Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pieśni żywych skał - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
20 grudnia 2021
Ebook
19,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Pieśni żywych skał - ebook

Własne życie za rozwiązanie zagadki - kogo stać na taką transakcję?

Ostatnia część trylogii o Dolinie Mroku. Trzej wędrowcy wyruszają w pełną niebezpieczeństw wyprawę do krainy skutej lodem. Mało komu udało się tam dotrzeć, nikomu natomiast nie udało się stamtąd wrócić. Nie ma jednak innego sposobu, by poznać tajemnicę drapieżnych grycht, które nękają mieszkańców Dolin Gruaronu. Czy bohaterom uda się rozwikłać zagadkę odwiecznego cierpienia? I czy są gotowi ponieść cenę ujawnienia prawy?

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-280-7866-2
Rozmiar pliku: 491 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Święto ognia

O zmroku późnowiosennego dnia, kilka miesięcy przed niespodziewanym pojawieniem się grycht w Gruaronie, Bolt Marr, kapitan tajnej straży cesarstwa, minął bramy Orestii.

Było to rozległe miasto, leżące w samym środku żyznych równin Peolii. Równiny te, zwane od wieków prowincją orestyjską, dostarczały całemu cesarstwu zboże. Trzeba było długiej wojny lub kilku lat nieurodzaju, by przestały rodzić pokłos i żyrę. Zdarzało się to rzadko i prowincję orestyjską słusznie nazywano najpiękniejszym klejnotem cesarstwa.

Trakt, który pokonał kapitan, prowadzący ze stolicy do Orestii, był najbezpieczniejszą i najlepiej utrzymaną drogą w Peolii. Szeroki, bity, z regularnie naprawianymi mostami, został wytyczony w czasach drugiej peoliańskiej dynastii. Miał gwarantować bezpieczeństwo dostaw żywności do stolicy i dlatego od niepamiętnych czasów nazywano go Przełykiem. To nim co roku jechały wozy z workami zboża, które wyładowywano przed vernarskimi gorzelniami i spichlerzami cesarskiego dworu.

Przełyk bez większego wysiłku można było przebyć w sześć dni. Bolt Marr, któremu, jak zawsze gdy opuszczał Vernar, bardzo się spieszyło, pokonał go w trzy. Ułatwiły mu to świeże konie, które miał do dyspozycji na każdym postoju. Nie potrzebował też wiele snu, więc jechał z niewielkimi tylko przerwami.

Kiedy dotarł do Orestii, zapadał zmierzch. Po ciepłym, niemal letnim dniu powietrze znacznie się ochłodziło. Każdy oddech przynosił orzeźwienie – odświeżał i rozpraszał złe myśli.

Ledwie Marr wjechał w obręb murów miejskich, rozejrzał się. O zachodzie słońca rozpoczynało się najważniejsze święto Orestii – święto ognia, obchodzone w najdłuższy dzień w roku. Na ulicach było gwarno i tłoczno. Mimo półmroku uwagę przybysza zwróciły różnobarwne stroje miejscowych. Najbogatsi mieszczanie, których stać było na tkaniny kolorowane barwnikami z Wurgii, nosili szaty turkusowe i złote. Inni wybrali biel, zieleń, a nawet czerwień, w każdy inny dzień zastrzeżoną dla radców miejskich. Ubrania różniły się też krojem, bo w tłum orestyjczyków wmieszali się obcy, licznie przybyli na święto z całej Peolii. Marr spostrzegł wysokie wurgijskie czapki, sunące po ziemi płaszcze z Gradu, a nawet dziwaczne, pozbawione ramion kaftany, jakie noszono w południowych prowincjach.

I znów - jak zawsze, gdy tu bywał - w duchu pogratulował swoim poprzednikom wyboru miejsca spotkania. W najdłuższy dzień roku w Orestii nie było człowieka, stroju czy akcentu, które przyciągnęłyby uwagę. Każdy był tu inny, niemal bez wyjątku w dobrym humorze i przychylnie nastawiony do bliźniego. Bolt Marr raz po raz odpowiadał na powitalne gesty, którymi tej nocy miejscowi obdarzali hojnie zarówno znajomych, jak i obcych.

Ludzie nieśli ze sobą pochodnie, odpalali je jedne od drugich. W ich słabym świetle stojące wzdłuż ulic domy wydawały się wyższe niż były w rzeczywistości. W mieście i w otaczających go grodach budowano wyłącznie z drewna. Kamień, który trzeba było sprowadzać z dalekiego Tweru, kosztował majątek, stąd prawie wszystkie domy składały się z warstw równo przyciętych bali. Głębokie podpiwniczenia wzmacniano tak samo jak całe budowle – gliną. Domy stały najczęściej blisko siebie, tak że sąsiadki otworzywszy okno mogły ze sobą rozmawiać nie podnosząc głosu.

Jak to się działo, że w święto ognia całe miasto nie szło z dymem, było zagadką, którą zgłębiło niewielu. Marr należał do tego grona. Wiedział, że orestyjczycy posiadają pewien alchemiczny sekret - przepis na doskonały ognioodporny impregnat. Nasączone nim drewno zapalało się dopiero po długim czasie. To powodowało, że nawet umyślne podpalenia dawało się ugasić, zanim ogień się rozprzestrzenił.

Bolt Marr znał składniki tego impregnatu. Tego wymagał interes cesarstwa. Z tego samego powodu kapitan znał również przepisy na niemal wszystkie niezwykłe substancje, które w ciągu wieków udało się wynaleźć w Peolii.

Niemal wszystkie.

Marr zmarszczył brwi. Przypomniał sobie słowa, którymi co roku żegnał go Tyron, gdy kapitan straży wybierał się do Orestii na święto ognia. – Jedziesz po swoją największą porażkę – mówił mu zimno cesarz – po swoje największe niedopatrzenie. Już od dawna powinniśmy wiedzieć, jak to powstaje i z czego. Od bardzo dawna... – w tym momencie Tyron mrużył oczy, sługa przyglądał się czubkom swoich butów i zapadała cisza.

Faktycznie, pomyślał teraz Marr i lekko się wzdrygnął, przyjechałem tutaj stawić czoła swojej największej porażce.

Dalsze rozmyślania przerwał dobiegający z daleka zgiełk. Kapitan podniósł się w strzemionach. Pochodnie paliły się po jego lewej i prawej stronie. Całą ulicę wypełniały światła. Nagle rozległ się świst, a na niebie wykwitł złoty pióropusz. Na największym rynku zaczęto odpalać fajerwerki.

Na ten widok, który powitano wiwatami, Bolt Marr wyprostował się w siodle. Jestem spóźniony, uświadomił sobie. Rozejrzał się i skręcił w pierwszą boczną uliczkę. Ani wierzchowiec, ani jego pan nie przestraszyli się panujących w niej ciemności. Na znak dany przez Marra koń przyspieszył nawet kroku. Kapitan straży prowadził go pewnie przez coraz węższe zaułki. Mimo że bywał w Orestii rzadko, znał doskonale miasto, podobnie jak wszystkie znaczniejsze grody cesarstwa.

Po kilku minutach jazdy zatrzymał się przed bramą prowadzącą w głąb niewielkiego podwórza. Zeskoczył na ziemię. Chwiejący się nad jego głową szyld oznajmiał, że znajduje się przed oberżą „Pod trzema kłosami”.

Oberża, jak każda w okolicy, była tego dnia zajęta przez gości przybyłych na święto ognia. Teraz jednak, gdy zabawa się rozpoczęła, budynek świecił pustkami. Bolt Marr domyślił się, że nawet służący i kucharze dostali na tę noc wychodne. Ale ledwie kapitan postawił stopę na miejskim bruku, okute żelazem drzwi zaskrzypiały i przez podwórko przemknął niewysoki cień. Pośpiesznie odemknął bramę, po czym zatrzymał się dwa kroki przed przybyszem. Gość postąpił w jego stronę. Cień pochylił się w ukłonie tak głębokim, że Marr nie musiał nawet podnosić ręki, by poklepać go po plecach.

- Nikogo nie ma?

- Skądże – głos oberżysty tak drżał, że większość słów pozbawiona była końcówek – wszystkim dałem wolne, jak zawsze, gdy raczysz...

- Dobrze – Marr wcisnął mu w dłoń uzdę – zajmij się nim - odwrócił się i chciał odejść.

Oberżysta zabiegł mu drogę.

- Nie odpoczniesz? – zapytał, nadal nie ośmielając się wyprostować – w środku czekają...

- Nie – odrzekł krótko kapitan straży. Jeszcze raz klepnął mężczyznę po ramieniu. Sekundę później tym samym gestem poklepał zad konia i ruszył w górę ulicy.

Chciało mu się pić i ssało go z głodu, ale był też spóźniony.

Mimo że oberża była wypróbowana, a oberżysta wiernym i dobrze opłacanym sługą, minąwszy róg Marr schował się za węgłem. Przez moment obserwował pozostawioną za plecami drogę. Dopiero gdy upewnił się, że nikt nie zainteresował się jego spacerem, poszedł dalej.

Uliczka, w którą teraz skręcił, dołączyła wkrótce do większej. Kapitan jak duch wyłonił się z ciemności. Dookoła zobaczył grupy rozbawionych orestyjczyków, zatrzymujące się przy kolejnych atrakcjach – miejscowych połykaczach ognia, akrobatach z Logardii, wreszcie przy trupie zagranicznych aktorów z Meszaru, przedstawiających historię zdradzanego męża i niewiernej żony. Marr, idący po drewnianym chodniku wzdłuż domów, zatrzymał wzrok na aktorach. Jeden z nich, grający głównego bohatera, był meszarskim szpiegiem. Kapitan wiedział o tym, nie miał natomiast pojęcia, jakie zadanie powierzono szpiegowi. Dlatego w okolicy znajdowało się kilku jego własnych agentów. Marr rozpoznał żebraka i chudego przybysza z Gradu, który stał przy samej scenie, śmiejąc się tubalnie.

Obserwacja szpiega była rutynową akcją – drobiazgiem, który nie interesował go w tej chwili. Do Peolii przybywało co roku mnóstwo szpiegów, a nie mniejszą liczbę on sam wysyłał poza granice cesarstwa. Rywalizacja ta trwała od dawna, a nadzór nad wywiadem i kontrwywiadem sprawowała, pod jego nadzorem, cała grupa halderów.

Kapitan poszedł dalej. Przyspieszył, od czasu do czasu torując sobie drogę lekkim szturchnięciem. Poza tym starał się nie zwracać na siebie uwagi. Jego wygląd nie prowokował - był ubrany skromnie, w niczym niewyróżniające się szare szaty. Także twarz kapitana nie przyciągała spojrzeń. Miał regularne, ale mało wyraziste rysy. Ktoś, kogo wzrok spocząłby przez przypadek na obliczu Marra, już pięć minut później nie potrafiłby określić – czy ten człowiek miał krótki nos czy długi? Usta wąskie czy szerokie? Oczy niebieskie, brązowe, a może zielone? Na dodatek kapitan był średniego wzrostu. Wszystko to razem powodowało, że zapamiętanie go i opisanie sprawiało trudność nawet wyćwiczonym obserwatorom.

W oddali widać było ogniska rozpalone na głównym rynku. Kapitan skręcił w kolejną boczną uliczkę. Minął dwóch miejscowych żołnierzy, mocno pijanych, oraz grupę wyrostków. Trakt prowadził go w stronę miejskich murów. Jeszcze bardziej przyspieszył kroku. Wreszcie jego oczom ukazało się miejsce, którego szukał - niewielki plac, zwany rynkiem słonecznym.

Rynek słoneczny, wysunięty najbardziej na wschód plac Orestii, stanowił bramę do najbiedniejszej części miasta. Znajdującą się za nim dzielnicę zamieszkiwali ubodzy czeladnicy, chłopi, którzy stracili ziemię za długi, woźnice, praczki. Stojące tutaj domy miały najwyżej jedno piętro, a najczęściej przypominały chłopskie chaty.

Plac wypełniał rozśpiewany i pokrzykujący tłum. Ludzie otaczali ogniska, to intonując pieśni, to zabierając się do skoków przez ogień. Zabawy, podobnie jak piosenki, były bezładne. Kończyły się, ledwie ktoś zaproponował inną rozrywkę. Powodowało to chaos, który miał osiągnąć apogeum o północy. O tej porze, jeśli nie było się miejscowym, należało czym prędzej się stąd wynieść.

Bolt Marr rozejrzał się. Wokół wielkich ognisk rozprysły plamy mniejszych palenisk. Usiedli przy nich ludzie spokojniejsi, gotowi rozpocząć święto nie krzykami czy pijaństwem, ale pogawędką, bajaniem, wspominkami. Ogni takich było kilkanaście; tu i ówdzie paliły się zaledwie dwie-trzy złożone na krzyż szczapy.

Obejrzawszy wszystko kapitan zaczął okrążać rynek. Trzymał się jego skraju, przyglądając się uważnie najmniejszym ogniskom. Poczuł bijący z ciemnych uliczek smród, spostrzegł też, że na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy.

Długo trwało, zanim zdecydował się przy kimś usiąść. Dopiero na drugim końcu placu znalazł tego, kogo szukał.

Ognisko, na którego widok Bolt Marr niedostrzegalnie odetchnął, ledwie się żarzyło. Czerwone płomyczki wędrowały leniwie po ułamanym konarze drona. Gdy się spotykały, ogień buchał żywszym płomieniem. Takie chwile zdarzały się jednak rzadko i dookoła panował półmrok.

Obok siedział, a właściwie półleżał żebrak. Jego koścista sylwetka odziana była nędznie. Spodnie i kaftan przetarły się na kolanach i łokciach, kawałki płótna, którymi próbowano je łatać, pruły się i zwisały luźno, jak na strachu na wróble. Twarz nieznajomego o ostrych rysach i ponurych oczach zdradzała zmęczenie. Takiego oblicza nie chciało się oglądać nigdy, a już szczególnie w święto. Dlatego właśnie mało kto tu podchodził, a zbliżywszy się, cofał zniechęcony.

Powierzchowność biedaka nie zrobiła jednak złego wrażenia na kapitanie. Bez słowa usiadł przy ogniu. Obcy spojrzał na niego i minimalnie skinął głową.

Bolt Marr chwilę obserwował ogień, po czym popatrzył na towarzysza. Od razu spostrzegł to, na czym mu zależało. Obok biedaka leżała podarta żebracza torba.

Kapitan bez pośpiechu przyciągnął ją do siebie. Wsunął dłoń do środka i natychmiast wymacał niewielkie słoiczki zawinięte w kilka warstw płótna. Znajdowały się w oddzielnych kieszeniach, specjalnie wszytych do wnętrza torby.

Osiem, dziewięć... dziesiąty, policzył kapitan. Zmarszczył brwi.

- Tylko dziesięć? – zapytał półgłosem. - Dlaczego?

- Aż dziesięć – odparł nędzarz równie cicho – ostatnie zbiory były uboższe niż w poprzednich latach.

- Rok temu przyniosłeś więcej.

- Wtedy Gildia Hordów mogła pozwolić sobie, by w ten sposób wyrazić swoje przywiązanie do rodu Krudiów.

Bolt Marr pochylił się w stronę ognia. Przesunął nadpaloną kłodę tak, by zajęła się od żaru. Nie minęła chwila, a płomienie buchnęły jasno, oświetlając twarz kapitana.

Nędzarz odsunął się. Jego oblicze pozostało w cieniu.

- Tyron będzie zawiedziony – zauważył Marr ciszej niż poprzednio. - Wystarczy jedno jego słowo, a poruszę garnizon wurgijski. Przeniosę go do Gruaronu i osadzę tam namiestnika. A wtedy...

- Wtedy więcej tego nie dostaniecie.

- Sami to znajdziemy.

- Proszę bardzo. Przyjedź do nas, najlepiej w zimie - i szukaj.

Kto wie, czy tego nie zrobię, pomyślał kapitan. Zasiedziałem się w Vernarze. Jeśli tylko znajdę pretekst, by przekonać Tyrona...

- Gildia nie chce zwady z Krudiami – powiedział jego towarzysz już bez zaczepki w głosie. – Uznajemy zwierzchność cesarza i jak wszyscy poddani płacimy daninę. Tym - wskazał na torbę.

Bolt Marr pokręcił głową.

- Jak to powstaje? Skąd macie składniki? Jaka jest formuła? Nie chcesz mi tego zdradzić, a przecież rozumiesz – kapitan pochylił się – ty i Mistrz Gildii dobrze rozumiecie, że nie dzieląc się tą wiedzą, obrażacie Tyrona. Tyrona Krudię! Dopiero gdy zdradzicie nam sekret, obraza pójdzie w niepamięć. Mogę ci zagwarantować, że zachowacie dotychczasowe przywileje, a kto wie – głos kapitana zmiękł – kto wie, może nawet Gildia otrzyma kolejne?

- Przywileje? Nie chcemy niczego więcej niż mamy - szepnął szybko żebrak.

Niczego więcej, powtórzył w duchu kapitan. I od razu pomyślał – nie, dość tego! Coś wreszcie trzeba zrobić, postanowił nagle, przynajmniej spróbować! Wysłać kogoś zdolnego albo wybrać się samemu... Głośno jednak nie powiedział ani słowa.

Ogień znowu przygasł. Bolt Marr wziął pasek torby i przełożył go przez ramię. Zaczął się podnosić. Jednak zanim wstał, spojrzał jeszcze raz na towarzysza.

- Czy zeszłej jesieni dotarła do ciebie moja wiadomość? – zapytał innym tonem niż poprzednio. – Prosiłem o zebranie informacji o jednym z naszych ludzi, który przypadkiem znalazł się w Dolinach Gruaronu.

Biedak nadal patrzył w ogień. Dopiero po chwili skinął głową.

- Syn hrabiego Omorg pojawił się na zamku na samym początku jesieni.

- O tym wiem. Coś jeszcze?

- Nic ciekawego. Ten człowiek całą zimę nie wychylił nosa z zamku. Dopiero wiosną, gdy odeszły grychty, zaczął wypuszczać się poza Omorg. Wałęsa się to tu, to tam, bez wyraźnego celu.

- Muszę tylko wiedzieć, czy nie opuszczał Dolin.

- Tego możesz być pewien.

Kapitan zastanowił się. Rozmawiam z byłym szpiegiem, pomyślał. Powinienem zapłacić za tę wiadomość jak za każdą inną.

- Ile...

Biedak pokręcił tylko głową.

Bolt Marr spojrzał po raz ostatni na towarzysza.

- Następnym razem to znów będziesz ty?

- Grychty zdecydują.

Kapitan wstał, rozprostowując plecy. Poprawił torbę, przesuwając ją pod łokieć. Ruszył w stronę głównego rynku. Wokoło było gwarno, tłoczno. Marr torował sobie drogę wolną ręką. Obejrzał się dopiero wtedy, gdy dotarł na drugi koniec placu.

Ognisko, przy którym siedział, wygasło. Nie było przy nim nikogo. Kapitanowi wydawało się, że dostrzega chudą sylwetkę Brena Otta, skradającego się w ciemnościach. Ale równie dobrze jego oczy mogły zostać oszukane przez cienie orestyjczyków, tańczące wokół płomieni.ROZDZIAŁ 1

Zdrada, pomyślał człowiek, którego kiedyś nazywano Drakiem Tulem i który po raz pierwszy przyszedł na świat w sadybie krywów w najgłębszych ostępach gruarońskiej puszczy.

Zdrada, przebiegło mu przez myśl, i był to jedyny przypadek w jego drugim życiu, by świat zewnętrzny, przedłużenie jego ciała i otulina duszy, oddzielił się od niego. To, co było nie do pomyślenia, ziściło się, i człowiek, dawno temu nazywany Drakiem Tulem, a ostatnio po prostu Dziewięć Palców, zrozumiał nagle jedną rzecz. Wbrew temu, w co wierzył od czasu swoich ponownych narodzin, rzeczywistość nie ugina się pod jego wolą jak żywe skały, ale może znarowić się niczym wierzchowiec. A wtedy przestaje mu śpiewać, a on bez jej pieśni staje się znów Drakiem Tulem – i znów czuje się tak przerażony jak wtedy, kiedy uciekał przed grychtami, nie rozumiejąc, że niektórym ludziom przynoszą one coś innego niż śmierć.

- Straszni z was popaprańcy – odezwał się zbuntowany świat, który przybrał postać rudego luina, pochodzącego z krainy nazywanej Wurgią.

Dziewięć Palców udał, że tego nie słyszy. Rozejrzał się. Jaskinia, do której wszedł przed chwilą, miała rozszarpane wnętrze. Na środku nie było już skalnego komina, wewnątrz którego powinien znajdować się wurgijczyk. Kamienny sopel, w którym zamykano ofiary, zniknął. Zamiast niego Dziewięć Palców widział dziurę w podłodze. Tuż obok klęczał teraz rudzielec, trzymając w ręku nici, rozwleczone po całej grocie.

- Nie ruszajcie się, jeśli wam miła reszta życia – odezwał się ostro Haspar Eria, widząc, że Dziewięć Palców i jego towarzysze zrobili krok w jego stronę. – Jeszcze raz drgniecie, a pociągnę za nitki i będzie po nas. Ale nie spieszy mi się, więc - może byśmy pogawędzili?

Dziewięć Palców zacisnął usta. On powinien umierać z głodu, pomyślał. Skąd ma tyle sił? Ktoś go nakarmił? Kto i kiedy? Rozejrzał się jeszcze raz – nitki, które trzymał w rękach Eria, przyczepione były do kaganków, rozstawionych promieniście wokół ścian groty. Kaganki znajdowały się przy skupiskach tętnic, dokładnie tam, gdzie naczynia krwionośne żywych skał pulsowały na niebiesko.

Spostrzegwszy to Dziewięć Palców zrozumiał, że został nie tylko zdradzony, ale i wyklęty. Świat nie dość, że go opuścił, to jeszcze odwrócił się od niego i pozostawił w martwym kręgu. Tym samym, w którym spędził już jedno życie - jako Drak Tul. Do którego nie mógł i nie chciał wracać.

Jeśli on to zrobi, pomyślał z lękiem o wurgijczyku, jeśli zagotuje żywym skałom krew, wtedy przepadną one i przepadnie wszystko! Hodowla i cały zimowy miot!

- Naprawdę straszni z was popaprańcy – powtórzył z westchnieniem Haspar.

Twarz Dziewięć Palców skurczyła się, tak jakby miał się rozpłakać.

- Boisz się? – nieznośny głos z wrogiego świata wwiercał mu się w czaszkę. – Ja też. Ale jeśli nie ma innego sposobu pozbycia się grycht...

- Powinienem zabić cię tam, na równinie.

***

Wędrówka, podczas której Dziewięć Palców po raz pierwszy zobaczył płomienne włosy Erii, odbyła się niecały księżyc wcześniej. Była to rutynowa wycieczka, na jaką regularnie wypuszczał się z towarzyszami. Mając za plecami bezpieczną opokę lodowych skał – iriuszy - podążał śladami grycht i sprawdzał, czy przypadkiem u progu domu nie porzuciły wyrwanych pierwszej ziemi gruarończyków. Grychtom zdarzało się to czasami, a bywało i tak, że ludzie, których przyniosły z Gruaronu, jeszcze żyli. Dlatego na rozkaz przywódcy, raniona, Dziewięć Palców i inni od czasu do czasu wychodzili zza bezpiecznych ścian iriuszy i poszukiwali tych, którzy znajdowali się u progu swoich drugich narodzin.

Oczywiście narodziny są dla wybranych – tylko niewielu potrafi je przeżyć.

Dziewięć Palców słabo pamiętał okres po swoim ponownym przyjściu na świat. W ogóle od dnia, kiedy zaczął słuchać skalnych pieśni, jego poczucie czasu osłabło. Znajdował się bez przerwy w czymś, co było jednocześnie przyszłością i przeszłością, z rzadka tylko przemieniając się w teraźniejszość.

Takie chwile zdarzały się jednak – tak stało się właśnie wtedy, gdy w czasie spaceru pod iriuszami towarzyszące im grychty nagle ich opuściły.

Znajdowali się jakieś trzy godziny marszu od bram północy. Bramy te, lodowe bloki piętrzące się jeden za drugim, lśniły teraz w świetle zachodzącego słońca. Między nimi a wędrowcami rozlewała się płaska równina, z rzadka usiana niezbyt głębokimi dołami. Po ostatniej z wichur w niektórych leżał śnieg, rozsiewający dookoła złoty blask. Cienie ludzi i grycht rozciągały się na ziemi, długie i zniekształcone.

Dookoła panowała cisza. Pieśni ukrytych pod ziemią skał nie dochodziły do uszu wybranych. Czasami rozlegał się jedynie trzepot skrzydeł drapieżnych ptaków żywiących się ścierwem opiekunek - parków. Kiedy indziej zrywał się wiatr, podrywając za sobą tuman śniegu.

Wychodząc poza iriusze dawny Drak Tul lubił obserwować właśnie takie zjawiska: firanę z lodu lub kurzu obsypaną blaskiem słońca, wydymające się skrzydła drapieżnika, spokojne ruchy grycht, witających go po powrocie z południa.

Patrzenie na te ostatnie sprawiało mu szczególną przyjemność. Bliższe poznanie grycht, które zawdzięczał drugim narodzinom, przekonały go, że są to najniezwyklejsze stworzenia, jakie kiedykolwiek chodziły po świecie. Obserwowały i wyciągały wnioski. Zawsze czujne i uważne, umiały służyć i okazywać się w miarę swoich możliwości przydatne. Potrafiły się porozumiewać. Były znakomitymi, błyskotliwymi myśliwymi.

Nigdy nie robiły nic bez powodu.

Dlaczego zatem nagle się oddaliły? W ciszy, która zapanowała na pustkowiu, Dziewięć Palców pomyślał, że grychty-opiekunki musiały rzucić się na pomoc siostrom powracającym z pierwszej ziemi. A to oznaczało, że on również powinien pójść ich tropem. Kto wie, może jakiś niewolnik ocknął się przedwcześnie?

- Chyba coś je spłoszyło – usłyszał głos koło siebie.

Dziewięć Palców obejrzał się, zaskoczony. Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie jest sam. Jak zwykle, towarzyszył mu jeden z jego sług.

Człowiek ten, mający tylko trzy palce u rąk, stanowił jego pomniejszoną kopię. Okrywała ich martwa skóra, pancerz wykuty w brzuchu żywych skał. Obaj mieli na głowie łeb parka – dzięki nim nie było niebezpieczeństwa, że jakaś młoda grychta, której dawno nie karmili, pomyli ich z niewolnikiem. Parki, przylatujące z najdalszej północy ptaki, były jedynymi stworzeniami, których lękały się opiekunki.

Gdy wyruszali, Drak Tul wyparł z pamięci obecność towarzysza. No bo po co miałby zwracać na niego uwagę, gdy w duszy grała mu skalista pieśń?

Teraz jednak wszędzie – w środku i na zewnątrz – panowała cisza.

- Nie – powiedział w tej ciszy – coś je przywołało. Chodźmy.

Po kilku minutach Dziewięć Palców, znajdujący się już w czujnej teraźniejszości, spostrzegł, że obaj się pomylili. Grychty ani nie spłoszyły się, ani nie zostały przywołane. Po prostu usłyszały coś, co tylko ich ucho zdołało wychwycić z dużej odległości.

Kroki.

Walka, którą obserwowali, trwała krótko, a już dwie grychty leżały na ziemi. Lada chwila to samo groziło trzeciej. Nie wolno było do tego dopuścić.

Dziewięć Palców poruszył ramionami. Jego towarzysz zrobił to samo. Mówiąca skóra, która mieli na sobie, zaczęła szeptać. Słyszeli jej tony, głębokie jak skalne wnętrzności. Grychty też je słyszały. Pieśń pancerza działała na nie tak samo jak pieśni żywych skał na ludzi.

Klekot, który rozległ się na pustej równinie, wystarczył, by uspokoić opiekunki. Ledwie go usłyszały, przestały interesować się przybyszami.

Dziewięć Palców intensywnie myślał.

Miał przed sobą trzech ludzi. Jednego opiekunki mocno poturbowały. Mimo tego Dziewięć Palców poznał, kto to. Latem chodził z ranionem szlakiem. Widział Hordów, teraz i w swoim pierwszym życiu.

Co on tu robi?

- Ranion – powiedział sługa, trzymający się cały czas u jego boku. Z zaskoczenia odezwał się w swoim ojczystym narzeczu – języku krywów – trzeba ich zaprowadzić do raniona. Jak to się stało, że oni dotarli tu bez pomocy opiekunek? Jak to możliwe?

- Cicho – odpowiedział Dziewięć Palców. – Zapomnij o tym. Ja się tym zajmę.

Jego wzrok spotkał się ze wzrokiem najwyższego z przybyszy. Przygarbiony, chudy mężczyzna przyglądał mu się uważnie. Dziewięć Palców przypomniał sobie, co widział przed chwilą. Ten człowiek stał za Hordem, tak jakby miał mu pomóc w walce z grychtami. Nie zrobił tego jednak. Nie pomógł.

Ten pójdzie do kopalni, zdecydował Dziewięć Palców.

Co z Hordem? Nie można go tu zostawić. Jeśli przeżyje gniew grycht, to znaczy, że skały nad nim czuwają.

A trzeci? Co z najstarszym z przybyszów, którego włosy mają barwę piekącego serca żywych skał?

Najwyższy mężczyzna podniósł ręce do czoła. Dziewięć Palców natychmiast postąpił krok naprzód.

- Stój! – powiedział instynktownie w narzeczu krywów. – Stój!

- Stój – przetłumaczył rudzielec, który klęczał przy rannym.

- Rozumiesz ich? – w głosie wysokiego zabrzmiało zdumienie.

Dziewięć Palców otworzył usta. Zamknął je i znów otworzył. Stało mu się coś – i wiedział co. Ostatnio często gdy nie słyszał pieśni, zdarzało się, że opuszczały go już nie wspomnienia, nie poczucie czasu i nawet nie słowa, ale nawet język, którym mówił całe życie. I to zdarzyło się właśnie teraz – chociaż jeszcze przed chwilą wszystkie myśli, jakie pojawiały się w jego głowie, były w ogólnej mowie Peolii, nagle zapomniał ją całkowicie, tak jakby utracił dostęp do części umysłu. Zostało mu tylko narzecze krywów, którego nie używał już od bardzo dawna.

- Waria – rzekł zdecydowanie, widząc, że czerwonogłowy chce się odezwać – cicho!

Zamknął na moment oczy. To zaraz wróci, pomyślał. Niech tylko pieśń go dosięgnie, a utracony język i wszystko – wróci.

Na razie pamiętał jedynie pojedyncze słowa.

- Ty – powiedział do tego z przybyszy, który miał ryć skałę paznokciami – iść... pierwszy.

- Wy – odwrócił się do czerwonogłowego – pomóc mu. Potem iść, drugi.

- Grot.

Drak Tul, który pojawił się na sekundę na równinie, popatrzył na swojego towarzysza. Nie dość, że rudy, to jeszcze wielousty, pomyślał.

- Ty. Iść. Pierwszy – powtórzył.

- Dokąd?

- Tam.

Wysoki posłusznie wykonał jego polecenie.

***

Kilka godzin później iriusze znajdowały się na wyciągnięcie ręki. Księżyc lizał je, opuszczając do samej ziemi długaśny język ze srebra.

- Dość tego!

Rudzielec, który podtrzymywał rannego Horda, zatrzymał się. Ostrożnie położył na wpół przytomnego towarzysza na ziemi.

- Dość – powtórzył, sapiąc. – On potrzebuje wody. Pozwólcie mi roztopić trochę śniegu...

Dziewięć Palców zmarszczył brwi. Popatrzył na grychty. Jedna za drugą pochylały głowy, tak jakby mu się kłaniały. Jednak to co obcy mogliby wziąć za ukłon, było w rzeczywistości prośbą, nawet błaganiem. Oddaj nam ich, mówiły, a wymowa gestu była tak intensywna, że prawie słyszał ich głos. Wybacz nam, że oni się tu zjawili, zawiodłyśmy ciebie i innych. Oddaj nam ich, a zmyjemy naszą winę, nie wyrzucając jej jednak z pamięci!

- Słyszysz, co mówię? – rudzielec postąpił w jego stronę. – Po prawej jest dół, w który nawiało śniegu. Opanuj grychty, jakkolwiek to robisz, i pozwól mi tam pójść!

Wysoki, który cały czas szedł na czele kolumny, cofnął się.

- Zwariowałeś? Nie sprzeciwiaj im się!

- Przecież to też są ludzie...

- Zabijesz nas!

Czerwonogłowy zrobił krok w bok i to było ruch, na który Dziewięć Palców czekał. Podniósł ręce, a wtedy czas zwolnił. Miał kiedy ocenić odległość i dokładnie wymierzyć uderzenie.

Wydawało mu się, że płynie, kiedy podszedł do kłócących się nieznajomych. Wyższemu instynkt kazał się odsunąć, ale było za późno.

Dziewięć Palców uniósł ramiona i je wyprostował. Ukryte pod pancerzem zatrzaski odskoczyły. Gdy opuścił ręce, z szerokich rękawów wysunęły się trekle – kule zawieszone na kawałku skóry przymocowanym do krótkiego pręta. Płynnie chwycił za pręt, czując, że jego ramiona wydłużają się jak skrzydła ptaka. Jeden zamach i obaj nieznajomi, trafieni w głowę, zachwiali się na nogach.

Wysoki od razu upadł, ale rudzielcowi trzeba było poprawki. Dziewięć Palców zakręcił się, wykonując obrót niczym w tańcu, i nim czerwonogłowy zdołał się uchylić, uderzył go jeszcze raz.

Buntowniczy przybysz przewrócił się na ziemię.

Grychty wyprostowały się. Szkoda, pomyślały, a dawny Drak Tul usłyszał ich myśli. Podniósł ręce, chowając w rękawach trekle, po czym odchylił głowę.

Co za ulga! Wreszcie zrobiło się tak, jak być powinno. Skały śpiewały, a jedynym dźwiękiem, który zakłócał ich pieśń, były mlaśnięcia księżyca, szorującego językiem po wilgotnym lodzie.ROZDZIAŁ 2

Pierwszym, co zobaczył Gret Orin, gdy wróciła mu przytomność, była broń, którą uderzył go nieznajomy na równinie: metalowa kula zawieszona na skórzanym pasku. A dokładnie - jej trzy komplety.

Orin gwałtownie wciągnął haust powietrza. Kule natychmiast się zakołysały. Graf otworzył szerzej powieki i ujrzał nad kulami trzy pary rąk oraz trzy pary oczu. A jeszcze wyżej skalne sklepienie, ściany jaskini.

Ludzie, otaczający go kołem, wyglądali, jakby na coś czekali. Orin szybko przesuwał wzrok z jednego na drugiego. Który pierwszy uderzy? Jak się obronić? Jeden cios taką kulą może pogruchotać kończyny... Albo rozbić czaszkę - co już na nim wypróbowano, na równinie. Wraz ze wspomnieniem napłynął silny ból w prawej skroni. Orin aż jęknął.

Co teraz? Nie wolno dać im pretekstu do bicia! Przecież oni tylko na to czekają - żeby przekonać się, czy będzie sprawiał kłopoty…

Nie będę sprawiał kłopotów, przysiągł w myślach Orin. Żadnych!

Nieznajomi, tak jakby go usłyszeli, wymienili spojrzenia. Cofnęli się o krok, i jeden dał więźniowi znak, żeby wstał.

Graf ostrożnie przesunął palcami po głowie. Na skroni znajdowało się coś wilgotnego. Dotyk sprawił taki ból, aż zamigotało mu przed oczami. Przekręcił się na bok, chcąc choć na moment przyłożyć czoło do zimnego kamienia. Nim zdążył to zrobić, poczuł ponaglające kopnięcie w plecy. Ból w głowie natychmiast zelżał i Orin bez ociągania podniósł się na nogi.

Rozejrzał się. Znajdował się w niewielkiej grocie, zawalonej rupieciami. W kącie paliło się niewielkie ognisko. Po jednej stronie leżał stos szmat, po drugiej sterta kamieni. Były tu jeszcze walające się po ziemi sakwy o długiej, wąskiej szyjce, jakieś metalowe przedmioty nieznanego przeznaczenia, pręty i rurki. Orin miał wrażenie, że gdzieś widział już podobny bałagan.

- Ściągaj to.

Metalowa kula uderzyła go lekko w rękaw. Bez zastanowienia pochylił się i ściągnął z pleców skórę, którą dała mu mklinka.

- I buty.

Zmarszczył brwi, ale nie odważył się zaprotestować.

Ci tutaj, spostrzegł, ubrani byli prawie zwyczajnie: w ciemne kaftany uszyte z kawałków brązowawej skóry. Nie mieli na głowach ptasich łbów ani długich ni to płaszczy, ni to pancerzy. A więc tamto to był ich rynsztunek bojowy, zrozumiał graf. W głowie mignęły pytania: stąd ci ludzie się tu wzięli, co tu robią i czego od niego chcą? No i - gdzie właściwie jest? Ostatnim, co widział, były iriusze.

Nieznajomi, tak samo jak ci na równinie, mieli zmącone spojrzenia. Jeden grzebał w stosie z żelastwem.

Nagle Orin zdał sobie sprawę z czegoś innego. Był sam! Eria zniknął, nie ma też Horda, którego... który...

Odwrócił wzrok. I nagle zamrugał.

Skały, które go otaczały, na pierwszy rzut oka przypominały grafit. Materia była jednak na wpół przezroczysta, przez co - jak nigdzie na świecie - kamienie odsłaniały swoje wnętrzności. Skalna tkanka układała się w fałdy, coraz ciemniejsze i coraz mniej wyraźne.

Wewnątrz fałd znajdowało się drugie dziwo - srebrzyste nici, które albo oddalały się i ginęły gdzieś w głębi gór, albo zbliżały do powierzchni i przemieniały w nabrzmiałe, wywalone na zewnątrz zgrubienia o niebieskawym odcieniu. Wstęgi niekiedy się łączyły, niekiedy krzyżowały, tworząc jaśniejsze węzły. Te świeciły niczym gwiazdy, czym głębiej w skale, tym słabsze i bardziej rozmyte. W ogóle ściany, a nawet cały sufit trochę przypominały niebo - ale tylko trochę, bo niebo, myślał Gret Orin zadzierając głowę, niebo jest przecież płaskie. To zaś, co miał nad sobą, było nocnym sklepieniem, któremu dodano trzeci wymiar, i być może – pomyślał jeszcze – tak właśnie wyglądałyby gwiazdy, gdyby połączyć je ze sobą świecącymi nićmi i gdyby znaleźć się między nimi.

- Masz.

Chwycił odruchowo to, co rzucono w jego stronę, jeden przedmiot, potem drugi.

Były to kolejno – metalowy róg o długiej, zwężającej się, zagiętej przy samym uchyłku końcówce, do którego przymocowano parę skórzanych pasków, oraz sakwa z długą szyjką, jedna z tych, które leżały na ziemi.

- I jeszcze to.

Nieznajomy podał mu niezbyt gruby zwój liny, która okazała się nieproporcjonalnie ciężka. Orin przesunął po niej palcami i zrozumiał, dlaczego: upleciona była nie z roślinnych włókien, ale ze ostrych, tnących palce nitek. Na jej końcu znajdowało się metalowe okucie z zatrzaskiem. Dotknął go i wyczuł rdzę.

Strach wrócił natychmiast – zaczął się już domyślać, co z nim zrobią. Okucie było w sam raz do zaczepienia na kostkę. Choć nigdy nie był nad Morzem Suriańskim i nie widział galerników ani galer, to jednak, zdaje się, stosowano tam właśnie takie narzędzia.

- Przodem.

Jeden z ludzi północy odrzucił głowę na bok. Orin spojrzał w tamtym kierunku i dostrzegł ciemny otwór korytarza.

Ledwie zagłębił się w tunelu, usłyszał za plecami kroki. Eskorta szła za nim.

Korytarz, przypominający ten z Seren, opadał szybko w dół. Raz po raz skręcał, krzyżując się z innymi tunelami. Na każdym skrzyżowaniu Orin zatrzymywał się, czekając, aż nieznajomi wskażą mu dalszą drogę.

Ciemności tylko z rzadka rozświetlały wątłe płomyki kaganków. Mimo to pan na Omorgu radził sobie nieźle – ostatni miesiąc sprawił, że jego wzrok nawykł do mroku. Strach, który odczuwał, poprawiał ostrość widzenia. Tylko ból, słabnący powoli, utrudniał koncentrację.

Na trzeciej krzyżówce Orin na tyle przyszedł do siebie, że zaczął liczyć zakręty. Odruchowo wypatrywał też jakichkolwiek punktów orientacyjnych. Uświadomił sobie, że ma tylko jedną szansę, by poznać drogę wiodącą z groty, gdzie się ocknął. Podziemne korytarze tworzyły prawdziwy labirynt – jeśli teraz go nie zapamięta, nigdy nie wydostanie się na zewnątrz.

Lęk, niczym mdłości, podpełzał do gardła.

Szli już kilkanaście minut, kiedy korytarz skręcił gwałtownie, a potem - przeciwnie niż do tej pory - podniósł się. Orin poczuł, że ma teraz pod nogami gładkie stopnie. Wspiął się po nich powoli. Nie spieszyło mu się zobaczyć, co ma przed sobą.

Ledwie stanął na górze, usłyszał szepty i szmery.

Przed nim otwierała się jaskinia. W półmroku widział wyraźnie jedynie jej początek, ale rozlewała się tak szeroko, że domyślił się, iż jest olbrzymia. Oświetlały ją, jak wszystko tutaj, kaganki. Światełka drżały blisko i w oddali. W ich słabym świetle Orin dostrzegł, że grota została podziurawiona niczym jama greszki. Pełno w niej było ciemnych zagłębień i dołów.

W każdym dole zaś uwijał się czarniawy stwór. Poczwary te podrygiwały, a ich ruchy wyglądały tak, jakby wydłubywały coś ze skał. Orin przyjrzał się najbliższej i pod warstwą szmat dostrzegł ludzki kształt. Podniósł głowę i poparzył na następnego stwora. To również był skulony, pochylony do ziemi człowiek.

Nagle wzrok Orina uciekł w prawo. Przy wejściu, niczym posąg strzegący przejścia, wisiał ludzki szkielet. Miał wykręcone do góry ręce, nadgarstki krępowały mu sznury zaczepione o sterczący wysoko hak. Szkielet, rozciągnięty jak cięciwa łuku, pokrywały skrawki łachmanów.

Po drugiej stronie otworu znajdował się taki sam szkielet, tylko nieco młodszy. Wskazywała na to obecność szczura, który czepiając się szmat, wisiał na klatce piersiowej nieboszczyka.

Orin dotknął ręką czoła. Poczuł wilgoć na palcach.

Jeden z nieznajomych, niosący pochodnię, wyminął go i gestem kazał iść za sobą. Między dołami wiły się wąziutkie ścieżki. Wstąpili na najbliższą. Dróżka na zmianę obniżała się i wznosiła. Kilkakrotnie odrywały się od niej strome wejścia do jam. Orin spostrzegł, że żaden z ludzi, którzy znajdowali się w środku, nawet nie spojrzał w ich stronę. Najwyraźniej ich zjawienie się nie było niczym wyjątkowym.

W pobliżu ściany groty dróżka zakręciła i gwałtownie opadła w dół. Nieznajomy zatrzymał się i odsunął na bok. Gestem wskazał Orinowi, by go wyminął. Graf postąpił dwa kroki i spostrzegł, że ścieżka ginęła we wnętrzu kolejnej jamy, w przeciwieństwie do pozostałych - pustej.

Zejść tam? Do tego grobu dla żywych?

Orin zacisnął palce. Zatrzymał się i spojrzał na nieznajomego. Ten kilkakrotnie kiwnął głową. Pan na Omorgu udał, że nie wie, czego się od niego żąda. Wzruszył ramionami. Jednocześnie obserwował prawą rękę wroga, która zaciskała się na skórzanym pasie zakończonym kulą.

Widząc, że jeniec się nie porusza, ręka lekko się podniosła.

Na dróżce rozległy się kolejne kroki. Zbliżał się do nich drugi strażnik.

Protesty ani przeciąganie tego, co nieuchronne, nie mają sensu, pojął graf. Zrobił krok w stronę dołu.

- Stój.

Nieznajomy, kręcąc głową, tak jakby dziwił się jego tępocie, wyjął mu z rąk linę. Zamachnął się i rozwinął ją. Następnie tak szybko, że Orin nie zdążył nawet drgnąć, pochylił się i założył mu okucie na kostkę. Trzaśnięcie odbiło się echem od ścian jaskini.

- Teraz.

Pan na Omorgu posłusznie zagłębił się w kotle z czernią. Średnica jamy nie przekraczała kilkunastu stóp. Ściany wydawały się pionowe. Orin wyprostował się – krawędzie sięgały mu do ramion. Otaczały go niemal zupełne ciemności.

Nieznajomy wszedł za nim do dołu, a drugi przykucnął na górze, świecąc pochodnią. Orin odsunął się przezornie na bok.

Na środku jamy tkwiło wbite w ziemię metalowe kółko. Lina zaś kończyła się drugim, mniejszym zatrzaskiem. Kolejny trzask odbił się od ścian dołu i jaskini. Nie patrząc już na niewolnika, nieznajomy wyszedł z dołu.

- Do jutra sakwa ma być pełna – powiedział jeszcze ten, który trzymał pochodnię. – Lepiej żebyś zdążył, zanim wypali się światło.

Na krawędzi jamy zapłonął kaganek.

Minęła chwila. Pan na Omorgu stał bez ruchu. Dopiero po jakiejś minucie popatrzył na sakwę, którą, razem ze szpiczastym przedmiotem, cały czas trzymał w rękach.

Pełna?

Odłożył oba przedmioty na najwyższy schodek. Choć wiedział, że jest unieruchomiony, pociągnął za linę. Następnie bezwiednie zatoczył krąg, próbując przebić wzrokiem mrok.

Tymczasem strażnik z pochodnią odsunął się.

- Zaczekaj - Orin znalazł się przy samej krawędzi. Nagle wróciła mu wybita treklą przytomność umysłu – Co ja mam tu robić?

Nieznajomy przykucnął obok, świecąc mu w oczy pochodnią. Nim więzień zdążył się domyślić, co go czeka, dostał w twarz. Zatoczył się na nogach.

- Od tej pory siedzisz cicho. Chyba że ktoś cię zapyta. Rozumiesz?

Pulsowanie w głowie wróciło, zwielokrotnione. Tym razem jednak można było przycisnąć rękę do policzka i skroni, ugłaskać ból.

- Rozumiesz?

- Tak.

Blask światła przygasł. Kiedy Orin z trudem otworzył oczy, zobaczył już tylko plecy nieznajomych. Dotknął skroni i syknął. Podniósł palce do oczu, dostrzegł coś czarnego. Krew.

- Powiedz nowemu, jak ma pracować – usłyszał.

***

Nagle w oddali ktoś krzyknął. Tak głośno, że brudne powietrze aż zawibrowało.

Graf przysunął się do brzegu jamy. Spostrzegł, że obaj strażnicy stoją obok jednego z dołów. Rzucili chrapliwie kilka słów. Odpowiedział im wrzask. Strażnicy wskoczyli do środka.

Krzyk wzniósł się o ton wyżej, po czym rozpłynął w charkocie. Orin zauważył, że nie tylko on wygląda na zewnątrz. Kilka, potem kilkanaście kroków, po prawej i lewej, z jam takich jak jego, podnosiły się głowy. Szmery i syki przycichły.

- Puszczajcie!

Świst, uderzenie.

- Nie!

Świst.

- Na chwilę!

W głosie, poza rozpaczą i złością, było jeszcze coś, jakaś zaskakująca nuta. Orin wsłuchiwał się w nią chciwie, jednocześnie czując, że chwieje się na nogach. To niemożliwe, nieprawdopodobne, ale... zna przecież...

- Nie, wyjdę!

W dole, skąd krzyczano, coś się poruszyło. Orin dostrzegł najpierw rękę, macającą z trudem przed sobą, potem drugą. Następnie ukazała się głowa, tak ciasno obwinięta szmatami, że wydawała się bez twarzy. Wreszcie na zewnątrz wychyliła się reszta ciała. Było ono skurczone, złamane, z ciągnącymi się płasko nogami.

Wydobywszy się z jamy, człowiek zaczął pełznąć przed siebie. Powoli, z wyraźnym trudem wyciągał na przemian prawą i lewą rękę. Następnie przerzucał ciało do przodu i w ten sposób przesuwał się o pół kroku. Strażnicy, którzy wyszli za nim z dołu, stali obok, kontrolując każdy jego ruch. W rękach mieli trekle – trzymali je w taki sposób, że łatwo było poznać, iż używali ich przed chwilą.

Tymczasem niewolnik pokonywał kolejne metry. Dopiero teraz, gdy był już na zewnątrz i gdy oświetliło go słabe światło kaganków, można było przyjrzeć się dokładnie jego dłoniom. Z prawej szerokim strumieniem lała się krew. Lewa, sucha, straszyła jeszcze bardziej – pokryty na przemian bliznami i świeżymi strupami kikut nie miał ani jednego palca.

- Ty! To ty!

Głos cichł i podnosił się, na przemian słabł i wzmacniał, to prawie niknąc, to wibrując z ogromną siłą.

Owinięta szmatami twarz była coraz bliżej kaganka, który strażnik postawił obok dołu Greta Orina. Ten stał nieporuszony. Dopiero teraz uświadomił sobie, że tamten czołgał się w jego kierunku. Pomału, szarpnięcie za szarpnięciem zbliżał się, bełkocząc kolejne niezrozumiałe słowa.

- Proszę! Tylko o to!

Już tylko kilka kroków dzieliło ich od siebie. Dookoła rozpłynął się zapach krwi. Mimo to Orin zdołał wreszcie odetchnąć. Zrobił to z najwyższym trudem. Serce łomotało, tak jakby chciało wyskoczyć z piersi, głowa ciążyła. Nie odrywał wzroku od wykrzywionej twarzy.

Nieznajomi podnieśli ręce. Metalowe kule zakołysały się w powietrzu. Orin instynktownie pochylił się. Jego twarz znalazła się blisko kaganka.

Świst, trekle spadły, chrupnęły kości.

- Ach! A więc jest...

Jeden ze strażników wziął kolejny zamach. Tym razem metalowa kula trafiła prosto w owiniętą szmatami głowę.

Zapadła cisza.

Orin poczuł na rękach ciepłą ciecz. Wzdrygnął się. Jego wzrok powędrował za światłem. Pogruchotaną twarz trudno było rozpoznać. Jednak dzięki temu, że zsunęły się z niej szmaty, widać było nieruchome, okrągłe niebieskie oczy otoczone wianuszkiem zmarszczek i krost.

Jeden ze strażników warknął coś chrapliwie. Wszystkie głowy, które wychyliły się z dołów i wraz z Orinem śledziły całą scenę, zniknęły.

Nieznajomi pochylili się i chwycili trupa za nogi. Pociągnęli go za sobą. Żaden nie spojrzał na pozostawionego w jamie więźnia.

Rozbita głowa oddalała się powoli, stukając o kamienie. Mimo to Orin nie przestawał na nią patrzeć. Myślał, że to przecież niemożliwe, zupełnie nieprawdopodobne, a jednak...

A jednak twarz nieboszczyka była znajoma.ROZDZIAŁ 3

Hasparowi Erii przytomność wróciło zimno. Ocknął się i zaszczękał zębami. Natychmiast poczuł ból. Łupiące uderzenia rozrywały czaszkę, tak jakby miał na głowie guz wielkości dojrzałego owocu drona.

Jęknął. Powoli, starając się nie poruszać szyją, otworzył oczy. I znów jęknął, tym razem nie z bólu, ale dlatego, że przypomniał sobie moment, kiedy srebrny półmrok zamienił się pod wpływem nieznanej broni w całkowitą czerń.

Dałem się podejść, skwitował wspomnienie Eria. Spróbował się rozejrzeć. Poruszając tylko gałkami ocznymi ustalił, że znajduje się wśród wysokich, bielejących ścian. Dookoła pobłyskiwał lód, tak czysty, że podobny do szkła. Haspar chciał wyprostować ręce. Bez zdziwienia stwierdził, że ma je skrępowane na plecach. Poruszył palcami i przekonał się, że jego kark opierał się, tak samo jak nogi, o lód. Nogi zaś, tak samo jak ręce, zostały związane.

Stopniowo, bardzo powoli, Eria wyciągnął szyję. Przed oczami nagle zrobiło się kolorowo, Haspar zobaczył pióropusze czerwieni i zieleni. Zdawało mu się, że za moment znów zemdleje. Wtedy jednak jego głowa dotknęła lodu. Chłód spowodował, że ból zelżał, a oślepiające kolory zblakły. Eria zmrużył oczy, po czym ustalił, że – niewątpliwie – nie ma nad sobą nieba.

Iriusze. Tak to wygląda od środka.

Nie odrywając głowy od zbawiennego lodu rozejrzał się na boki. Tak jak się spodziewał, był sam. Dlaczego nas rozdzielili? – zastanowił się. Dostałem w głowę, bo się im sprzeciwiłem, ale dlaczego nas rozdzielili? Co się dzieje z Hordem? Na równinie jeszcze żył. Czyżby barbarzyńcy dobili go na miejscu?

Kolejne pytania napływały prędko, popędzane przez niepokój.

Kim są ci ludzie? Pochodzą z Gruaronu, to pewne: ten z dziewięcioma palcami, który dał mu w głowę, mówił gwarą krywów. Skąd się tu wziął? Co tu robi? Jak to możliwe, że grychty go nie atakują?

Pod czaszką znów łupnęło. Haspar skrzywił się. Dałby wiele, by móc podrapać się w głowę.

Chłód bijący z lodowych ścian i podłogi przenikał do samych kości. Eria zaczął się rozglądać z większą niż poprzednio energią. Miejsce, w którym się znajdował, wyglądało na ukryty pod iriuszami korytarz. Jego koniec ginął gdzieś po prawej. Po lewej widniała bielejąca ściana, ale zdaje się, tuż przed nią tunel skręcał.

Nagle w korytarzu rozległy się kroki. Ciemności po prawej ręce Haspara zaczęły miarowo drgać. Za chwilę oderwały się od nich dwie sylwetki. Jeden rzut okiem wystarczył, by stwierdzić, że nie są to ci sami ludzie, których spotkali na równinie. Ci byli wyżsi i nie nosili pancerza, tylko ubranie uszyte ze skór (to znaczy, że tu, pod lodem, nie ma grycht, pomyślał natychmiast Eria).

Ale skór czego? Wurgijczyk zmarszczył brwi, uświadamiając sobie, że nie może rozpoznać tego zwierzęcia. Na Zunę, czyżby pamięć zaczęła go zawodzić? Trochę wcześnie, myślał, zważywszy na to, jak długo potrafiła służyć najstarszym luinom albo narom. A jednak zwierzak, którego skóra służyła teraz ludziom, stanowił kolejną zagadkę. Na tyle, na ile można było stwierdzić, widząc go w formie łat tworzących kaftan, był długi jak ramię dorosłego mężczyzny, wąski niczym wąż, o ciemnym zabarwieniu. Dziwo!

Gdy nieznajomi zbliżyli się, Haspar zerknął na ich palce. Początkowo wydawało mu się, że wszystko jest w porządku. Jednak uważniejsze spojrzenie wykazało, że nie – pierwszemu brakowało dwóch, drugiemu trzech. Trudno to było dostrzec dlatego, że obaj mieli na rękach dziwaczne urządzenia - zwężające się ku końcowi metalowe rożki.

Na ich widok wurgijczyk skulił się. Instynkt podpowiedział mu, że zaraz spotka go coś złego. I faktycznie - nim zdążył się odezwać, raniończyk pochylił się i bez żenady wbił mu metalowy kolec prosto w szyję. Haspar jęknął, bardziej z zaskoczenia niż z bólu. Popatrzył wielkimi oczami na swoich prześladowców. Ci najwyraźniej na coś czekali. Po chwili nastąpiła kolejna niespodzianka. Równie mało delikatnie jak poprzednio obcy wyrwał mu wbity w ciało kolec.

Wurgijczyk stęknął głośno.

- Zimno mi - wyrzucił z siebie pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy.

Zabrzmiało to żałośnie. Haspar zbeształ się w duchu. A za chwilę zapomniał o wszystkim, co mógłby powiedzieć nieznajomym reprezentującym cywilizację nie tylko obcą, ale najwyraźniej również wrogą.

***

Otoczenie zaczęło się zmieniać. Lodowe ściany drżały. Powietrze między nimi ułożyło się w fale, które, choć bezbarwne, Eria dostrzegł teraz szóstym zmysłem. Fale uderzały o lód, który pod ich naporem uginał się jak cięciwa, powoli naciągana palcami. Jednocześnie z zakamarków zaczęła sączyć się cicha melodia.

Eria poczuł, jak włosy podnoszą mu się na głowie. Zaszczękał zębami. Nieznajomi rozwiązali więzy krępujące mu nogi i wzięli go pod ramiona, pomagając wstać. Haspar nie zauważył tego. Jego zmysły całkowicie wypełnił taniec powietrza i lodu, oraz towarzysząca im muzyka.

Gdyby miał określić ją jednym słowem, powiedziałby krótko - pieśń. Jej słowa i melodia tworzyły jedność. Haspar nie rozumiał treści; odczuwał ją. Przedostawała się wprost do jego serca, przeskakując lekko, niczym źrebak, barierę świadomości.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: