Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Laleczka - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
17 września 2021
Ebook
24,99 zł
Audiobook
37,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,99

Laleczka - ebook

Gdy zwłoki dziesięcioletniej dziewczynki zostają znalezione w kontenerze na śmieci w Brabrand, na miejsce zostaje wezwany Roland Benito, śledczy z policyjnego okręgu Wschodniej Jutlandii. Dla lokalnej prasy sprawę relacjonują dziennikarka Anne Larsen i fotografka Kamilla Holm, ale wkrótce i one zostaną uwikłane w śledztwo.

Szybko okazuje się, że ślady zbrodni prowadzą do internetowego czatu, którego dziewczynka była użytkowniczką. Pościg za sprawcą nabiera rozmachu, a sprawa przybiera nowy, dramatyczny obrót, kiedy w tajemniczych okolicznościach znika przyjaciółka ofiary.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-268-8470-8
Rozmiar pliku: 545 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Książki można czytać niezależnie od siebie, chociaż, jak w każdej serii, lepiej jest czytać je w kolejności chronologicznej, ponieważ losy bohaterów rozwijają się w kolejnych częściach.

_Kiedy się wyprostował, jego buty Lloyd, wciąż lśniące nowością – ponieważ normalnie oszczędzał je na wyjątkowe okazje – zanurzyły się w błocie, aż stracił równowagę i niemal upadł na plecy. Czuł pod skórą nieprzyjemne mrowienie, jakby rozgniatał między palcami coś bardzo kruchego. Jednocześnie to samo mrowienie działało na niego pobudzająco, przypominało seksualne podniecenie. Zaskoczyło go to, chociaż nie do końca. Już to kiedyś poczuł, na przykład przy tej historii z ropuchami, które mieszkały w zaroślach wokół oczka wodnego w ogrodzie za domem jego rodziców. Były ohydne, oślizgłe i miały brodawki na plecach. Pełzały nieporadne i bezradne po kafelkach. Niektóre były tak wielkie jak podeszwy jego dziecięcych butów. Gdy którąś nadepnął, spod buta wysuwały się krótkie ramiona zakończone czterema palcami wyglądającymi jak kikuty i miotały się rozpaczliwie. Pisk sprawiał tylko, że dociskał but jeszcze mocniej, aż usłyszał chrupnięcie i ciszę. Niektóre umierały w milczeniu. Najwyraźniej nie wszystkie ropuchy dawały po sobie poznać, że je boli. Potem wrzucał je do wody. Mama się dziwiła, co to za choroba je dopadła, gdy widziała, jak martwe unosiły się na powierzchni z brzuchami do góry i zaczynały cuchnąć. Ale z tym też nic nie zrobiła._

_Zwiesił ręce wzdłuż ciała i zaciskał dłonie, próbując stłumić to dziwne podniecenie. Miał błoto na kolanach spodni. Próbował je wytrzepać, choć wiedział, że to na nic. Dyszał ciężko i z trudem łapał powietrze, a na czole poczuł lepki pot. W wilgotnym powietrzu unosił się zaduch jak ciężka kołdra. Nozdrza wypełniał mu zapach zgniłych liści i błota. Do świadomości podpełzała panika i mieszała się z frustracją. Rozejrzał się. Na szczęście wokół nie było żywej duszy. Dobrze, że padało. Taka pogoda zniechęcała ludzi do wychodzenia z domów. Podniósł głowę i wystawił twarz na deszcz. Drobne zimne uderzenia kropel sprawiły, że miał ciarki. Tego również nie czuł, odkąd przestał być dzieckiem. Zamknął oczy i smakował wodę, która spływała mu po wargach. Nagle spuścił wzrok na nią. Deszcz zaczął się zbierać w jej oczodołach. Gdy ją podniósł, była zaskakująco ciężka. Jedna ręka zwisała bezwładnie z boku i uderzała o jego biodro, gdy zaczął iść, niosąc ją na rękach. Woda spływała jej po policzkach jak łzy. Sam poczuł, że płacz zaciska mu gardło. Dlaczego krzyczała? Nienawidził pisków. Dlaczego nie mogła po prostu zrobić, co jej kazał? Łzy zmieszały się z deszczem i w ustach poczuł słony smak._1.

Głos prezentera radiowego opowiadał o kolejnych zamieszkach i samobójczych atakach na Bliskim Wschodzie. Słuchała go, nie rejestrując tego, co mówił. Zawsze tak było, kiedy wiadomości leciały w radiu albo telewizji. Przecież to wszystko działo się tak nieskończenie daleko stąd. W jej odczuciu na innej planecie. Jej mąż co prawda twierdził, że odkąd przyłączyliśmy się do amerykańskiej inwazji na Irak, Dania również mogła się stać celem terrorystów. I że w ogóle świat jest straszny. Ale to nie był jej świat. Ona czuła się w Danii bezpiecznie, szczególnie na Jutlandii, a już najbardziej tu, w Aarhus, gdzie napady czy gwałty były rzadkością. To oczywiście potworne, że takie rzeczy w ogóle się zdarzały, ale one nie miały wstępu do jej małego świata w willi w Brabrand chronionej wysokim żywopłotem z ligustru.

Wiadomości się skończyły i zaczęło się południe z muzyką. Nuciła wraz z Richardem Ragnvaldem jego wielki przebój _Kochana babciu_ i przez okno w kuchni zobaczyła, jak biegiem wraca do domu jej nastoletnia córka. Śmietnik przy drzwiach jest przepełniony, bo wczoraj wieczorem zapomnieli go wystawić na skraj drogi, więc dziś rano śmieciarka go pominęła. Dlatego poprosiła Marię, która i tak nic nie robi, tylko siedzi całymi dniami w swoim pokoju ze swym tak zwanym iPodem, żeby skoczyła ze śmieciami do kontenera. Sama kompletnie się nie znała na tych nowoczesnych sprzętach, które w dzisiejszych czasach musiały mieć młode dziewczyny. Z pozostałymi dwiema, które już dawno wyfrunęły z gniazda, tak nie było. W sumie nie planowali więcej dzieci, ale jakoś tak…

Przeniosła wzrok na niebo. Wkrótce znów zacznie padać. Gdzie się tego lata podziało słońce?

Maria wpadła do kuchni zdyszana, nawet butów nie zdjęła.

– Mamo, mamo! W kontenerze coś jest!

– Co?

Wyłączyła radio, w którym jakiś dziennikarz właśnie zaczął dyskusję z zaproszonym politykiem.

– Tam jest ręka. – Jej głos drżał.

Moja nastoletnia córka ogląda za dużo filmów, pomyślała i uśmiechnęła się, nie przerywając smarowania kanapek na drugie śniadanie. I zawsze miała bujną wyobraźnię.

– Może ktoś wyrzucił lalkę?

– Nie!

Dziewczyna z trudem łapała oddech.

Dopiero wtedy się odwróciła i wystarczyło jej jedno spojrzenie na córkę, a już wiedziała, że coś się stało. Maria była blada jak ściana. Oczy jej płonęły z przerażenia, którego matka nigdy wcześniej w nich nie widziała. W ręce nadal ściskała worek ze śmieciami, jakby dostała skurczu. Nagle wybuchła płaczem i upuściła worek na świeżo wymytą podłogę.

Pośpiesznie wytarła ręce w fartuch.

– Ależ skarbie, co ty mówisz? To niemożliwe!

Szybko narzuciła kardigan.

– Chodź, pójdziemy tam i zobaczymy, co to niby za ręka.

Maria zaczęła się cała trząść, aż musiała ją posadzić na krześle przy stole. Nalała do szklanki wody z kranu i postawiła przed córką.

– Albo zostań tu, ja pójdę i sprawdzę.

– Nie, mamo. Nie chodź tam. Co, jeśli morderca wciąż tam jest?!

Uśmiechnęła się z pobłażaniem.

– Najpierw się przekonajmy, co tam jest, dobrze?

Idąc w stronę kontenera, mimo wszystko czuła niepokój, a nogi zaczęły się pod nią trząść. Co zrobi, jeśli to prawda? Zaraz potrząsnęła głową i odrzuciła te myśli. Oczywiście, że tam nie ma żadnej ręki. Powietrze było ciepłe i wilgotne. Powachlowała się bluzką, żeby trochę ochłonąć. Stare drewniaki, które włożyła w pośpiechu, z trudem za nią nadążały.

Pojemnik był duży i miał pokrywę. Teraz był zardzewiały, ale dawniej był chyba czerwony. Z przodu miał trzy klapy. Jedna z nich była otwarta. Maria musiała uciec, nie zamykając jej. Zajrzała do środka i w nozdrza uderzył ją ciepły zapach zgnilizny. Bzyczały muchy. Ręka wystawała spod czarnych worków ze śmieciami i czegoś, co wyglądało na poplamione siedzisko fotela. Wstrzymała oddech, a serce zaczęło jej walić. To przypominało ludzką dłoń. Rozejrzała się za czymś, czym mogłaby tam sięgnąć, i gdy zobaczyła na ziemi patyk, podniosła go. Ledwie sięgał dłoni. Ostrożnie podniosła ją patykiem. Strąciła przy tym duży worek i odsłoniła całe ramię, bark i fragment białej szyi. W świetle, które wpadało do środka przez klapę, widziała, że kolor szyi przechodzi od kredowobiałego do niebieskoczarnego. Nie wiedziała, skąd znalazła w sobie tyle odwagi, i wciąż nie pojmowała, na co tak naprawdę patrzy. Działała jak w transie. Powoli jeszcze raz podniosła patyk i przesunęła karton, pod którym musiała się znajdować twarz. Karton się przewrócił. Przekoziołkował dwukrotnie jak w zwolnionym tempie, a ona uważnie śledziła każdy jego ruch, zanim przekierowała wzrok na miejsce, w którym leżał początkowo. Chciała krzyknąć, lecz nie była w stanie. Gardło jej się zacisnęło.

Ukazała się twarz. Martwy wzrok wbity w dach kontenera. Usta otwarte, wargi granatowe. To było dziecko. Mała dziewczynka.

Odrzuciła na bok patyk i pobiegła w najbliższe krzaki, zasłaniając usta dłonią. Nie mogła jednak powstrzymać gwałtownych skurczów żołądka. Gorzki smak unosił się i podchodził do gardła. Odsunęła dłoń, kiedy usta wypełniła ciepła ciecz, i zwymiotowała.2.

Ledwie słyszała telefon przez zamknięte drzwi łazienki i gruby frotowy ręcznik, którym owinęła mokre, świeżo umyte włosy. Dopiero co wstała, chociaż było po dwunastej. Nie miała po co wcześnie wstawać. Oczywiście poza zlewem pełnym garów, sprzątaniem i górą prania. Dom wyglądał, jakby w nim balowała do białego rana. Jej głowa zresztą czuła się podobnie. Gdyby tylko tak było w istocie. Wówczas przynajmniej mogłaby powiedzieć, że dobrze się bawiła. Tymczasem sama opróżniła całą butelkę czerwonego wina, gapiąc się do późnej nocy nieprzytomnym wzrokiem w telewizor. Myślami była zupełnie gdzie indziej. Gdy powieki zaczęły jej ciążyć i zorientowała się, że drzemie w niewygodnej, półsiedzącej pozycji, od której na bank dostanie skurczów w karku, wyłączyła telewizor. Nie miała siły sprzątać, wpełzła do łóżka i natychmiast zapadła w niespokojny sen pełen koszmarów i dziwacznych snów, których nie pamiętała. Zostawiły po sobie tylko nieprzyjemny ucisk w głębi duszy. Coś, co pamiętała przez mgnienie oka, ale od razu zapomniała. Coś, co _chciała_ zapomnieć.

– Czy rozmawiam z Kamillą Holm? – spytał głos w słuchawce.

– Tak.

– Fotografką Kamillą Holm?

Zawahała się. To brzmiało jak praca.

– Tak – potwierdziła i zaraz sobie przypomniała, ile zleceń odrzuciła w ciągu ostatniego roku i ilu telefonów nie odebrała. – Tak, to ja – powtórzyła bardziej zdecydowanym tonem.

– Polecono mi panią. Jestem nowa – powiedział głos z kopenhaskim akcentem i jakby większym entuzjazmem.

Nowa – kto?, pomyślała Kamilla i zawiązała pasek szlafroka, trzymając telefon między ramieniem a brodą.

– Dzwonię z redakcji „Dagens Nyheder” – wyjaśnił głos, jakby kable TDC były w stanie łączyć telepatycznie. Aha, czyli pewnie nowa dziennikarka. Cała dawna ekipa pewnie już dawno się wykruszyła i wszystkie znajome twarze, z którymi zrealizowała tyle zleceń, od otwarcia nowych zakładów produkcyjnych aż po festiwal w Aarhus i najróżniejsze wydarzenia polityczne, został zastąpiony przez twarze nowe i obce. Minął ponad rok, odkąd po raz ostatni zrobiła coś dla swojej macierzystej gazety. Odkąd w ogóle zrobiła cokolwiek zawodowo. Stan jej konta zresztą dobitnie o tym świadczył. Jej bank raz już przysłał jej powiadomienie, że przekroczyła debet, jakby sama nie mogła tego sprawdzić. Miała jednak świadomość, że nie może tego ciągnąć w nieskończoność. I tak długo byli dla niej wyrozumiali.

Najwyraźniej w redakcji była przynajmniej jedna osoba, która o niej nie zapomniała i która ją poleciła tej nowej. Kamilla od razu pomyślała o Thygesenie. To mógł być tylko redaktor Ivan Thygesen. Zawsze obstawiała, że on zostanie w gazecie do emerytury. Był szefem w rodzaju tych, o których wszyscy zawsze myślą, że nie mają życia poza pracą. Siedział przy swoim biurku, kiedy wieczorem rozchodzili się do domów, i siedział przy nim ponownie – albo nadal – kiedy zjawiali się w pracy rano. Jedynym znakiem, że w ciągu nocy nastąpiła jakakolwiek zmiana, była inna koszula.

– Mam dla ciebie robotę, to znaczy, jeśli chcesz? – Mimo bezpośredniego tonu pytanie dorzuciła jednak z wahaniem. Thygesen pewnie ją ostrzegł, że może się spotkać z odmową, a ona niewątpliwie ma w notesie inny numer w razie czego. Albo numery, bo fotografów nie brakowało. Redakcja najwyraźniej wciąż nie zdecydowała się zatrudnić nikogo na stałe. Ta dziennikarka postanowiła jednak zadzwonić właśnie do Kamilli. To była jej szansa. Mogła wrócić do gry.

– Jasne, że chcę – usłyszała swój głos.

– Możemy się spotkać przy Edwin Rahrs Vej w Brabrand jak najszybciej? Łatwo znajdziesz to miejsce.

– Tak. Już jadę.

– Tak w ogóle to jestem Anne Larsen – powiedziała dziennikarka.

Kamilla zerwała z głowy mokry ręcznik, zanim jeszcze odłożyła słuchawkę. Kiedy na szybko suszyła włosy suszarką i jednocześnie naciągała na siebie kolejne sztuki odzieży, uświadomiła sobie, że zapomniała nawet zapytać, co to za zlecenie. Co mogła mieć na myśli ta dziennikarka, mówiąc, że łatwo znajdzie to miejsce? To była jej pierwsza robota od ponad roku, a ona zapomniała się dowiedzieć o coś tak istotnego. Może już całkiem wyszła z wprawy?3.

Lekarz sądowy Henry Leander zawsze przyjeżdżał na miejsce zbrodni jako jeden z pierwszych, wraz z kryminalistykami, zanim pozostali zaczną rozdeptywać ślady i niszczyć dowody. Przecież nawet pojedynczy włos mógł się okazać kluczowy.

Choć uważał, że wieloletnie doświadczenie i profesjonalizm dobrze go zahartowały, nie wstydził się przyznać, że za każdym razem, gdy go wzywano, czuł w brzuchu ukłucie lęku. Nigdy nie wiedział, co zastanie na miejscu. Z drugiej strony to ukłucie napędzało go do działania. Było bowiem skutkiem napięcia, gotowości, pragnienia, aby rozwiązać zagadkę, znaleźć błąd, który popełnił sprawca, i ujawnić jego – lub jej – tożsamość. Fakt, uwielbiał swoją pracę, mimo że to z jej powodu zarzucił pomysł znalezienia sobie nowej kobiety, po tym jak dziewięć lat temu zmarła Mary. Przez dwadzieścia pięć lat była dla niego partnerką doskonałą, wierną, lojalną i zaufaną. Zmarła na raka płuc krótko po ich srebrnych godach, po wielu latach intensywnego palenia papierosów. Nigdy jej nie przeszkadzało, że kładł się do łóżka obok niej w środku nocy, mimo że wracał prosto z prosektorium, gdzie grzebał w na wpół zgniłych ciałach. Mary była weterynarką i sama musiała czasem trochę się pobrudzić. Trzy lata po jej śmierci Henry na przyjęciu u znajomych poznał pewną młodą wdowę. Pochodziła z Anglii, podobnie jak on sam i Mary, dlatego Henry sądził, że mieli ze sobą coś wspólnego. Ona jednak nie mogła znieść myśli o _jego trupach_, jak ich nazywała. Twierdziła, że cuchnie nimi, i odsuwała się, gdy próbował ją objąć. Tłumaczył jej, że dotykając zmarłych, zawsze używa sterylnych rękawiczek, a przed spotkaniem z nią bierze prysznic, ale to nie pomagało. Było więc oczywiste, że ten związek nie miał przyszłości. Po tym jak się rozpadł, Henry postanowił dać sobie spokój z uganianiem się za kobietami. Decyzja przyszła mu tym łatwiej, że liczył sobie już pięćdziesiąt dziewięć wiosen. Kupił zatem angielskiego setera, którego nazwał Bruce – z jakiegoś powodu pies kojarzył mu się z Bruce’em Willisem – zapisał się do klubu właścicieli seterów angielskich i zamiast za kobietami zaczął się uganiać za zwierzyną łowną. Głównie ze względów towarzyskich. Oraz dlatego, że polowania dobrze współgrały z jego arystokratycznym angielskim wyglądem, a strój w kolorze khaki wraz z odpowiednim kapeluszem prezentował się na nim nienagannie. Dodatkowo miał sporo okazji, aby spacerować po wielkich lasach wczesnym rankiem, kiedy na pajęczynach wciąż wisiały krople rosy, a mgła snuła się między pniami drzew chłodnymi niebieskawymi kłębami. A że polowania nie są typowo kobiecą rozrywką, jego nowe hobby nie stwarzało mu wielkich możliwości w tym obszarze. Bruce za to znalazł partnerkę i został ojcem całego miotu szczeniąt, więc mimo wszystko udało się w ten czy inny sposób powiększyć rodzinę.

Właśnie przyjechał aspirant Roland Benito i ukłonił mu się krótko, podchodząc do kontenera. Dawno się nie widzieli, ale okoliczności nie sprzyjały wymianie czegokolwiek ponad oficjalne skinienie.

– To dziecko, dziewczynka – powiedział Roland, jakby chciał go ostrzec.

Jeden z techników z laboratorium kryminalistycznego w białym kombinezonie ochronnym i foliowych ochraniaczach na butach wszedł do środka z aparatem. Ciemność raz po raz rozświetlała lampa błyskowa. Kontener był za mały, aby mogli tam wejść wszyscy. W końcu technik wyszedł i głową dał znać Leandrowi, że droga wolna. Lekarz nieporadnie wszedł do kontenera. Klapa znajdowała się mniej więcej na wysokości metra nad ziemią i gdy włożył do środka nogę, jego stopa zanurzyła się w odpadkach. Przez skarpetkę przesiąkło coś mokrego. Od razu poczuł zapach zgnilizny i pomyślał o szczurach. Szczury potrafiły okaleczyć ciało do niepoznaki. Co z jednej strony opóźniało identyfikację, a z drugiej stanowiło po prostu bardzo nieprzyjemny widok.

Włączył latarkę. Dziewczynka leżała ułożona starannie na posłaniu z czarnych worków na śmieci. Oczy wbijała w dach kontenera, jakby znajdowało się na nim coś, co przykuło jej wzrok. Odruchowo sam spojrzał w to miejsce i uderzył głową o pokrywę.

– Au, cholera! – krzyknął.

– Wszystko w porządku? – spytał Roland i wsunął głowę do środka. Leander upuścił latarkę. Słup światła padał pod kątem na twarz dziecka i rzucał groteskowe cienie jak wtedy, gdy dzieci opowiadają sobie straszne historie, trzymając latarki pod brodami.

Leander podniósł latarkę i kucnął obok dziewczynki, skoro już przekonał się boleśnie, że nie może się wyprostować. Ostrożnie odsunął sklejony kosmyk włosów z jej policzka i byłby po raz drugi upuścił latarkę, kiedy z ucha dziecka pośpiesznie wybiegł czarny chrząszcz i ukrył się między zgniłymi liśćmi. Medyk skrzywił się, gdy rozpoznał gatunek owada. _Necrodes littoralis_, zwany również padlińcem pospolitym. Od lat pasjonował się owadami. Kolejna rzecz niezrozumiała dla większości kobiet. W piwnicy urządził sobie niewielką pracownię z półkami zastawionymi słoikami i gablotami, w których trzymał swoje okazy. Niektóre przyniósł z lasu, inne wykluły się w jego piwnicy i nie znały świata zewnętrznego. Lecz nawet one zachowały swoje instynkty i sposób życia i to właśnie go w nich fascynowało. Taki owad mógł dostarczyć wielu informacji o wieku zwłok. Jaja i poczwarki owadów rozwijają się w ściśle określonych ramach czasowych, które Leander zgłębił w ciągu wielu lat intensywnych badań i lektur. Choć, naturalnie, kolejne etapy rozwoju zależały również od temperatury i wilgotności powietrza w miejscu porzucenia zwłok. Poświecił wokół latarką. Na ścianach kontenera skraplała się para wodna. Ciepłe i wilgotne powietrze na zewnątrz tworzyło w środku unikatowy mikroklimat.

– Od jak dawna nie żyje? – spytał Roland, stojąc przy klapie, i Leander podniósł na niego wzrok.

– Wystąpiło rigor mortis, które zwykle zaczyna się w ciągu od dwóch do czterech godzin od chwili zgonu. Stężenie objęło całe ciało, więc mówimy o co najmniej ośmiu godzinach. Z drugiej strony ciało jest drobne, więc trudno to dokładnie ocenić. Więcej będę mógł powiedzieć, kiedy ją zabierzemy. Dziewczynka ma około dziesięciu lat. Została uduszona gołymi rękami.

Podniósł dłoń dziecka i obejrzał w świetle latarki.

– Wygląda na to, że była związana – mruknął i wskazał na czerwone ślady po pętli na obu dłoniach.

Roland odwrócił wzrok.

Henry Leander został w kontenerze jeszcze jakiś czas, ale już się nie odzywał. Roland znał jego zwyczaje. Pracowali razem od wielu lat i śledczy wiedział, że jego przyjaciel niczym pies tropiący szukał na ciele śladów, choć Bóg mu świadkiem, warunki ku temu były szalenie niekorzystne. W końcu Leander wypełzł z kontenera ze zniesmaczoną miną. Roland podał mu rękę.

– Co za bydlę. Porzucać dziecko w takim miejscu!

Roland nic nie powiedział. Obaj trochę się naoglądali, zwłaszcza kiedy pracowali razem w Kopenhadze. Na szczęście dawno już nie trafiła im się sprawa taka jak ta.

Wokół kontenera łopotała biało-czerwona taśma policyjna. Mężczyźni zaczęli się oddalać. Leander zdjął białe lateksowe rękawiczki i opuścił jednorazową maseczkę na brodę. Obaj milczeli, próbując sobie uporządkować w głowach to, co tu zobaczyli.

Gdy tylko znaleźli się poza zabezpieczonym miejscem znalezienia zwłok, Roland Benito zapalił papierosa i mrużąc oczy, popatrzył na Leandra przez chmurę dymu. Martwe dziecko stanowiło jego zdaniem najgorszy z możliwych widoków.

– Znalazłeś coś istotnego? – spytał.

– Ten kombinezon, rękawiczki i maseczka zakrawają na ironię, gdy wokół jest tyle syfu, odpadów biologicznych i całej masy innego świństwa. Kiedy wyjmiemy dziewczynkę, będzie trzeba dokładnie przejrzeć kontener.

Roland pokiwał głową.

– No tak. – Zaciągnął się papierosem.

Pomimo zakazu zatrzymywania ludzie na całej długości Edwin Rahrs Vej przystawali, żeby się pogapić z okien samochodów, albo wysiadali, żeby uważniej przyjrzeć się kontenerowi. Roland wiedział, że tego zabójstwa nie da się długo utrzymać w tajemnicy.

– Boję się, że możemy mieć do czynienia z przestępcą seksualnym – przyznał i z frustracją obserwował, czy gapie nie przekraczają taśm grodzących. Bał się paniki, która mogła wybuchnąć w miasteczku. Zabójstwo dziecka na Zelandii potrafiło wstrząsnąć do głębi mieszkańcami Aarhus. Trudno było sobie wyobrazić, jak zareagują na wieść o zbrodni, do której doszło w ich własnym mieście, mieście uśmiechu, było nie było. Już widział te wytłuszczone nagłówki na pierwszych stronach lokalnych gazet. _Zabójstwo dziecka w mieście uśmiechu. Uduszoną dziewczynkę znaleziono w pojemniku na śmieci_. I dlaczego znaleziono ją akurat tutaj, w okolicy Gellerup? Bez wątpienia wielu będzie chciało wykorzystać tę okazję, żeby uderzyć w uchodźców, powiązać zabójstwo dziecka z ogólną falą przemocy i przestępczości w tej okolicy, która i tak cieszy się złą sławą.

– Dziewczynka jest kompletnie ubrana. Ma tylko gołe nogi i białe sandały na bosych stopach – odparł Leander.

Ta informacja śledczego zaskoczyła. Nie było aż tak ciepło, żeby biegać z gołymi nogami. Przeklęci pedofile. Osobiście uważał, że skoro któryś nie potrafił się powstrzymać, to mógłby poprzestać na oglądaniu dziecięcych ciał, chociaż dla Rolanda była to perwersja. Byle tylko zostawił dzieci w spokoju i nie wysyłał ich na stół Henry’ego Leandra w Zakładzie Medycyny Sądowej.

– Nikt nie zgłaszał zaginięcia? – spytał Leander i zrobił duży krok nad kałużą.

– Nie. W każdym razie nie dziewczynki. Sami staruszkowie z demencją, którzy się zgubili, ale ich na szczęście przeważnie udaje się znaleźć. Czyli nie masz pewności co do czasu zgonu?

– Na razie nie, ale obdukcja powinna to wyjaśnić. I być może da nam również jakąś wskazówkę odnośnie do miejsca zdarzenia. Dziewczynka była martwa, kiedy ją tu umieszczono.

– Musimy zatem również znaleźć miejsce zabójstwa – westchnął śledczy.

Leander przytaknął.

– Ten kontener to tylko miejsce porzucenia zwłok. Dla nas oczywiście znacznie większe znaczenie ma miejsce zabójstwa. Ale do niego, bracie, będziesz musiał dotrzeć sam. – Poklepał przyjaciela po ramieniu, aby nieco złagodzić surowy wydźwięk tych słów.

Roland podrapał się po ciemnym zaroście.

– No tak. To tam kryminalistycy będą musieli znaleźć obciążające dowody, oczywiście po tym, jak my znajdziemy to miejsce.

– Postaram się jak najszybciej dać ci jakieś wskazówki – zapewnił go Leander. – Ma błoto we włosach i ubranie mokre od wody, a to już jakiś trop. Nie są to ślady, które mogły się pojawić w śmietniku.

– Błoto! Woda! – Roland rozłożył bezradnie ręce, strzepując popiół z papierosa. – Mamy środek deszczowego lata, błoto i woda są wszędzie.

Leander spojrzał w niebo, które znowu się zaciągnęło deszczowymi chmurami.

– Zależy, jakie to będzie błoto. Błoto to nie tylko błoto. Na jej spódnicy znalazłem również ślady krwi.

– Krwi? Jej własnej? – Roland obawiał się najgorszego.

– Na razie trudno powiedzieć. Dopiero badanie DNA pozwoli to ustalić. Wstępne oględziny nie wykazały jednak obrażeń, które mogłyby wywołać tak silny krwotok.

– A te ślady po sznurku?

– To tylko zadrapania, bez krwawienia. Wydaje mi się, że nie była skrępowana zbyt długo, ale wystarczająco, aby zostawić ślady.

Dotarli do swoich samochodów. Leander otworzył drzwi zdezelowanego volvo. Za ich plecami zaczęli podjeżdżać dziennikarze. Oddelegowani na miejsce policjanci musieli wziąć na siebie przykry obowiązek odparowywania natrętnych pytań, odmawiania komentarzy i pilnowania, żeby nikt nie zbliżał się do kontenera. Niebieskie światła przyciągały ludzi, jakby były magnesem, a ludzie zrobieni z lekkiego metalu.

– Sępy się zleciały. Lepiej uciekajmy – westchnął.4.

Kiedy wjechała w Edwin Rahrs Vej, od razu zobaczyła niebieskie światła radiowozów w deszczu i czerwono-białą taśmę grodzącą po drugiej stronie ulicy. Pożałowała, że nie zapytała dziennikarki, do jakiego zadania chciała ją nająć. Było jasne, że doszło tu do wypadku albo przestępstwa. Niezupełnie tego było jej teraz potrzeba. Miała nadzieję na jakieś otwarcie nowego zakładu produkcyjnego albo wręczenie nagrody za najpiękniejszy ogródek przydomowy przez Towarzystwo Ogrodnicze w Brabrand.

Dziennikarka, która wyszła jej na spotkanie, zmierzyła ją wzrokiem spod czerwonej parasolki. Wyraz jej szarych oczu sugerował, że wiedziała, co spotkało Kamillę. Wiecznie tropiący sensację redaktor Thygesen pewnie nie omieszkał dorzucić od siebie kilku dramatycznych detali. Kamilla miała dość współczujących spojrzeń pod tytułem: biedna ty. Nienawidziła, kiedy się nad nią litowano, bo ona sama czuła się silna. Chociaż może nienawidziła litości dlatego, że się przekonała, że jednak nie była tak silna, jak sądziła.

Młoda kobieta wyciągnęła rękę.

– Anne Larsen – przedstawiła się pewnym siebie głosem z silnym akcentem z kopenhaskiej dzielnicy Nørrebro i zaraz się upewniła: – A ty jesteś Kamilla, prawda?

Nawet bez akcentu Kamilla domyśliłaby się, że jej rozmówczyni jest ze stolicy. Rękę miała delikatną i żylastą, podobnie jak resztę ciała. Była niska i szczupła. Mimo drobnej budowy uścisk dłoni miała ciepły i mocny. Jej twarz wydawała się blada w zestawieniu z czarnymi, obciętymi na chłopaka włosami. Jej jedno oko wyglądało na smutne, a powieka jakby lekko opadała. Kamilla obstawiała, że kobieta miała dwadzieścia kilka lat. Czarna bluza z kapturem, którą miała na sobie pod żółtym sztormiakiem, wydawała się trochę za długa, dżinsy z białymi spranymi smugami były podwinięte, odsłaniając kostki, a białe sportowe buty były zabłocone.

– Tak, to ja. Skąd wiedziałaś? – odpowiedziała Kamilla i usłyszała własny akcent będący miksem aarhusiańsko-horseńskim, który nagle w jej uszach wydał jej się prowincjonalny. O to również zapomniała ją zapytać przez telefon: jak wyglądasz, po czym cię rozpoznam? Poczuła się jak amatorka i zacisnęła powieki, bo deszcz zalewał jej oczy. Parasola albo kurtki przeciwdeszczowej oczywiście również zapomniała.

– Thygesen chyba mi pokazał twoje zdjęcie – odparła Anne Larsen, a w jej oku pojawił się błysk.

– Co tu się stało? – Kamilla spojrzała w stronę przemoczonych ludzi i kilku policjantów, którzy próbowali trzymać ich na dystans. W jej głosie słychać było zdenerwowanie.

– W śmietniku znaleziono martwą dziewczynkę.

– Dziewczynkę? Martwą? – Kamilla niechętnie ruszyła za chudą dziennikarką, która stawiając długie kroki, szła przez mokrą trawę w stronę grupy ludzi.

– Tak. Martwe dziecko – rzuciła w odpowiedzi, kiedy się odwróciła, a w jej oczach widać było żądzę sensacji. Kamilla poczuła, jak nogi się pod nią uginają. Kolana stały się jak ciężkie sztywne klocki. „Dziecko”, mruknęła i mechanicznym krokiem poszła dalej za Anne, jakby wbrew własnej woli i rozsądkowi obudził się w niej dawny nawyk chodzenia w ślad za dziennikarzami.

Przejęła od Anne parasol, kiedy ta szykowała swój sprzęt, i dzięki temu choć na chwilę mogła się schronić przed deszczem. Potem widziała, jak Anne znika w tłumie. Sama trzymała się na uboczu, pod parasolem i z aparatem przewieszonym przez ramię. To była dla niej nietypowa sytuacja. Nigdy wcześniej nie zdarzyło jej się, aby będąc w pracy, nie wiedzieć, co ze sobą począć. Zawsze działała instynktownie. Dostrzegła Anne, której udało się podsunąć mikrofon pod nos młodego policjanta, który coś do niej mówił. Kamilla złożyła parasol i niepewnie spojrzała w niebo. Wyglądało na to, że będzie się przejaśniać. Kolejna letnia ulewa właśnie się kończyła. Słońce już przeświecało przez warstwę chmur, z których jednak nadal spadały krople deszczu. Wyjęła aparat z torby i zrobiła serię zdjęć policjantów i stłoczonej wokół nich grupki dziennikarzy wraz ze stojącymi w kręgu gapiami. Wiedziała, że to nie będzie prasowe zdjęcie roku, ale czymś przecież musiała się zająć.

Policjanci zaczęli przeganiać zebranych ludzi i kazali im się przesuwać dalej od kontenera. Anne została na miejscu i dała znać Kamilli, żeby przeszła pod taśmą grodzącą i dołączyła do niej w krzakach za śmietnikiem. Kamilla popatrzyła na policjantów i dopiero kiedy się upewniła, że ci są całkowicie skupieni na odpieraniu ludzi i pytań, ruszyła do swojej nowej koleżanki.

– By to szlag – warknęła szeptem Anne z ustami przy policzku Kamilli, kiedy się schylała, aby pomóc jej przejść pod taśmą. – Już ją zabrali.

Kamilla poczuła ulgę. Czy udźwignęłaby widok jeszcze jednego martwego dziecka? Dlaczego akurat to zlecenie musiała przyjąć? Przed nim odrzuciła całą masę innych. Aha, dlatego, że nie zapytała. Gdyby tylko wiedziała, o co chodzi, odmówiłaby. Znowu.

– Chodź tutaj! – Anne ręką przywołała ją bliżej. Krzaki osłaniały je przed policjantami. Kamilla zobaczyła, że w tylnej ścianie kontenera również była klapa. I nie została zapieczętowana przez policję. Pewnie nawet jej nie zauważyli, bo była zardzewiała, jak cały tył kontenera, i ukryta w krzakach. Zawiasy zaskrzypiały, kiedy Anne otworzyła klapę. W nozdrza uderzył je obie duszący odór. Kamilla wdepnęła w coś śliskiego. Gdy zobaczyła, że to wymiociny, pomyślała, że sama zwymiotuje.

– Wydaje mi się, że ktoś niedawno otwierał tę klapę – powiedziała Anne. Znów przywołała Kamillę do siebie. – Tu, zobacz! Zrób zdjęcie – ponaglała ją ściszonym głosem.

– Wewnątrz śmietnika? Mówisz serio? – słyszała własny cienki i zdumiony głos, chociaż miała wrażenie, że uszy ma zatkane, i zrobiła, o co ją proszono. Ciemność panującą w środku rozświetlił błysk lampy. Na ekranie LCD nic nie było widać, w wizjerze też nie, dlatego robiła zdjęcia na oślep. W błyskach lampy widziała czarne worki, zawiązane reklamówki z Aldi w niebieskie paski, kartony, fragmenty starych mebli, resztki jedzenia, liście, gałęzie i zgniłe rośliny.

– Wystarczy – oznajmiła nagle Anne i pociągnęła Kamillę za rękaw. Ze swego miejsca na czatach zobaczyła, jak w ich kierunku szedł jeden z policjantów.

– Hej, co wy tam robicie?! – zawołał, kiedy przeszły pod taśmą i znów znalazły się po jej legalnej stronie. Anne pokazała mu legitymację dziennikarską.

– Nie mam żadnych komentarzy – powiedział i wskazał na aparat wiszący na szyi Kamilli. – Co sfotografowałyście?

– Tylko kontener. Nie możemy przecież wrócić do redakcji z pustymi rękami, bo nas zwolnią, sam rozumiesz. – Anne przybrała ton obronny i odsunęła włosy z twarzy.

Kamilla była pełna podziwu, że Anne potrafiła zdobyć się na tak śmiały, wręcz lekko obruszony ton wobec wysokiego, barczystego policjanta, który przerastał je obie o głowę. Ona sama była czerwona ze zdenerwowania i tylko się modliła, aby policjant tego nie zauważył. Zaczęła wycierać wymiociny na bucie w mokrą trawę.

Policjant pokiwał głową, ale mimo wszystko sprawdził, czy kłódka na przedniej klapie kontenera była nienaruszona i czy nigdzie nie zerwano taśmy oznaczającej, że miejsce zostało zabezpieczone przez policję.

Z dziennikarzami nigdy nic nie wiadomo.

– Okej, to zwijajcie się stąd – rzucił na koniec, odwrócił się plecami i zaczął się oddalać. Wysoki, szczupły i dumny z władzy, jaką dawał mu mundur.5.

Minął ponad rok, odkąd ostatni raz tędy przejeżdżał. W gardle czuł ogromną gulę. Odkaszlnął, aby się jej pozbyć. Po co właściwie to robił? Przecież już poniósł karę. Sanne odeszła, ponieważ nie mogła żyć z tym, co zrobił, chociaż możliwe, że bardziej nie mogła żyć z poczuciem winy, które go nie opuszczało. Gdy w pracy poproszono go, aby wziął urlop zdrowotny, skoro i tak po wyjściu z więzienia nie był w stanie się skupić i do niczego się nie nadawał, Sanne uznała, że został zwolniony. Że skończyły się wysoka pensja i wygodne życie, zatem skończyła się również ich wspólna historia. Nie był w stanie ani jej utrzymywać, ani dać jej dziecka.

Pobyt w więzieniu, izolacja od wszystkiego, co znane, i bycie traktowanym na równi z pospolitymi przestępcami kłóciło się z jego naturą i wychowaniem. Wyrok i osadzenie w zakładzie karnym długo uważał za głęboko niesprawiedliwe, dopóki z wolna nie dotarło do niego, co tak naprawdę zrobił. Uważał się za szczęściarza, bo jego ojciec już nie żył. W przeciwnym razie pewnie nie przeżyłby tego wstydu. Okaleczony demencją umysł matki i tak pewnie nie był w stanie przetworzyć tej informacji, nawet jeśli któraś z pielęgniarek powiedziała jej, co się stało i dlaczego jej syn przestał odwiedzać ją co tydzień. Pewnie tylko się uśmiechnęła, pokiwała głową i skubała ostatni guzik bluzki. Może nawet się nie zorientowała, że zniknął. Myślenie o matce było równie bolesne co rozmyślanie o własnych cierpieniach. Ona również tkwiła w swoistym więzieniu. W więzieniu własnego umysłu. W starości pozbawionej wspomnień. Dopiero kiedy po śmierci ojca matka przeniosła się do domu opieki, zorientował się, jak bardzo był rozpieszczany. Przywykł do tego, że najpierw troszczyła się o niego ona, a potem Sanne, która ostatecznie się przeciwko temu zbuntowała. Tak, jej również nie było łatwo.

W pewnym sensie odpowiadała mu ta przerwa w pracy. Nie potrafił znieść karcących spojrzeń kolegów i koleżanek. Oni również tamtego wieczora wracali do domów pijani, ale im się udało. Wszystko przez kota! Nie był w stanie powstrzymać się od takiego myślenia, chociaż potem się tego wstydził. Jego szef prywatnie był również jego przyjacielem, dlatego okazał nadzwyczajne zrozumienie. W przeciwnym razie pewnie naprawdę by go zwolnił.

Zaczął chodzić na terapię, mimo że nigdy by nie podejrzewał, że do tego dojdzie. To psycholog doradził mu, aby wrócił na Jutlandię w ramach swego rodzaju autoterapii. Powiedział, że z pożytkiem dla wszystkich będzie, gdy odszuka bliskich ofiary i z nimi porozmawia, jeśli wyrażą taką chęć. On jednak wiedział, że na coś takiego nigdy nie starczy mu odwagi ani sumienia.

Zorientował się, że był dokładnie w tym miejscu, gdzie jego samochód wpadł w poślizg i zaczął sunąć w stronę rowu. Chwilę potem minął miejsce wypadku. Instynktownie wcisnął hamulec, gdy na ścieżce rowerowej zobaczył chłopca z dużą sportową torbą na bagażniku. Przed oczami niczym fragment filmu stanął mu obraz piłki, która w zwolnionym tempie potoczyła się po jezdni. Toczyła się nieskoczenie długo, aż się zatrzymała i zakołysała w miejscu w przód i w tył, jakby nie mogła się zdecydować, czy potoczyć się dalej. Widok, który prześladował go jak klątwa. Nagle w pełni pojął, o co chodziło psychologowi, gdy doradził mu tę podróż. Potrzebował tego, potrzebował raz jeszcze znaleźć się w tym miejscu i przejechać ten odcinek drogi, będąc całkiem trzeźwym. A może po prostu miał nadzieję, że wówczas czas się cofnie. Że w porę zauważy kota i zdąży wyhamować. Albo rozjedzie to przeklęte zwierzę, zamiast próbować je wyminąć. Znów zawstydził się swoich myśli. Przeklęta była bowiem tylko jego własna decyzja, aby nie skorzystać z noclegu, który mu oferowano, lecz za wszelką cenę spróbować zdążyć na prom z powrotem na Zelandię.

Chciał również zobaczyć miejsce, w którym to wszystko się zaczęło. Po zaledwie kilku minutach jazdy ujrzał przed sobą przystań z pięknymi białymi łódkami na niebieskiej wodzie, która oślepiająco połyskiwała w słońcu. Kiedy zobaczył szyld „Restauracja Przystani w Egå”, wjechał na parking i się zatrzymał. To tutaj odbyło się ich brzemienne w skutki przyjęcie, którym uczcili zamknięcie dużego, trwającego wiele miesięcy projektu. Wciąż się dziwił, dlaczego firma z siedzibą w Aarhus zdecydowała się na wybór partnera z Zelandii, skoro w swoim mieście mieli sporo równie dobrych agencji reklamowych. Pewnie chodziło o renomę. Ich projekty cieszyły się już wtedy sporym uznaniem i zgarniały branżowe nagrody. Żeby dotrzymać terminów i zgrać współpracę z modelkami, fotografami i ekipami filmowymi, pracowali niemal w trybie całodobowym. Kampania była warta kilka milionów koron i okazała się ogromnym sukcesem, więc chyba zasłużył na jeszcze jednego, ostatniego drinka, prawda?

W środku pachniało grillowaną rybą i świeżym koperkiem. Nagle sobie uświadomił, że nie jadł nic od czasu bardzo skromnego śniadania, więc usiadł przy stoliku z widokiem na morze i powiesił kurtkę na oparciu krzesła. Chociaż w lokalu był spory ruch, wkrótce zjawił się przy nim młody kelner i wręczył mu menu. Jego wybór szybko padł na wędzonego łososia na ciepło i gdy oddał grzecznemu kelnerowi menu, ten ukłonił się zgodnie z naukami, jakie otrzymał w szkole kelnerskiej. Kiedy następnie podał mu kartę win, ręką dał znać, że nie jest zainteresowany, i poprosił o wodę z lodem.

Czekając na łososia, przypomniał sobie tamto przyjęcie. Atmosferę beztroski i zabawy, poczucie, że byli niepokonani.

Niespodziewanie na wprost niego usiadł wysoki, szczupły mężczyzna z kanapką na talerzu i kuflem piwa. Dopiero teraz się zorientował, że na krześle leżała kurtka, a on sam zajął stolik, który już był zajęty. Szybko przeprosił i zamierzał wstać, ale mężczyzna go powstrzymał.

– Niech pan siedzi. Przyda mi się towarzystwo. Troels Mortensen – przedstawił się i wgryzł w kanapkę.

– Danny Cramer. Na pewno nie będę przeszkadzał?

Tamten przeżuł i pokręcił głową całkiem przekonująco.

– Pan chyba nietutejszy, co? Z Kopenhagi?

Danny wyjaśnił, że pochodzi z Zelandii i jest na Jutlandii na wakacjach. Chwilę potem dostał swoje danie.

– No, trzeba przyznać, że wygląda dobrze – stwierdził Troels i wskazał głową na jego talerz. – Wyższa półka. Można wiedzieć, czym się pan zajmuje?

– Jestem dyrektorem w agencji reklamowej – odparł, zdając sobie sprawę, że tamten pewnie nie ma pojęcia, co to za praca. Już dawno się przekonał, że mało kto się orientuje, jak działa branża reklamowa. Większość ludzi tylko kręci nosami na zbyt wiele reklam, które prosto ze skrzynek pocztowych lądują w śmietnikach. Przeważnie nawet nie zostają zaszczycone choćby przelotnym spojrzeniem. Tymczasem za kolorowymi obrazkami kryje się ciężka praca wielu osób.

– A pan?

Troels Mortensen wzruszył obojętnie ramionami.

– Od zawsze jestem żołnierzem. Rok temu wróciłem z Iraku. Nie powiem, dobrze było skosztować prawdziwego żołnierskiego życia, zamiast tylko leżeć w trawie i krzyczeć: pif-paf. – Roześmiał się z pełnymi ustami.

Danny napił się wody. Cieszył się, że nie zdecydował się na pracę, która niosłaby ryzyko wysłania na międzynarodową misję do Bośni albo Kosowa, Afganistanu, Iraku czy Bóg wie gdzie jeszcze. Odbył obowiązkową służbę i to mu wystarczyło. Wolał życie spokojniejsze i pewniejsze, chociaż to, które wiódł obecnie, było dość samotne.

– Więc teraz co pan robi? Ma pan urlop? – spytał, aby podtrzymać rozmowę.

– O nie. Moja kariera wojskowa to już przeszłość. Teraz zajmuję się rybołówstwem. Sprzęt wędkarski i takie tam. Otworzyłem sklep tu, w Egå – powiedział Mortensen z pewną dumą w głosie.

Gdy Danny skończył idealnie przyrządzonego łososia, jeszcze przez chwilę siedział i cieszył oczy widokiem za oknem. Czuł się teraz znacznie lepiej i zaczął wierzyć, że powrót w to miejsce może naprawdę przynieść mu pożytek.

Nagle nad jego towarzyszem pochyliła się wysoka, szczupła kobieta. W jej włosach pojawiły się czerwone refleksy, kiedy padło na nie słońce. Zapach jej perfum był delikatny i dyskretny.

– Cześć, Troels! – powiedziała i bardzo błękitnymi oczami spojrzała pytająco na Danny’ego.

– A niech mnie! Ty też tu przychodzisz? – Troels wstał onieśmielony i nieporadnie obejmując kobietę w ramionach, przedstawił ją Danny’emu, który również poczuł, że powinien wstać.

– To jest Majken – oznajmił Troels. – Jest lekarką, świrolożką.

Wyciągnęła do niego szczupłą rękę, jednocześnie zerkając ostrzegawczo na Troelsa. Dłoń miała ciepłą, a uścisk pewny.

– Może usiądziesz? – zaproponował Troels i usłużnie wskazał na wolne krzesło przy ich stoliku.

Danny poczuł się jak intruz. Być może Troels od początku na nią czekał, a on zajął jej miejsce.

– Nie, innym razem. Umówiłam się z koleżanką – powiedziała i spojrzała na zegarek, zanim znów podniosła wzrok na niego. Tym razem w jej oczach dostrzegł krytyczny błysk, jakby go analizowała.

– Ze stolicy? – spytała.

Tak naprawdę brzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie. Ciekawe, że Jutlandczykom zawsze się zdawało, że każdy Zelandczyk to kopenhażanin.

– Nie. Z Klampenborga. Wesołe miasteczko w Bakken, tor wyścigowy – dodał dla podkreślenia całkowitego braku związku z Małą Syrenką, sex shopami przy Istedgade i Pusher Street w Christianii.

– A, to tam, gdzie grają w „gooolfa”i jeżdżą „galooopem” – roześmiał się Troels, krzywiąc ostentacyjnie nos i wyciągając w górę mały palec, tak że aż Danny też parsknął śmiechem.7.

Roland nigdy chyba nie przywyknie do przestrzeni, w których Henry Leander najwyraźniej czuł się jak u siebie. Za każdym razem, gdy wchodził do prosektorium w Zakładzie Medycyny Sądowej, przewracały mu się wnętrzności – czuł to w przełyku wraz z gorzkim smakiem kwasów żołądkowych. Nie chodziło o brud czy odór. Pomieszczenia zawsze były klinicznie czyste i wychłodzone. Jego biuro na komendzie było bardziej zapuszczone. Chodziło raczej o to, że kiedy tu szedł, przed oczami przesunął mu się pokaz slajdów z wszystkich poprzednich wizyt. Oraz o widok, który miał mu się ukazać za moment, gdy na jednym z tych sterylnie czystych metalowych stołów zobaczy znalezioną dziewczynkę. Zbrodnie na dzieciach same w sobie przyprawiały go o mdłości.

Pozostali już tu byli: prócz Henry’ego był też Ole Albertsen, obducent, jeszcze jeden lekarz, którego Roland nie znał, komendant okręgowy inspektor Kurt Olesen oraz technik kryminalistyki Steen Dahl z aparatem w gotowości.

– Wciąż nikt nie zgłosił zaginięcia? – spytał szeptem Olsen.

Atmosfera była jak na pogrzebie.

– Nie. Żadnych dziewczynek w tym wieku. Szukamy dwóch piętnastolatek, które się przyjaźnią i zniknęły razem, więc najprawdopodobniej zrobiły sobie wagary – odparł również szeptem. Potem obaj przekierowali uwagę na Leandra, który uroczyście podniósł głowę i zaczął:

– Przyczyną śmierci było uduszenie. Widać ślady palców tu, wokół szyi. – Wskazał na granatowe i fioletowe ślady na białej dziecięcej skórze. Steen Dahl zrobił kilka zdjęć.

– Ciemny, granatowy kolor plam opadowych wskazuje również, że we krwi brakowało tlenu już w chwili śmierci. – Następnie przesunął palec w stronę oczu dziewczynki, które były wbite w sufit.

– Wyraźnie widać też małe punktowe wybroczyny w gałkach ocznych, klasyczny objaw uduszenia. Pojawiają się, kiedy żyły odprowadzające krew z mózgu zostają zamknięte i krew dociera tylko do mózgu. Wówczas żyły stają się przepełnione, a małe naczynia krwionośne pękają pod naporem zwiększonego ciśnienia, tworząc takie właśnie wybroczyny. Są widoczne również na twarzy, za uszami i w ustach.

Steen Dahl pochylił się nad stołem i sfotografował oczy, które na moment w błysku lampy nabrały żywego wyrazu.

– Aby tego dokonać, nie potrzeba wielkiej siły, dlatego nie można wykluczyć, że sprawcą była kobieta.

– Czy coś jeszcze na to wskazuje? – spytał Kurt Olsen i podrapał się po karku. Jego włosy zrobiły się za długie i się wywijały, a koszula z jednej strony wystawała mu ze spodni. Jego prezencja była mocno naznaczona faktem, iż niedawno zostawiła go żona. Pracując w policji, trudno było zatrzymać przy sobie kobietę. Roland uważał się za wyjątkowego szczęściarza, że trafiła mu się Irene, która nigdy się nie skarżyła na nadgodziny i na to, że całymi dniami nie było go w domu, gdy prowadził śledztwo. Poznali się, gdy oboje pracowali w komendzie stołecznej. Irene była tam sekretarką. Może dzięki temu rozumiała charakter tej pracy. Wiedziała, czego się spodziewać.

– Czy ja wiem. Niespecjalnie. Mówię o tym tylko po to, żebyście nie wykluczali takiej możliwości. Nie ma śladów napaści seksualnej. Żadnych obrażeń, żadnego nasienia.

– Nie broniła się? Nie gryzła, nie uderzała rękami, nie drapała? Znalazłeś coś pod paznokciami? – dopytywał się Olsen.

Leander podniósł rękę dziewczynki i podsunął ją bliżej komendanta.

– Jak widzisz, niewiele dałoby się pod nimi znaleźć. Obgryzała paznokcie. – Na paznokciach dziewczynki widać było resztki poodpryskiwanego różowego lakieru. I wszystkie były obgryzione do samej skóry.

– Śmierć była natychmiastowa i nastąpiła wczoraj około siedemnastej. – Henry Leander spojrzał czule na dziewczynkę. Roland domyślał się, że wykonując poszczególne czynności na jej ciele, mówił do niej uspokajającym tonem. Biały wąs podkręcony jak kierownica staroświeckiego roweru nadawał jego twarzy wyraz smutny i jednocześnie zwiastujący uśmiech. Za to jego szaroniebieskie oczy ani trochę się nie uśmiechały.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: