Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żelazne kamienie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,99

Żelazne kamienie - ebook

Jedna z największych tajemnic II wojny światowej czeka na rozwiązanie…

2 część Cyklu o Komisarzu Wrońskim.

Odkryj mroczne zakamarki II wojny światowej z komisarzem Michałem Wrońskim, przeniesionym na Dolny Śląsk w poszukiwaniu legendarnego skarbu - Bursztynowej Komnaty. Wśród politycznych intryg, bandytów i bezwzględnych szpiegów, stawka jest wyższa niż kiedykolwiek. Wroński musi wyprzedzić czas, nim liczba ofiar wzrośnie. Ta mroczna opowieść to fascynująca podróż w głąb historii, ludzkiej chciwości i odwagi.

Idealna dla miłośników zaskakującej intrygi, wyrazistych postaci i mrocznej atmosfery, jak u Marka Krajewskiego.

Cykl o Komisarzu Wrońskim

Cykl o Komisarzu Wrońskim - od tajemniczych dokumentów SS, poprzez serię dziwnych zgonów, do podejrzeń o zdradę i zbrodni z teraźniejszości - cykl zanurzy Cię w świat pełen intryg, niepokoju i tajemniczej grozy. Czy odważysz się towarzyszyć Wrońskiemu w jego poszukiwaniach prawdy?

Rafał Dębski - uznany polski autor fantasy i crime, debiutujący w 1998 roku, nagrodzony Nautilusem za "Łzy Nemezis" oraz twórca popularnych cykli, . "Wilkołacy" i "Rubieże Imperium".

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-271-0314-3
Rozmiar pliku: 539 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Na urokliwy rynek Bolkowa nieśmiało zaglądały pierwsze promienie słońca. W podcieniach, w przestrzeniach pod arkadami czaił się jeszcze poranny chłód, ale wieża ratuszowa już pojaśniała. Nieco dalej malowany zegar na kościele lśnił tak mocno, że w tej ulotnej chwili mógł się wydawać małym bratem gorącej gwiazdy. Było zupełnie pusto, jeśli nie liczyć mężczyzny siedzącego na kamiennej podmurówce naprzeciw wejścia do magistratu. Był ubrany w podartą, byle jak połataną bluzę o wojskowym kroju z naszytą na rękawie trójkolorową niemiecką flagą. Podobne bluzy były modne w latach osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych. Przywozili je z Niemiec gastarbeiterzy. Takie okrycia wydawano niegdyś także azylantom w obozach dla uchodźców z krajów komunistycznych.

Mężczyzna zdawał się drzemać z pochyloną głową. Pod nogami postawił odkorkowaną butelkę taniego wina. Brakowało w niej już ponad połowy zawartości. Trwał tak kilkanaście minut, wreszcie drgnął, chwycił butlę brudną dłonią i przechylił zdecydowanym, wprawnym ruchem. Wczesny letni poranek, głośny śpiew ptaków i uroda miejsca zdawały się nie robić na nim najmniejszego wrażenia. Rozejrzał się obojętnie, czknął i znów zapadł w odrętwienie. U wylotu rynku, od strony ulicy prowadzącej na zamkowe wzgórze, pojawiło się dwóch policjantów. Mieli jednakowo szare, ziemiste twarze, zmęczone oczy omiatały przestrzeń. Niższy i tęższy odetchnął głęboko. Poranne powietrze wdarło mu się do płuc, wyganiając część oparów papierosowego dymu.

– Szlag by to trafił! Po co myśmy pili ten spiryt na sam koniec? Rzygać się tylko chce.

– Psia służba – odparł wyższy. – Cała sobotnia noc w plecy, a na koniec trzeba się zrywać. Psia służba – powtórzył, jakby smakował te słowa.

– Każda jest psia. Bez wyjątku. I jeszcze ten telefon... Patrz tam, przy ratuszu. To chodzi pewnie o tego gostka. Sztajmes pieprzony! Spije się, mordę rozedrze, a ty człowieku dygaj na zawołanie, bo komuś dziecko obudził. Chodź, zgarniemy typa, będzie chociaż tyle rozrywki.

– Czekaj – kolega chwycił go za rękaw. – Tam jest jeszcze ktoś.

Rzeczywiście, zza rogu wytoczył się mężczyzna. Spojrzał spod zmrużonych powiek na siedzącego, po chwili wahania ruszył w jego stronę ostrożnym krokiem. Było to zabawne, bo nie bardzo mu ta ostrożność wychodziła. Potknął się raz i drugi, zachwiał niebezpiecznie, z trudem chwycił równowagę. Czujnie spoglądał na drzemiącego. Jednak ten zdawał się być pogrążony w głębokim pijackim śnie, trwał bez ruchu, nieco przechylony na bok.

– Patrz tylko – szepnął niższy policjant – co on kombinuje?

– Chce zakosić prytę, jak nic! Łeb mnie zaczyna boleć, kiedy sobie pomyślę, że można się tego gówna napić. Sen Sołtysa czy inna cholera. Sam kwach i siara. Do ust bym nie wziął, a wybredny przecież nie jestem.

Tymczasem przybysz zbliżył się na dwa kroki do śpiącego. Stanął, patrząc łakomie na butelkę. Potem powoli, niesłychanie ostrożnie przykucnął, podparł się rękami i na czworakach, centymetr po centymetrze zaczął pełznąć w kierunku przedmiotu pożądania. Łakoma dłoń wyciągnęła się, delikatnie, prawie z nabożną czcią objęła szyjkę, uniosła naczynie, po czym zaczęła się cofać. Jednak drzemiący pijaczyna albo nie spał w ogóle, albo obudził go jakiś nieostrożny ruch, bo znienacka chwycił nadgarstek złodzieja.

– Ty skurwysynu – wycharczał przez zaciśnięte zęby. Sprawiał wrażenie, jakby bał się otworzyć szerzej usta, żeby nie zwymiotować. – Zostaw, nie twoje!

Drugi nie zamierzał łatwo zrezygnować z łupu. Szarpali się więc, usiłując przejąć butelkę. Po chwili w ruch poszły nogi. Odgłosy solidnych kopniaków dotarły do uszu policjantów.

– Dobra, bierzemy ich, zanim narobią rabanu.

W ciszy poranka kroki biegnących poniosło echo.

– Psy! – padło ostrzeżenie.

Ten, który próbował ukraść wino, puścił butelkę, rzucił się do ucieczki. Drugi stał spokojnie.

– Dziękuję panowie – rzucił bełkotliwie do policjantów. – Co za złodziejstwo w tym mieście.

– Podziękujesz nam na komisariacie – powiedział wyższy z krzywym uśmiechem.

– Jestem aresztowany? – pijak podniósł dumnie głowę. – Za co? Proszę odczytać mi moje prawa.

Funkcjonariusze spojrzeli na siebie, jednocześnie parsknęli śmiechem.

– To nie amerykański film, głupku! Ale mogę ci odczytać twoje prawa. Masz prawo nie zeszczać się w gacie na komisariacie. Zadowolony? Nawet mi się ładnie zrymowało.

– Ale za co jestem aresztowany? Chcę wiedzieć! – upierał się obdartus.

– Nie aresztowany, tylko zatrzymany. Za zakłócanie ciszy nocnej.

Pijak spojrzał na ratuszowy zegar. Zachwiał się.

– Jest prawie dziesiąta – oznajmił.

– Na nim zawsze jest prawie dziesiąta, głupku – warknął niższy. – A tobie o wpół do piątej dowcipy w głowie? Czekaj, pogadamy u nas.

– Żądam adwokata! – wybełkotał pijany. – I przysługuje mi jeden telefon na miasto!

– Idziemy – ujęli go pod ręce. – I bez numerów, bo zarobisz pałą pod kolanka za stawianie oporu władzy i utrudnianie wykonywania czynności służbowych.

*

Mężczyzna po czterdziestce siedział z szeroko rozchylonymi nogami, jego przedramiona spoczywały na poręczach krzesła. Nie byłoby w tej pozycji może nic szczególnego, gdyby nie fakt, iż kostki miał przywiązane do nóg mebla, a ręce do poręczy. I drugi fakt – człowiek ten był zupełnie nagi, a na jego ciele symetrycznie rozmieszczono elektrody – na głowie, sutkach i jądrach. Osobna elektroda, będąca cienkim metalowym walcem, została wprowadzona do prącia. W oczy mężczyzny świeciła oślepiającym blaskiem dwustuwatowa żarówka.

– Pytam po raz ostatni – powiedział głos zza lampy – kto cię tutaj wysłał i po co?

– Nie wiem, o czym mówisz – wymamrotał mężczyzna.

– Wiesz, gnoju. Jeżeli powiesz wszystko, czeka cię lekka śmierć. Jeśli nie...

Przekręcił włącznik. Popłynął prąd, przesłuchiwany wyprężył się, jakby chciał zerwać więzy.

– Możemy się tak bawić bardzo długo.

– Spierdalaj.

Wtedy z boku przyskoczył zwalisty człowiek. Z rozmachem uderzył skrępowanego mężczyznę pięścią w twarz. Głowa odskoczyła do tyłu, z ust buchnęła krew, a wraz z nią wypłynęło kilka wybitych zębów. Wszystko to spłynęło w dół, na nagi tors, który przypominał po chwili fartuch rzeźnika.

– Kretyni – wyrzęził mężczyzna. – To ostatnia głupota tak robić.

Osiłek podniósł rękę do następnego ciosu, ale powstrzymała go ostra komenda.

– Stój! Chcę usłyszeć, co nasz gość miał na myśli, mówiąc o debilizmie naszych metod. Mów.

– Trzeba być idiotą, żeby masakrować gębę komuś, od kogo chce się wyciągnąć informacje – torturowany mówił niewyraźnie, mocno sepleniąc.

– Nie bój się. To były może złe metody, ale w czasach gdy ludzie bywali niepiśmienni i musieli zeznawać ustnie. Dzisiaj nie ma tego problemu. A my zostawimy ci paluszki zdrowe, żebyś mógł napisać, co trzeba.

– Oprawcy...

– Dość tego! Czapa – głos zza lampy zwrócił się do zwalistego człowieka. – Napchaj mu ryj szkłem i przyłóż porządnie. Jemu się chyba wydaje, że to jakieś żarty.

Rozległ się gardłowy, rżący śmiech. Brzęknęła rozbita szklanka.

– Otwórz usta. Bo będę musiał rozciąć ci gębę nożem!

– Walnij go w dołek, to sam mordę otworzy – padła rada z tyłu, z ciemności.

Potężna pięść zatoczyła łuk. Drobinki krwi z torsu i brzucha bryznęły na wszystkie strony. Po chwili zazgrzytało szkło. Znów zamach pięścią, tym razem w twarz, z boku. Trysnęła posoka, a przesłuchiwany stracił przytomność.

– Kurwa – zaklął osiłek. – Łapę sobie rozciąłem.

– Szkło wylazło przez policzek, durniu. Trzeba było rękawicę włożyć albo przywalić po ryju kijem. Trzeba mieć nasrane, żeby walić gołą piąchą w gębę pełną tłucznia.

– Takiś mądry? To chodź tu i popracuj.

– A idź w cholerę. Sam się rwałeś do bicia.

– Zamknąć mordy! – warknął głos zza lampy. – Polać go wodą, otrzeźwić. I obaj do roboty!

*

Stali na baczność przed komendantem. Wysoki, szeroki w ramionach oficer przechadzał się przed nimi, łypiąc groźnie. Wreszcie przystanął.

– Jesteście obaj... – zaczął, ale w tej chwili zadzwonił telefon. – Zaraz się z wami policzę – warknął. – Czekać za drzwiami.

Wymiotło ich w jednej chwili. Stanęli pod przeciwległą ścianą wąskiego korytarza.

– Ale się wściekł – sapnął niższy policjant. – O co mu chodzi?

– Nowy jest, to ma pomysły – odparł nieco flegmatycznie wyższy. Pozorna niedbałość skrywała wewnętrzne drżenie. Jak wszyscy odczuwał strach przed dowódcą przysłanym niedawno nie wiadomo skąd. – Nauczy się, że tutaj nie Wrocław ani nawet Jelenia Góra.

– Ale zanim się nauczy, tyłki nam spuchną.

Odpowiedziało mu wzruszenie ramion. Drzwi uchyliły się, komendant skinął na nich ręką. Weszli pośpiesznie, bez ociągania, żeby go mocniej nie rozdrażniać.

– O co prosiłem na odprawie tydzień temu? – padło pytanie zadane nieprzyjemnym, ostrym głosem.

Spojrzeli po sobie bezradnie.

– Oczywiście, powinienem się tego spodziewać – zrezygnowany opadł na fotel za biurkiem. – Byliście głusi czy pijani kiedy mówiłem, żeby zawiadamiać mnie o każdym nietypowym incydencie, bez względu na porę?

– Ale szefie – zaprotestował niższy. – Co to niby za incydent? Jakiś pijaczek, normalna awantura.

– Codziennie trafia się w Bolkowie przyjezdny sztajmes? – wpadł mu w słowo komendant. – Naprawdę codziennie? Rozumiem, gdyby to był Karolek albo Rudy, nasze zwyczajne, kochane męty. Ale ten gość jest zupełnie obcy. Uważacie, że co? Przyjechał napić się mózgojeba w pięknym otoczeniu? A poza tym nie zwróciliście uwagi na parę istotnych szczegółów... – machnął ręką zrezygnowany, dostrzegając wyraz niezrozumienia i wręcz osłupienia na twarzach podwładnych. – Trepy jesteście, a nie wartościowi funkcjonariusze.

Wstał z ciężkim westchnieniem, podszedł do okna, zapatrzył się na drzemiącego w plamie słońca burego kota.

– Powinienem wam polecieć po premiach – mruknął nie odwracając się. – Ale to i tak by nic nie dało. Sprowadzić mi zaraz tego gościa. Macie szczęście, że nie został jeszcze wypuszczony, bo wtedy... – zawiesił głos, odwrócił się. – No, na co jeszcze czekacie?!

Prawie zderzyli się w drzwiach, usiłując wyjść.

– Butelka! – zatrzymał ich jeszcze głos przełożonego.

– Jaka butelka? – spytał osłupiały wyższy policjant.

– Ta, z której pił. Gdzie jest?

– Wylałem to gówno i wywaliłem do kontenera przy komisariacie.

– Szlag by was, kretyni! Nie przyszło ci do zakutego łba, że to materiał dowodowy?

Patrzyli na niego jak na wariata. Dowódca westchnął ciężko, pokręcił głową.

– Jeszcze nie wywozili śmieci. Macie mi dostarczyć tę flaszkę. Zanim jeszcze przyprowadzicie naszego gościa!

*

Szedł korytarzem, eskortowany przez wściekłych policjantów. Połajanka komendanta miała taki skutek, że brutalnie zrzucili go z pryczy, wywlekli z celi, ustawili z rękami opartymi o ścianę, rozstawionymi szeroko nogami i dokonali bezcelowego przeszukania, nie szczędząc szturchańców. Znosił wszystko ze stoickim spokojem, nie zaprotestował nawet słowem.

– Właź – zatrzymali się przed drzwiami z tabliczką „Komisarz Jerzy Piwnicki”. Jeden z policjantów otworzył drzwi, wepchnął aresztanta do pokoju, wcisnął się zaraz za nim.

– To ten, szefie. To on...

Dowódca nie pozwolił mu skończyć.

– Zostawcie nas samych.

Długo przyglądał się zatrzymanemu. Ten stał nieruchomo, zapatrzony w zawalone papierami biurko.

– Mikołaj Bernis – rzekł policjant. – Przynajmniej tak powiedziałeś i tak stoi w dowodzie. Zamieszkały we Wrocławiu przy ulicy Obornickiej. Zgadza się?

– Zaraz tam zamieszkały – uśmiechnął się krzywo aresztant nie odrywając wzroku od zwału teczek. – Adres jakiś trzeba było podać, podałem taki. Moja matka tam mieszka, zameldowany jestem, i owszem, ale stałego miejsca na świecie nie mam.

– To się jeszcze okaże – burknął komendant. – Wszystko się jeszcze okaże... Czego szukasz w Bolkowie?

– Niczego.

– A mnie się wydaje, że coś ukrywasz. Po co tu przyjechałeś?

– A nie może pan przyjąć do wiadomości, że jestem zwykłym turystą?

– Turystą? – prychnął Piwnicki. – Podróżujesz zapewne szlakiem rozlewni taniego wina na Dolnym Śląsku? A może nawet w całym kraju? Taki rajd sztajmesa o nagrodę plastikowego korka?

– Być może – padła poważna odpowiedź. – To nie powinno nikogo obchodzić. Nie łamię prawa. Jestem porządnym obywatelem, może brudnym i obdartym, ale nie sprawiam kłopotów.

– Zobaczymy jeszcze jak jest z tą niewinnością. Nie jesteś zwykłym smakoszem mózgotrzepów. Nie ten język, robaczku. Gadasz jak człowiek wykształcony.

Pijaczek wzruszył ramionami, stłumił ziewnięcie.

– A co, panie komendancie, czy ktoś po studiach nie może zostać bezdomnym?

– Może, obywatelu bez skazy, może. Tylko pytanie, czego ktoś taki szuka właśnie w Bolkowie.

– Powinniście mnie zwolnić dzisiaj rano, jeśli nie postawiono mi zarzutów – mężczyzna spojrzał wreszcie prosto na oficera. – Nikogo nie wolno przetrzymywać za włóczęgostwo. Komuna się już skończyła, co oznajmiam z satysfakcją, jeśli jeszcze do pana taka wiadomość nie dotarła.

– W dodatku jesteś niemiły i złośliwy – komendant poczuł gulę wściekłości podchodzącą do gardła, ale opanował się. – Inteligentny też jesteś. Zbyt inteligentny na zwykłego sztajfa. Trzeba ci się bliżej przyjrzeć, panie Bernis. Bardzo blisko.

– Byłe nie za blisko – odpowiedział lekkim tonem zatrzymany. – Od jakiegoś czasu nie miałem okazji się umyć. Nie chciałbym podrażnić organu powonienia szanownego przedstawiciela organów ścigania. Bo z organami trzeba uważać...

– Słuchaj, mądralo – komendant wstał zza biurka, okrążył je i znalazł się naprzeciwko przesłuchiwanego. Chwycił go za policzek, pociągnął mocno, aż ukazały się białe, lśniące zęby. – Wyprowadzisz mnie wreszcie z równowagi, zawołam chłopaków, a wtedy pójdą w ruch pałki. Z rozkoszą dadzą ci wycisk, bo przez ciebie mają problemy.

Jeszcze raz ścisnął policzek mężczyzny i wrócił na fotel.

– To się chyba nazywa groźba karalna – odpowiedział spokojnie pijaczek. – To znaczy taką nazwę można zastosować, jeśli coś podobnego wygłosi zwykły obywatel. Ale, jak rozumiem, organa ścigania mogą nadwerężać organa obywatela najzupełniej bezkarnie.

– Jeszcze słowo o organach – odpowiedział równie spokojnie Piwnicki – a wypuszczę z ciebie powietrze jak organista z miechów. Mów, czego szukasz w Bolkowie!

– Już powiedziałem.

– Jak sobie chcesz. Poczekamy aż zmiękniesz. Wrócisz teraz na dołek.

– Nie może pan...

– Na dołek! – powtórzył głośniej komendant. – Gdy wyjdziesz na wolność, możesz złożyć zażalenie do moich przełożonych. A na razie zastanów się, czy nie warto przypadkiem powiedzieć prawdę. Pomyśl, dlaczego tak się uparłem? Przejrzałem cię, Bernis. Nie jesteś taki sprytny, jak ci się zdaje.

– Pan oszalał, panie organie – aresztant patrzył na oficera szeroko otwartymi oczami. – Panu organowi coś się ubzdurało. Jestem zwyczajnym włóczęgą. Przyjechałem do waszego miasteczka zobaczyć to i owo, zamek, myślałem może, że trafię na jakiś turniej rycerski. Wtedy łatwo naciągnąć kogoś na piwo albo i coś mocniejszego. A tu dupa blada, komendancie. Pusto i cicho jak na pogrzebie organisty, że zacytuję słowa Pawlaka z „Samych swoich”.

Piwnicki skrzywił się z niechęcią, machnął ręką.

– Nie pieprz, człowieku. Pogadamy jutro.

*

Przed budynkiem, w którym mieściła się siedziba policji w Bolkowie stał wysoki, przystojny mężczyzna. Od czasu do czasu spoglądał to na zegarek, to na drzwi. Wreszcie odwrócił się, ruszył w dół ulicy. Następnie skręcił, skierował się w stronę rynku. W poniedziałkowe południe kręciło się tam sporo ludzi, drzwi sklepów były szeroko otwarte. Mężczyzna przeszedł zamyślony obok grupki dzieci zabawiających się rzucaniem kamieniami do puszki po piwie. Zatrzymał się, kiedy jakiś odbity rykoszetem kawałek granitu przeleciał mu pod nogami, a potem poszedł do budynku ratusza. Przystanął na chwilę, jakby czytał urzędowe, czerwone tabliczki i zdecydowanym krokiem wszedł do środka, zostawiając za plecami rozgrzane powietrze letniego dnia.

– Którędy do burmistrza? – spytał przechodzącego urzędnika.

Tamten ruchem dłoni wskazał kierunek. Mężczyzna ruszył nieśpiesznie. Zatrzymał się przed drzwiami sekretariatu.

– Pan do kogo? – spytała ostrym tonem sekretarka.

– Do szefa – odparł miłym, niskim głosem.

– Pan burmistrz jest teraz zajęty. Interesantów przyjmuje jutro od godziny dziesiątej. Pan był umówiony?

– Nie.

– W takim razie...

– Proszę mnie zapowiedzieć – przerwał mężczyzna.

– Nie ma takiej możliwości.

– Jest – odparł spokojnie.

Wyjął z kieszeni legitymację, otworzył ją i położył przed sekretarką. Chwilę trwało, zanim dotarło do niej, co znaczą wypisane w dokumencie słowa i pieczęcie. A potem poderwała się i błyskawicznie znikła za drzwiami prowadzącymi do gabinetu przełożonego.2

– Namyśliłeś się, panie Bernis?

Aresztant wzruszył ramionami. Komendanta złościło, że wyglądał, jakby niczym się nie przejmował, jakby niepewność położenia była dla niego mało ważna, wręcz obojętna.

– Skończmy te gierki. Mów, czego szukasz. Chyba się już zorientowałeś, że nie masz do czynienia z jakimś prowincjonalnym gliną, którego łatwo wyprowadzić w pole.

– Tak, panie wyższy organie – odparł z krzywym uśmiechem Mikołaj. – To da się zauważyć. Podobnie jak nietrudno dostrzec niechybne objawy paranoi. Ale to chyba stało się modne ostatnimi czasy, aby wietrzyć wszędzie spiski i wrogów. Przykład idzie z góry...

– Nie politykuj człowieku, tylko mów, czego tu szukasz? Nie jesteś zwyczajnym wędrownym pijaczyną, grzebiącym po śmietnikach. Jesteś kimś innym. Kimś więcej.

– A może raczej kimś mniej? A na pewno nie tak ważną personą, jak się panu wydaje.

– Nie próbuj logicznych i semantycznych sztuczek. Chcę od ciebie rzetelnej informacji.

Łachmaniarz rozłożył ręce w bezradnym geście.

– Z czego właściwie pan wnosi, że nie jestem tym, za kogo się podaję? Takich jak ja są w kraju tysiące. Na pewno nawet w swoim Bolkowie macie parę egzemplarzy.

– Racja, łachmaniarzy podobnych do ciebie jest wielu. Ale tylko podobnych! Mnie nie zwiedziesz tak łatwo jak tych tępaków, którzy cię zatrzymali. Oni po prostu nie zwracają uwagi na drobiazgi. Nie potrafią wyjść od ogółu do szczegółu i odwrotnie. Nie umieją heurystycznie wykorzystywać algorytmów. Obce jest im myślenie analityczne i syntetyczne zarazem. Co tam – dodał ciszej – podejrzewam, że obce im jest myślenie w ogóle.

– A panu nie? – spytał kpiąco Bernis. Spojrzał na zegar ścienny, a potem prosto w oczy oficerowi. – Słucham więc, co chce mi pan udowodnić. O co jestem podejrzany?

– Do poszlak i dowodów przejdziemy za chwilę. Najpierw kilka słów, żebyś zrozumiał, jak bardzo nie na miejscu jest twoja ironia. Słuchaj uważnie panie oberwańcu. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, czy raczej w nos, to brak charakterystycznego smrodu, jaki otacza bezdomnych pijaczków. Druga rzecz to ręce. Owszem, masz uczciwie brudne i czarniawe, ale tylko do nadgarstków, wyżej jest już gorzej. To znaczy czyściej. Ciuchy połatane, oczywiście. Ale w depozycie został twój pasek i sznurówki. Obejrzałem je sobie. Pas jak pas, ale sznurówki zupełnie nowe. Nowe! Trzeba być kretynem, żeby udawać degenerata nie dbając o takie szczegóły.

Wstał, podszedł do sztywno wyprostowanego aresztanta, obszedł go dwa razy, a potem nagłym ruchem ściągnął mu z ramion bluzę z demobilu Bundeswehry.

– Powinna być zawszona – warknął. – A tutaj popatrz: szwy czyste, nawet śladu insektów.

– Zęby – chwycił wargę Bernisa, zadarł do góry. – Zdrowe, zadbane, nawet ostatnich kilka dni bez mycia nie popsuło ich wyglądu.

Mężczyzna stał spokojnie, słuchając tyrady policjanta z lekkim uśmiechem. Znów zerknął na zegar.

– Jeszcze to – Piwnicki podszedł do biurka, wyjął z szafki butelkę po tanim winie. – Pozwoliłem sobie zbadać resztkę, jaka się uchowała. To nie jabol. To, o ile mnie zmysły nie mylą, dżin z tonikiem. I cytryną. Chcesz mi powiedzieć, że to ostatni krzyk mody wśród sztajmesów? Drogie drinki w pojemnikach od mózgojebów?

Pochwycił wzrok zatrzymanego, zmarszczył brwi.

– Dlaczego ciągle patrzysz na zegar? Śpieszy ci się dokądś?

– Mam swoje powody – padła odpowiedź. – Powody, które nie powinny pana obchodzić. Przynajmniej na razie.

– Obchodzi mnie wszystko, co może się wydać podejrzane! A jeśli idzie o ciebie, podejrzane wydaje się wszystko!

– Nie przesadza pan aby trochę?

– Przesadzam? A co powiesz o moich spostrzeżeniach? Coś przeoczyłem?

– Parę szczegółów – uśmiechnął się Bernis. – Nie wspomniał pan o nazbyt czystych włosach...

– To się wpisuje w całość – wszedł mu w słowo komendant.

– Nie sprawdził pan czystości moich gaci ani skarpetek – ciągnął zatrzymany. – Nie zajrzał pan w uszy, żeby zobaczyć, czy zalegają tam pokłady brudu i woskowiny. Można tak wyliczać dość długo. A pańscy durnowaci podwładni nie raczyli mnie sprawdzić alkomatem. Może dlatego, że się bardzo domagałem. Wynik byłby zastanawiający nawet dla nich, bo kilka lyków rozcieńczonego dżinu nie daje imponujących promilowych rezultatów.

Piwnicki uważnie obserwował rozmówcę. Zmrużył oczy tak mocno, że ledwie było widać połyskujące przez szparki białka.

– Ciekawe, prawda? – wycedził. – To wszystko jest bardzo zastanawiające. Niby doskonały kamuflaż, a ileż można znaleźć luk. Może zagramy wreszcie w otwarte karty i dowiem się dla kogo pracujesz, panie Bernis? Wywiad rosyjski czy niemiecki? Nie... Oni by nie popełnili takich błędów. Może płacą ci Włosi? Albo Francuzi?

– Pan komendant raczy żartować – aresztant parsknął śmiechem. – Obce wywiady się panu śnią na takiej placówce w Bolkowie? Co jeszcze? Może zobaczy pan we mnie zaraz Taliba z Klewek? Może przemyciłem w dupie bombę plutonową, żeby wysadzić w powietrze tę budę i połowę miasteczka?

– Bez kpin wreszcie – oficer poderwał się z miejsca. – Obaj wiemy, o co chodzi. Czego szukasz? Który rejon Bolkowa i okolic najbardziej cię interesuje?

– Bez kpin mówi pan? – teraz aresztant zmrużył oczy. – Dobrze. Powiem panu, czego szukam i która część miasta mnie ciekawi. To nie będzie skomplikowane, bo właśnie znajduję się we właściwym miejscu, z właściwą osobą – spojrzał na zegar – i we właściwym czasie. A to, co usłyszałem wystarczy, żebym wyrobił sobie właściwe zdanie.

Komendant wydawał się zbity z tropu.

– Nie to spodziewał się pan usłyszeć, nieprawdaż? Pora powiedzieć wszystko. Nie nazywam się Mikołaj Bernis, co słusznie pan podejrzewał od samego początku. Moje nazwisko Michał Wroński, porucznik kontrwywiadu.

– Niezła bajeczka – policjant parsknął pogardliwym śmiechem. – Kontrwywiad? Może na dodatek polski, co?

– Nie inaczej. Wpadł pan, panie Piwnicki, czy jak tam się pan naprawdę nazywa. Może Iwanow, a może Meier?

– W co ty grasz, gnojku? – policjant chwycił zatrzymanego za bluzę na piersi. – Inaczej zaśpiewasz, jak cię przejmą i wymaglują w centrali.

Zamilkł, wsłuchując się w nagły tumult za drzwiami. Otworzyły się nagle na całą szerokość, stanął w nich wysoki, przystojny mężczyzna. Komendant cofnął się, zaskoczony.

– Wszystko w porządku, Michał? – zapytał przybyły. Za nim pojawiły się sylwetki posterunkowych. Prawie nie oddychając z wrażenia, wielkimi oczami obserwowali całe zajście.

– Mniej więcej – odpowiedział aresztant. – Bywało lepiej. I czyściej – dodał po chwili. – Z rozkoszą zrzucę te łachy. Zacząłem już śmierdzieć.

Komendant rzucił się w stronę biurka, przechylił się przez blat, sięgnął do szuflady, wyprostował się i odwrócił. Błysnął nikiel. Zanim jednak zdołał odciągnąć bezpiecznik, zamarł. Spoglądał prosto w czarny wylot lufy. Ręka intruza nawet nie drgnęła, kiedy odwiódł kurek.

– Nie próbuj żadnych sztuczek – zabrzmiał spokojny głos. – Zastrzelę cię, jeśli tylko zauważę coś podejrzanego. A wy wynocha – rzucił do funkcjonariuszy. – Na mocy nadanych mi uprawnień zobowiązuję was do zachowania tajemnicy pod groźbą kar dyscyplinarnych, a nawet utraty życia.

Wycofali się czym prędzej.

– Koniec gry, panie Piwnicki – powiedział Wroński. – Teraz chcemy wysłuchać długiej i wyczerpującej spowiedzi.

Przed drzwiami funkcjonariusze oddychali jak po szybkim biegu.

– Ale jajca – powiedział niższy. – Jak w cholernym amerykańskim filmie! Co myślisz?

– Człowieku, nic, kurde, nie myślę. Zupełnie nic. I tobie też radzę! Słyszałeś, co mówił? Widziałeś jakie miał papiery? Tu nic się nie zdarzyło, a myśmy właśnie o tej porze wyszli na patrol.

– Tyle dobrze, że zabiorą tego posranego służbistę. Na szczęście długo nam nie porządził. Może na jego miejsce przyjdzie ktoś normalny.

*

Komendant z wściekłością przyglądał się grzebiącemu w jego biurku człowiekowi. Intruz wyrzucał z szafek i szuflad dosłownie wszystko. Papiery zalegały podłogę. Blat mebla pierwszy raz od długiego czasu był uporządkowany. To znaczy pusty, bo wszystkie dokumenty sfrunęły na dywan, każdy uważnie zlustrowany przez tajemniczych gości. Ten, który przedstawił się jako Michał Wroński, uważnie oglądał pod światło znalezione w kasetce banknoty.

– Prawdziwe, prawdziwe – powiedział Piwnicki.

– Widzę. Nie ustalam autentyczności.

– Szuka pan notatek? Pieniądze to ostatnia rzecz, na jakiej bym ich dokonywał.

– Wiem. Właśnie dlatego sprawdzam.

Od chwili, kiedy komendant zobaczył służbową legitymację majora Jacka Bzowskiego oklapł, przestał protestować, nie podejmował prób wyjaśnienia sytuacji. Czekał, co będzie dalej.

– Wygląda, że niczego tu nie znajdziemy – odezwał się major, upuszczając na ziemię ostatni papier.

– Może w mieszkaniu?

– Już sprawdzone.

– Jak to sprawdzone? – szarpnął się komendant. – Nie macie prawa...

– Oczywiście – major machnął niecierpliwie ręką. – Nie mamy prawa. Dobrze, że pan nas o tym zawiadomił. Inaczej umarłbym w nieświadomości.

Wroński ściągnął wargi. Zamyślił się, wpatrzony w kolejny banknot.

– Gdzie to masz? – odwrócił nagle głowę ku Piwnickiemu.

– Co?

– To, czego szukamy.

– A czego szukacie?

– Nie udawaj durnia. Książka kodów, notatki, kopie raportów.

– Och, już rozumiem. Takie rzeczy trzymam na trzeciej półce pod bielizną.

– Wiesz co? – Wroński spojrzał na majora. – Ten facet zaczyna mnie irytować.

– Naprawdę? – Bzowski roześmiał się. – W takim razie śpieszę cię poinformować, że miałem identyczne uczucia w stosunku do ciebie, kiedy się poznaliśmy. Nasz pan Jurek Piwnicki ma taki sam irytujący sposób bycia i udzielania odpowiedzi jak ty. Pogadaj z nim – rozsiadł się w fotelu komendanta – a ja się rozerwę, patrząc jak ci idzie rozmowa z bratnią duszą.

Wroński syknął ze złością.

– To pieprzony agenciak Ruskich albo Szwabów. Nie porównuj go do mnie.

– Tak czy siak, przesłuchaj naszego przyjaciela.

– Jasne. Gdzie to masz? – zwrócił się do policjanta.

– Jeśli usłyszę o co chodzi, może będę umiał coś wyjaśnić... Ale tak...

– Posłuchaj no, mądralo – Michał cisnął bluzę Bundeswehry w kąt. – Nie po to udawaɫem sztajmesa, nie po to dałem się wsadzić do aresztu i wysłuchiwałem twoich głupich uwag, żeby teraz oglądać jak strugasz z siebie wariata.

– A o co było tle zachodu?

– Dobrze wiesz!

– Zaraz – wtrącił się Bzowski. – Może jednak wyjaśnimy panu z grubsza cel tej małej prowokacji. Otóż od pewnego czasu mieliśmy podejrzenie, a właściwie otrzymaliśmy wiarygodną informację, że szef policji w Bolkowie jest powiązany z obcą agenturą.

– To bzdura...

– Zaraz. Najpierw ja. Mój kolega, porucznik Wroński, przebrał się za pijaczka i urządził ten cały cyrk na rynku, zresztą przy mojej skromnej pomocy. Tak, to ja byłem tym drugim, który skradał się po butelkę. To ja zadzwoniłem wcześniej na policję z żądaniem interwencji. A wszystkie niedociągnięcia w rodzaju zawartości flaszki czy zbytniej czystości domniemanego lumpa, wszelkie podobne szczegóły zostały niedopracowane tylko po to, żeby zbadać pańską reakcję, komisarzu. Zwyczajny dowódca komisariatu czy posterunku może by się trochę zdziwił, ale na pewno nie wietrzyłby zaraz udziału służb specjalnych. Pan zaś stał się bardzo nerwowy.

– Właśnie – wtrącił Wroński. – Przetrzymywanie mnie ponad wymogi prawa i regulaminu, dziwne przesłuchiwanie, nieufność... Umówiliśmy się z majorem, że jeśli nie wypuści mnie pan do wtorku, on wkroczy tu w południe.

– Stąd te spojrzenia na zegar...

– Stąd. Ale dość wyjaśnień. Wpadłeś, panie komendancie.

– Mylicie się, posądzając mnie o pracę dla obcej agentury.

– My sądzimy inaczej. Nasz informator...

– Waszym informatorem jest...

– To nasza sprawa. Proszę nie zadawać idiotycznych pytań.

Komendant zacisnął zęby.

– Ten człowiek wrobił mnie na pewno z powodów osobistych. Widocznie jakiś miejscowy złodziejaszek, któremu zalazłem za skórę. Trafiliście na ślepy trop.

– To się jeszcze okaże – Bzowski wstał. – Dla nas jest pan szpiegiem umocowanym w tym właśnie miejscu ze względu na pewne hm..., powiedzmy..., okoliczności. Lepiej będzie, jeśli nam pan powie prawdę, od początku do końca.

– Nie powiem, bo nie wiem, co chcecie niby usłyszeć.

– Cóż – major westchnął. – W sumie nie spodziewałem się innej odpowiedzi.

Milczał przez chwilę, zbierając myśli.

– Dobrze. Trzeba to wszystko w miarę możliwości załatwić bez dalszych komplikacji. Na czternastą niech pan zwoła odprawę. Udzieli pan podwładnym kilku wyjaśnień. Otóż właśnie dostał pan awans i przeniesienie ze skutkiem natychmiastowym do Lublina. To chyba dość daleko, żeby nikomu nie chciało się sprawdzać albo odwiedzać byłego szefa. Niebawem zjawi się nowy komendant. Władze miasta już są powiadomione. Rozmawiałem z burmistrzem. Bardzo miły i inteligentny człowiek. Nie zadał ani jednego głupiego pytania, choć widać było, że zżera go ciekawość. Na razie niech pan wyznaczy na swoje miejsce kogoś rozsądnego. I bez numerów – schylił się, przykleił coś pod biurkiem. – Będziemy mieli pana na podsłuchu. Próby ucieczki na nic się nie zdadzą. Okolica została doskonale zabezpieczona.

– I uważacie, że ci dwaj durnie, którzy widzieli, jak mierzy pan do mnie z pistoletu, nikomu nic nie powiedzą? – uśmiechnął się krzywo policjant.

– Odkąd Fenicjanie wynaleźli pieniądze, takie rzeczy przestały być problemem. A jeśli się okaże, że nasi milusińscy mają za długie języki...

– Zabijecie ich? Tak działa kontrwywiad?

– Są lepsze sposoby. Jako szpieg, powinien pan wiedzieć.

– Nie jestem szpiegiem!

– Oczywiście.

*

Osypisko kamieni zdawało się tańczyć pod stopami, kiedy ciemna postać przedzierała się w poprzek zbocza. Ciężki plecak nie ułatwiał zadania. Mrok był rozświetlony jedynie blaskiem księżyca. Człowiek dziękował naturze i za tę łaskę, nie musiał bowiem używać latarki, a przynajmniej nie bez przerwy, bo od czasu do czasu musiał oświetlić drogę przed sobą. Znał doskonale tę trasę, nawet w zupełnych ciemnościach był w stanie wskazać bezbłędnie okoliczne szczyty i wzniesienia, ale z osuwiskami jest jak z korytem rzek – potrafią sprawić nieprzyjemną niespodziankę. W oddali majaczyły światła stacji przekaźnikowej przy Śnieżnych Kotłach, z drugiej strony schronisko na Szrenicy. Z rozrzewnieniem pomyślał o kubku gorącej herbaty z rumem. Wprawdzie schroniskowa herbata bywa zazwyczaj marnej jakości, a i rum pozostawia wiele do życzenia, ale w górach wszystko smakuje lepiej. Kiedyś miał zwyczaj nosić termos z ulubioną mieszanką, ale odkąd zaostrzyły się kontrole po obu stronach granicy, szkoda mu było każdego grama ładunku. Nawet nie tyle jemu, ile mocodawcom, którzy żądali, aby brał ile tylko może unieść, a poza tym bezwzględnie zakazywali picia alkoholu.

Uśmiechnął się smutno w duchu. Turystom łażącym po Karkonoszach wydaje się, że nie ma tu właściwie żadnych patroli. Mogą miesiąc przebywać w strefie przygranicznej i nie zobaczyć jednego wopisty. Unia Europejska rozluźniła obyczaje pograniczników. Zresztą co tam unia. W tych górach służby graniczne zawsze dość luźno traktowały przygraniczne migracje obywateli Polski i Czech, przynajmniej w strefie kilku kilometrów. Nawet za komuny turyści bez trudu docierali do czeskiego Odrodzenia, a mieszkańcy Czechosłowacji na Śnieżkę. Jednak zawsze była kategoria górskich piechurów, na których żołnierze WOP zwracali baczniejszą uwagę.

Mężczyzna potknął się, zaklął cicho pod nosem. On właśnie należał do tych, którzy musieli się strzec czujnego oka służb granicznych. Tak było za poprzedniego ustroju, kiedy jako młody chłopak przemycał poszukiwane towary, tak jest i teraz, kiedy kontrabandą jest coś, o czym nie ma zielonego pojęcia. Wiedział jedno – plecak jest ciężki, czasem nawet bardzo ciężki. Ledwie można z nim wstać, jeśli się gdzieś przysiądzie odpocząć. Dawniej pracował na własną rękę. Raz przekraczał granicę legalnie, kiedy szło o alkohole i produkty spożywcze, innym razem szedł górskim szlakiem, jeśli trafiło się zlecenie na trefny towar. Kilka razy, w stanie wojennym, przenosił konspiracyjną bibułę i części maszyn drukarskich na prośbę działaczy antykomunistycznego podziemia. Z dumą mógł teraz opowiadać, że za tamtą robotę nie brał ani grosza. Nie było to zresztą specjalne poświęcenie, bo i tak zawsze zabierał w drogę coś, na czym mógł zarobić. Z rozrzewnieniem wspominał swój ówczesny status majątkowy. Było go stać na rzeczy, o których inni mogli tylko pomarzyć. Rozbijał się po Wałbrzychu motocyklami, najpierw simsonem, a potem cezetką. Takie maszyny były marzeniem wielu młodych chłopaków, którzy, marnowali czas, siedząc w szkolnych ławach. Jednak koniunktura na „mrówkowy” przemyt musiała się kiedyś skończyć. Stracił wtedy wszystko. Na jakiś czas wystarczyło oszczędności. Ale i te zasoby musiały się kiedyś wyczerpać. Fachu w ręku nie miał żadnego. Ukończył wprawdzie jakimś cudem zawodówkę gastronomiczną, ale na lokalnym rynku pracy nie było. Mieszkał przecież w regionie totalnego bezrobocia. Znalazł się na skraju nędzy. Kiedy już przemyśliwał zupełne zejście ze ścieżki prawa, a nawet zaczął planować zwyczajny bandycki napad, pojawił się ten człowiek.

Pierwsze zlecenie dotyczyło przetransportowania przez granicę kilkunastu srebrnych sztab. Ledwie się wtedy z niego wywiązał, bo – odzwyczajony od wysiłku – dotarł na miejsce ostatkiem sił. Potem przenosił różne wartościowe przedmioty, także dzieła sztuki. Za każdym razem wiedział doskonale, co dźwiga. Wreszcie zaczęły się bardziej tajemnicze przesyłki. Miał do dyspozycji dwa doskonaɫe plecaki. Po dotarciu do celu zostawiał pełny, a zabierał pusty. Bywało też, że w obie strony przechodził z ciężkim ładunkiem. Płacono mu naprawdę dobrze. Warunek był jeden – nie miał prawa zajrzeć do komory plecaka. Nie wolno było nawet odsunąć zamka błyskawicznego, odpiąć choćby jednej napy zewnętrznych kieszeni. Zresztą i tak by nie mógł, bo nie wolno mu było zdjąć z pleców brzemienia, odpiąć pasa biodrowego, który przy załadunku zapinano dokładnie wedle jego wskazówek. Potem łysy osiłek zakładał plombę niby na licznik elektryczności, a zdejmował ją sobowtór dresiarza po drugiej stronie granicy. Dopiero po jakimś czasie do przemytnika dotarło, że poprzednia kontrabanda z kosztownościami to były tylko próby lojalności. Zapewne tamten towar był cenny, ale nie na tyle, by mocodawcy nie mogli zaryzykować ewentualnej zdrady pracownika.

Znów się potknął. Najwyższa pora odetchnąć. Przysiadł na kamieniu. Kiedy się wreszcie skończy to osuwisko? Za każdym razem wydawało się coraz dłuższe. Wiek robi swoje. Nieraz chodził po tych okolicach w dzień, ubrany jak zwykły turysta, wypatrując innej, łatwiejszej drogi. Na próżno. Wszystkie przechodziły zbyt blisko ukrytych posterunków, osypisko zaś pozostawało poza zainteresowaniem WOP-u i Straży Granicznej. Nikt nie przypuszczał, żeby ktoś był na tyle szalony, by odbywać kursy po tak niebezpiecznym terenie. Z jaką rozkoszą zapaliɫby teraz papierosa! Jednak ognik mógłby ściągnąć zainteresowanie jakiegoś zbyt gorliwego żołnierza. W przejrzystym powietrzu żar tytoniu widać nawet z odległości kilometra.

Wstał ciężko, zatoczył się lekko do tyłu, dla złapania równowagi musiał wykonać kilka szybkich kroków w bok. Skalna drobnica ożyła pod nogami. Pojechał w dół, rozpaczliwie machając rękami. Teraz mógł tylko się modlić, żeby nie poszła z tego prawdziwa lawina. Wreszcie ruch ustał. Mężczyzna upadł na bok. Kiedy podnosił rękę, żeby poprawić pasy plecaka, zawadził dłonią o coś miękkiego i zimnego. To na pewno nie mógł być kamień. Raczej korzeń. Jednak skąd korzeń pośrodku kamienistego zbocza? Zebrał się, wstaɫ i, wiedziony ciekawością, wyjął maleńką latarkę, jakiej używają w warunkach bojowych amerykańscy marines. Założył czerwony filtr, przysłonił źródło światła dłonią. Kucnął, oświetlił skrawek terenu. Nagle cofnął się, wciągnął głębiej powietrze. Z kamieniska sterczała ludzka ręka. Czyżby ktoś był na tyle głupi i nieostrożny, żeby pójść tym szlakiem? Co za idiotyczne pytanie, skarcił się natychmiast. To musiałby być prawdziwy kretyn! Właściwie powinien teraz odejść czym prędzej, ale zwyciężyły wpajane od dzieciństwa zasady obowiązujące w górach. Przemógł się, wyciągnął rękę, żeby dotknąć palcami tajemniczej dłoni. A nuż ten ktoś jeszcze żyje? Nie wiedział, co by właściwie zrobił, gdyby tak było. Przecież trudno zostawić człowieka bez pomocy. Z drugiej strony dźwigał niebezpieczny ładunek, zaraz zaczęłyby się pytania, sprawdzanie zawartość plecaka... Do głowy przyszło mu jedno rozwiązanie – gdy tylko wyjdzie poza osuwisko, zadzwoni z komórki do WOP-u. Nic więcej nie może zrobić.

Te wszystkie myśli przeleciały mu przez głowę, zanim dotknął wystającej dłoni. Zawahał się jeszcze przez moment, przymknął oczy i zrobił to. Z pewną ulgą stwierdził, że ręka jest sztywna i zimna. Ścisnął ją jeszcze mocno na wszelki wypadek, żeby się upewnić, ale wszystko wskazywało, że nieszczęśnik pod kamieniami jest trupem już co najmniej od kilkunastu albo i kilkudziesięciu godzin.

Poderwał się na równe nogi, nie czując w tej chwili ciężaru ładunku. Szybko ruszył w dół. Nie wiedział nawet kiedy pokonał osuwisko. Poprzednia odwaga i determinacja, dzięki którym zbadał ciało, ulotniɫy się. Pozostał tylko strach. A właściwie dwa jego rodzaje na raz – jeden spowodowany zetknięciem z groźną tajemnicą, drugi – płynący z wpisanego w naturę ludzką zabobonnego lęku przed śmiercią i umarłymi. Samotnemu wędrowcowi nocą w górach ten drugi rodzaj strachu doskwierał szczególnie. Zdawało mu się, że ktoś za nim idzie, oglądał się przez ramię. Chciał jak najszybciej dotrzeć do miejsca przeznaczenia, pragnął tego bardziej niż kiedykolwiek.3

Wroński siedział przy biurku, wpatrzony w ekran komputera. Miał przed sobą zdjęcie i _dossier_ jednego z pracowników firmy. Pracownika, którego znał, z którym przechodził szkolenia, trenował samoobronę, stał ramię w ramię na strzelnicy, który stał się jego przyjacielem.

– Daj już spokój – Bzowski stanął za nim. – Gapieniem się nic nie zdziałasz. W ogóle w tej sprawie trudno coś zrobić. Musimy czekać, aż Mirek się odezwie.

– Ty pewnie jesteś już przyzwyczajony do podobnych spraw – burknął Michał. – Po tylu latach służby...

– Do tego trudno się przyzwyczaić – odparł ostro major. – Można jedynie odrobinę przywyknąć do samego wyczekiwania, ale nigdy nie staje się to obojętne!

– Przepraszam – odparł cicho porucznik. – Wiesz, Jacek, to niełatwe. Tym bardziej że nawet nie wiem, co mu zleciłeś.

– Wiem. Dlatego nie gniewam się ani cię nie opieprzam za bezczelność. Dowiesz się o wszystkim w swoim czasie. Na razie obserwuj i wyciągaj wnioski. Miejmy nadzieję, że milczenie Mirka oznacza tylko niewielkie trudności. W tej robocie podobne rzeczy zdarzają się, niestety, dość często. Może kontakt mu zaginął albo okazał się spalony, może szuka kolejnego. Albo śpioch się zbuntował; tak też bywa, gdy agent rusza starym szlakiem. Ale nawet jeśli wpadł, dowiemy się tego prędzej czy później. Wtedy załatwimy rzecz przy najbliższej cichej wymianie aresztowanych. Uwierz mi, prawdopodobieństwo, że zginął, naprawdę jest niewielkie. To robota niebezpieczna, ale nie aż tak. Inaczej żaden z nas nie dożyłby czterdziestki.

Milczeli przez chwilę, obaj zapatrzeni w zdjęcie mężczyzny o szczupłej, miłej twarzy.

– A co z naszym pieszczoszkiem, komendantem policji w Bolkowie? – przerwał ciszę Michał.

– Byłym komendantem – uściślił Bzowski. – Na razie idzie w zaparte. Twierdzi, jakoby to wszystko była pomyłka i wielka mistyfikacja. Odkąd uwierzył na sto procent, że jesteśmy z polskiego kontrwywiadu, a nie z rosyjskiej czy niemieckiej konkurencji, chyba się trochę uspokoił.

– Myślisz, że to dla niego jakaś różnica, czy siedzi u nas, w Berlinie, czy w Moskwie?

– Wygląda, że tak. Przesłuchiwałem go godzinę temu. Utrzymuje uparcie, że niebawem wszystko się wyjaśni.

– Wolałbym, żeby już się wyjaśniło. To znaczy, żeby powiedział, gdzie ukrył dokumenty.

– Jeśli je w ogóle miał.

– Myślisz, że nie?

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: