracy przechodniów. A może już wracali do domów, szli, dreptali, podbiegali, klęli pod nosem gwizdali. Na kogo? Usłyszał piosenkę?

_Zakochani czarodzieje, marzyciele._

_Kto ich nie zna?_

_Kto ma za nic?_

_A kto drwi?_

Rozejrzał się. Chyba kiedyś był w tym miejscu?

– Przepraszam – zaczepił przechodnia. – Co to za ulica?

– Marszałkowska.

– A miasto?

– Czyś pan zwariował?

Zapytany prychnął gniewnie i ruszył dalej. Jednak po kilkunastu krokach odwrócił się i krzyknął drwiąco:

– Warszawa, pustaku. Warszawa!

Dlaczego nazwał go pustakiem?

Podniósł kołnierz skórzanej kurtki przed chłodnym wiatrem. Powinien iść. Nie było ważne, dokąd. Stanie w miejscu było niebezpieczne. Tylko ruch wyprowadzi go z matni. Wyrwie z kakofonii dźwięków. Doprowadzi do bezpiecznej kryjówki. Czuł, że marznie. Wsunął dłonie w kieszenie skórzanej kurtki. Szedł, aż chodnik skręcił w prawo. On również. Najwidoczniej gdzieś go prowadził.

Kiedy ludzie przystawali przed przejściem przez jezdnię, on również. Kiedy ruszali, szedł za nimi. Czuł się bezpieczny w tłumie i w ruchu. Trudniej było go namierzyć. Zidentyfikować. Zanim ktokolwiek przyjrzałby się jego twarzy, był już daleko i skręcał w kolejną uliczkę.

Ktoś go potrącił. Inny przeklął, gdy wpadł mu na plecy. Musi bardziej uważać. Mniej się wyróżniać. Stać się nikim.

Zdyszana kobieta złapała go za połę kurtki. Spojrzała w oczy. Usłyszał zrezygnowane, „To nie ty”. Kiedy ręka zwolniła chwyt poszedł dalej. Obojętny na wszystko i wszystkich, skupiony na ucieczce.

ZACZĘŁO PADAĆ. Ulewa wzmagała się z minuty na minutę. Gwałtownie nastał zmierzch. Choć wcześniej otaczał go tłum, teraz był sam. Na chodniku zaczęły tworzyć się kałuże. Spojrzał na szybę pobliskiego przystanku autobusowego.

Napęczniała wodą kropla połączyła się z sąsiednią. Syta wilgocią kołysała się na boki niczym zadowolony grubas. Sekundę później ześliznęła się w dół. Już gdzieś to widział. Ogarnął go niepokój, więc odsunął cień wspomnienia

Poczuł pragnienie. Uniósł głowę. Otworzył szeroko usta.

Kiedy deszcz ustał znowu ruszył przed siebie. Próbował uciec od płatka róży, który dotknie brzegu kałuży krwi; od pytań naczelnika Wernica, na które nie znajdował odpowiedzi; niedokończonej układanki puzzli; szarego świtu i spadającego na podłogę listu. Odbiec jak najdalej od zmętniałych gałek ocznych, które były jedną ze wskazówek godziny śmiertelnego zejścia.

Na miasto nasunął się mrok. Sergiusz zatrzymał się przed wystawą, w której zobaczył odbicie jakiegoś człowieka bez twarzy. Cień zatarł jego rysy, a w świetle palącej się za plecami latarni widoczny był tylko zarys postaci.

Zachciało mu się siku. Co powinien zrobić? Rozejrzał się bezradnie. Moment później ciepła struga moczu spłynęła po nodze.

MINĄŁ DZIEŃ i nadszedł kolejny wieczór. Który z rzędu? Trzeci, a może już piąty. Nie wiedział. Zagoniony otaczającą go nerwowością, popychany do przodu pośpiechem miasta, zgubił się w gmatwaninie ulic. Wystraszony szukał wyjścia z labiryntu w każdej napotkanej uliczce. Za każdym razem, kiedy go nie znajdował, przestrzeń tężała i mocniej zaciskała się wokół niego. Jeśli nie zdąży, zginie zmiażdżony.

Poczuł uderzenie gorąca. Rozerwał pod szyją guziki, które nie pozwalały zaczerpnąć głębszego haustu powietrza.

Stał przed przejściem na czerwonym świetle. Jakaś kobieta odsunęła się o krok, jakby w obawie, że się o nią otrze. Już się przyzwyczaił do takiej reakcji ludzi, choć jej nie rozumiał.

SKRĘCIŁ W BOCZNĄ uliczkę. Po kilkunastu metrach zobaczył rozwalający się dwupiętrowy budynek. Za nim ulica była ślepa. Zdezorientowany obszedł kamieniczkę dokoła. Gdzie powinien teraz iść? Sprawdził drzwi, zamknięte. Mógłby tu się ukryć i przespać noc. Znowu szarpnął klamkę. Zamek nie puścił. Odwrócił się i poszedł przed siebie, nie zastanawiając się, czy wybrał dobry kierunek.

Wydało mu się, że słyszy za sobą kroki. Przestraszył się, że jego śladem idzie Robal. A może był z nim Wernic. Usłyszał wolanie. Czego od niego chcą? Powinien krzyknąć, żeby zostawili go w spokoju, ale bał się odwrócić. Przyspieszył. Jednocześnie wsunął głowę w ramiona, jakby ten ruch miał oddzielić go od ścigających. Ruszył biegiem, ale kroki za plecami były coraz wyraźniejsze i bliższe. Zmęczony łapał powietrze szeroko otworzonymi ustami. Z każdym krokiem nogi grzęzły w kamiennym powietrzu. Labirynt zagęścił wokół przestrzeń. Pułapka się zatrzasnęła. Nim zdążył się odwrócić, dostał cios w tył głowy.

Ogarnęła go ciemność.

OTWORZYŁ OCZY. Na wprost twarzy zobaczył przeciętą oponę. Obok leżały rozsypane śmieci: stłuczone skorupki po jajkach, zgniłe banany, spleśniały jogurt i nadpsute ziemniaczane obierki.

W tyle głowy czuł przejmujący ból. Wstał z trudem spomiędzy kartonów, którymi był przykryty. Miał zawroty. Przytrzymał się szarego pojemnika. Od zimna zdrętwiały mu nogi. Spojrzał na betonową posadzkę. W miejscu gdzie niedawno leżała jego głowa, zobaczył plamę krwi.

Powoli wróciła pamięć. Wieczorem wszedł w ślepą uliczkę. Obszedł dom dokoła w poszukiwaniu wejścia. Potem uciekał i… już nic nie pamiętał.

Mur śmietnika ułożono w przekładankę, dzięki czemu do środka wpadały smugi światła. Na dworze był ranek. Zawiało chłodem. Spędził tu całą noc. Jak dotarł w to miejsce? A może ktoś go w to miejsce przyciągnął?

Stał między czterema olbrzymimi plastikowymi kontenerami. Jeszcze raz spojrzał na miejsce, gdzie niedawno leżał. Zobaczył szczura, który zlizywał z kartonu krew.

Przytrzymując się brzegu załadowanego śmieciami pojemnika zrobił trzy kroki w stronę wyjścia. Zobaczył dziewczynkę w błękitnej sukience. Związane niebieskimi wstążkami warkocze opadały małej na plecy. Chyba biegła do szkoły z plecakiem na ramieniu. W ręku trzymała zapakowaną w plastikową torebkę bułkę. Kiedy zobaczyła nieznajomego, przystanęła. Otworzyła usta, jakby chciała krzyknąć, jednak tylko rzuciła weń kanapką i uciekła.

Dopiero teraz uświadomił sobie, że od kilku dni nic nie miał w ustach. Na widok jedzenia zaczęło ssać go w żołądku. Rozejrzał się, czy ktoś go obserwuje. Nikogo. Schylił się po kanapkę. Zawrót głowy niebezpiecznie zakolebał nim na boki, musiał przytrzymać się pobliskiego muru. Podniósł torebkę i wyjął bułkę, owiniętą w nieskazitelnie biały papier śniadaniowy. Wziął pierwszy kęs. Bułka z trudem przecisnęła się przez suchy przełyk. Nawet nie zwrócił uwagi, co było w środku. Kiedy skończył, żołądek ścisnął nieoczekiwany skurcz. Odbiło mu się treścią żołądka. Przytrzymał ją w ustach i ponownie przełknął. Czekał na reakcję organizmu, ale ten już nie próbował się buntować.

Na stercie śmieci w otwartym pojemniku zobaczył nadgryzioną ćwiartkę chleba. Wyciągnął po niego rękę. Był zeschnięty. Schował do kieszeni, a potem kilka razy uderzył w nią pięścią. Rozbił chleb na drobniejsze kawałki. Włożył jeden do ust. Czekał aż namoknie śliną, żeby móc przełknąć.

Dopiero teraz dostrzegł, że ma brudne ręce. Pomyślał, że zaraz pójdzie do łazienki, żeby je umyć. Tak, weźmie do ręki mydło…

Zobaczył przejście między blokami. Dalej była ulica. Poranek był w miarę ciepły, chociaż niekiedy zrywał się chłodniejszy wiatr.

Dostrzegł starą laskę, którą ktoś oparł o mur przy wejściu do śmietnika. Wziął ją do ręki. Była jakby dla niego. Kilka razy stuknął nią o ziemię. Będzie miał się czym bronić.

Poczuł się pewniej. Po przejściu kilkunastu metrów obejrzał się. Za śmietnikiem stał rozwalający się budynek, który widział wczorajszego wieczora. Co w nim było takiego, że tu przyszedł?

Na boku kamienicy zobaczył namalowane wielkie bąbelki, które wydawały się unosić do góry. Usłyszał kroki. Nadchodząca kobieta zeszła mu z drogi i ominęła szerokim łukiem. Kiedy ich oczy się spotkały, zobaczył na twarzy nieznajomej przerażenie. Podniosła dłoń do otwartych ust, jakby chciała stłumić wołanie o pomoc. Potem wyjęła z torebki telefon.

Nie obchodzili go inni. Musiał iść dalej. Rozpiął skórzaną kurtkę. Jak na razie udało mu się uciec od zmętniałych gałek oczu, które patrzyły raz obojętnie, to znów z wyrzutem. Jeszcze trochę, a będzie w końcu bezpieczny.

Poczuł zsuwającą się po policzku strużkę potu. Starł ją wierzchem dłoni. Zobaczył krew. Niby skąd?

Po paru minutach marszu zaczęło kręcić mu się w głowie. Zobaczył ławkę. Kiedy usiadł i wsuwał dłoń do kieszeni z czerstwym chlebem urwał mu się film.

LEŻAŁ Z PODŁOŻONYMI pod głowę rękami. Skąd na nich wzięła się krew? Miała kolor czerwonych róż. Dlaczego pomyślał o tych kwiatach? Powoli usiadł. Kiedy wsunął dłoń do kieszeni, trafił na suchy chleb. Wstał i zaczął iść.

– Hej ty – ktoś krzyknął za plecami. Był pewien, że to nie do niego. Potem był szybki tupot nóg. Skulił się, jakby oczekiwał, że znowu dostanie cios w głowę. Silna dłoń chwyciła go pod ramię. – Palce intruza boleśnie zacisnęły się na łokciu. – Dobrze się czujesz?

Odwrócił się. A właściwie to został do tego zmuszony. Za nim stał strażnik miejski.

– Muszę iść dalej – bardziej wymamrotał do siebie, niż mundurowego.

– Innym razem – mężczyzna machnął za siebie ręką. – Na razie pojedziesz do szpitala.

Przy krawężniku zatrzymał się samochód. Z auta wysiadł drugi funkcjonariusz. Ten również wziął go pod ramię. Nie zamierzał się opierać. Strażnicy zaprowadzili go do radiowozu i posadzili na tylnym siedzeniu. Potem zajęli miejsca z przodu.

– Jedź do najbliższego szpitala.

– Przecież z takim trepem wyrzucą nas na zbitą mordę.

– Więc jeśli coś mu się stanie, wtedy oni będą za to odpowiedzialni, nie my.

– Niby tak. Odchyl okno, bo ciągnie od niego moczem.

Dlaczego wieźli go do szpitala? W izbie przyjęć mogli odebrać mu kurtkę, a tam był chleb. Wepchnął w usta pełną garść suchych okruchów.

Po kilku minutach jazdy zatrzymali się na podjeździe, gdzie stały karetki pogotowia. Strażnicy pomogli mu wysiąść. Osłonił twarz kołnierzem przed zimnym wiatrem. Zaprowadzili do środka. Kiedy kłócili się z pielęgniarką, żeby zawołała lekarza dyżurnego, on wsunął do ust kolejną porcję. Już był spokojny, gdyż wyjadł całą ćwiartkę.

Na wysokości oczu pojawił się biały fartuch.

– Kto panu to zrobił? – usłyszał męski głos.

Nie zamierzał otwierać ust. Z twardymi okruchami, które dopiero nasiąkały śliną było to niemożliwe. Poza tym nie znał odpowiedzi.

– Musiał oprawić go jakiś gnojek – głos strażnika doleciał z boku. – Żadnych dokumentów. Nic prócz chleba przy nim nie znaleźliśmy.

Zaprowadzono go do gabinetu zabiegowego. Podeszła pielęgniarka, jednak szybko się cofnęła. Wróciła dopiero po chwili z niebieskimi lateksowymi rękawiczkami na dłoniach. Pokazała wskazującym palcem stojący na środku metalowy stołek. Usiadł. Dziewczyna zdjęła z niego skórzaną kurtkę, otworzyła okno i wystawiła ją na zewnątrz. Więc miał rację z tym chlebem.

– Matko, ale sztynk. – Męski głos zaciągnął bolesną nutą.

– Potem wszystko wywietrzę – w głosie dziewczyny było wiele optymizmu. – Jak wyjdzie, zrobię przeciąg. Powinno pomóc.

– Tego nie pozbędziemy się nawet przez tydzień.

W lustrze wiszącym na ścianie kątem oka zobaczył swój profil. Miał sztywne od zaschniętej krwi włosy i krwawe strupy na policzku. Podszedł lekarz. Przez pewien czas dokładnie go badał.

– Dostał czymś ciężkim, ale czaszka jest cała. Jak samopoczucie?

Nie wiedział, czy lekarz mówi do siebie, do niego, czy krzątającej się po gabinecie pielęgniarki.

– Słyszy mnie pan? – Medyk przykucnął i jego twarz znalazła się na wysokości oczu Brandta. – Ktoś pana pobił? Ma pan inne obrażenia?

Z chęcią by nawet i odpowiedział, że wszystko w porządku. Gdyby nie zawroty, nie byłoby się czym przejmować. No ale ta chlebowa papka. To na niej skoncentrował uwagę, żeby przypadkiem się nie zakrztusić. Wtedy kaszel wyrzuciłby mu z ust smaczną zawartość.

– Jak ma pan na imię? – tym razem usłyszał dziewczęcy głos.

Lekarz zaświecił mu w oczy.

– Reaguje poprawnie, więc z głową jest okej.

– Coś pana boli? – pielęgniarka nie dawała spokoju.

– Daj sobie siana, on nic nie jarzy. Oczyść skórę i dokładnie przetrzyj twarz.

Choć dziewczyna starała się być delikatna, coś zapiekło na czubku. Skrzywił się, a opatrująca powiedziała cicho, „Przepraszam”.

Kiedy ponownie zerknął w lustro, krwawe nacieki zniknęły. Policzek porastała siwa szczecina tygodniowego zarostu. A może była to już nawet niewielka broda?

– Nie szalej tak z bandażem. Jak dasz za dużo, to kolejny patrol przywiezie nam gościa wmawiając, że zwiał ze szpitala… Tyle wystarczy. Teraz plaster.

Rozległ się odgłos komputerowej drukarki.

– Chyba nie jest stary. Ile może mieć lat?

– Myślę, że pięćdziesiąt… Co teraz?

Lekarz wyciągnął z drukarki kartkę.

– Podpisz u dołu.

– Co to? – dziewczyna podniosła pytające spojrzenie.

– Facet stwierdza, że czuje się dobrze i wypisuje się na własne życzenie.

– A jeśli coś mu się stanie?

– Łeb ma cały, a jak podpiszesz, nikt nie będzie miał do nas o nic pretensji.

– Dlaczego ja?

– Żeby było uczciwie. Ja napisałem i wydrukowałem, a ty zrób na dole byle jaki zygzak…

Parę minut później pielęgniarka wyprowadziła Brandta przed szpital, gdzie był niewielki park. Weszli w boczną alejkę. Tam posadziła go na ławce, nieopodal otwartej bramy, za którą widać było ulicę.

– Proszę na siebie uważać – uśmiechnęła się niepewnie i szybko odeszła.

Gdy został sam w ciszy, usłyszał szum wody. Poczuł pragnienie. Poszukał wzrokiem, skąd dolatuje ciurkanie. Za plecami miał niewielką nieczynną fontannę. Zobaczył leżącą obok ławki laskę i skórzaną kurtkę. Ubrał się i podszedł do kamiennej misy. Pochylił się nad lustrem wody. W cienkiej lodowej tafelce zobaczył zarośniętą twarz. Uwagę przyciągnęły wielkie rozgorączkowane oczy, które przyglądały mu się z niedowierzaniem. W ich głębi kryło się coś jeszcze. Ból po stracie Karen.

Po policzku zsunęła się łza. Rozbił zimowe lusterko, żeby tamten już tak na niego nie patrzył. Jednak skruszone na dziesiątki odbić spojrzenie nadal przeszywało go bolesnym wspomnieniem.

Dość. Już nie chciał pamiętać. To było ponad jego siły.

Zamknął oczy i zanurzył twarz w lodowatej wodzie. Pił długimi, głębokimi łykami. Chciał się wypełnić wodą po brzegi, stać się ciężki i już nie wypłynąć na powierzchnię. Jeszcze chwila i głęboko odetchnie wodą. Jeszcze tylko…

Stracił przytomność.

KIEDY ZACHŁYSNĄŁ się powietrzem, gwałtownie zakaszlał. Świat wirował na oszalałej karuzeli, która kręciła się we wszystkich możliwych kierunkach. Żołądek skoczył do gardła. Zwymiotował wodą, a na koniec brązową papką. Nie przestawał przy tym dławić się i odkrztuszać wody z oskrzeli. Wreszcie po kilku minutach wszystko się uspokoiło. Jakiś czas leżał na betonowej wylewce przy szemrzącej nad nim fontannie i ciężko dyszał. Słońce świeciło prosto w oczy. Zamknął powieki i przekręcił twarz w bok.

Wreszcie poczuł się lepiej. Usiadł. Rozkołysany świat powoli się uspokajał, aż wreszcie zacumował w jednym miejscu. Wspierając się na lasce stanął na chwiejnych nogach. Za plecami usłyszał jękliwy sygnał karetki pogotowia. Przed szpitalem zahamował ambulans, wokół którego zaczęli biegać sanitariusze. Wyjęto nosze, na których ktoś leżał.

– Potrzebna krew – usłyszał wołanie.

Przypomniał sobie szczura, który lizał czerwony skrzep na betonie śmietnika. Odwrócił się do fontanny. Na powierzchni wody zobaczył zakrwawiony bandaż.

PRZEZ NASTĘPNE pół dnia kołował ulicami. Znowu zachciało mu się sikać. Ale wiedział jak sobie z tym poradzić.

Po załatwieniu potrzeby parę razy wstrząsnął nogą i ruszył dalej. Już nie miał tyle sił co poprzednio. Kilka razy przysiadał na murku lub wprost na chodniku. Wtedy ktoś podszedł i wcisnął mu w rękę dwa złote. Został wzięty za żebraka.

Wreszcie uświadomił sobie, że nigdzie nie zdoła uciec. Powinien zostać w mieszkaniu, przy kałuży krwi, która została po Karen. Tam już dawno by to zrobił. Musi znaleźć ustronne miejsce, żeby mu nie przeszkodzono.

Godzinę później zobaczył starą czteropiętrową kamienicę z wysuniętą z boku dobudówką. Na jej dachu sterczała przekrzywiona przez wiatr blaszana rura komina. Unosił się z niego blady obłok, który niechętnie rozpływał się w powietrzu. Obok był duży skwer. Częściowo porastały go drzewa i krzaki. Resztę terenu zajmowały wysokie usypiska cegieł, być może po rozebranej niedawno kamienicy.

Pomyślał, że wreszcie dotarł do celu. Wszedł na gruzowisko. Znalazł miejsce za jedną z pryzm. Usiadł na ziemi. Spojrzał w niebo. Skłębione chmury sunęły gnane wiatrem. Przypomniała mu się zwrotka:

Obłoki, straszne moje obłoki,

jak bije serce, jaki żal i smutek ziemi,

chmury, obłoki białe i milczące,

patrzę na was o świcie oczami łez pełnemi…

Zobaczył uśmiechniętą twarz Karen. Lubiła słuchać, kiedy czytał wiersze.

– Kocham cię – szepnął ledwo słyszalnym głosem. – I tak bardzo tęsknię.

Słońce zasłoniła ciemna chmura. Zawiał zimny wiatr. Zrobiło się szaro, jakby za moment miał zapaść wieczór.

Ale Brandtowi było to już obojętne. Rozbił znalezioną butelkę. Potem ostrym brzegiem przeciął żyły na lewym nadgarstku. Skóra gwałtownie rozchyliła się na boki. Buchnęła krew.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: