Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mali mężczyźni - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
7 grudnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
27,99

Mali mężczyźni - ebook

Kolejna część cyklu Louisy May Alcott, serii zapoczątkowanej powieścią „Małe kobietki". Fabuła przedstawia pół roku z życia uczniów ze szkoły w Plumfield, placówki prowadzonej przez małżeństwo Bhaerów. Pani Bhaer to niegdysiejsza zwariowana Ludka, druga z czterech sióstr March. Założyciele szkoły starają się, aby ich podopieczni kształcili się w atmosferze życzliwości, przyjaźni i w przekonaniu, że zawsze można liczyć na pomoc drugiego człowieka.

Na podstawie "Małych kobietek" powstał hit kinowy z Emmą Watson i Timothée Chalamet w rolach głównych. Dostępny na Netflixie!

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-281-0988-5
Rozmiar pliku: 644 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

R O Z D Z I A Ł P I E R W S Z Y.

Alfred.

„Proszę pana, czy tu jest Plumfield?“ Zapytał obdarty chłopak mężczyzny, otwierającego bramę przed którą stanął omnibus.

„Tak; kto cię tu przysłał?“

„Pan Laurence; mam list od niego do saméj pani.“

„Dobrze, mój zuchu! Jdź na górę, i oddaj go tylko, to już cię Pani z pewnością przyjmie.“ Żartobliwy ton tego człowieka dodał chłopcu otuchy, więc ośmielony jego słowy, poszedł daléj. Miły, wiosenny deszczyk skrapiał kiełkującą trawkę i rozkwitające drzewa, poza któremi zobaczył Alfred obszerny, czworoboczny dom ze staroświecką bramą, szerokimi wschodami i mnóstwem oświetlonych okien. Ponieważ ani firanki ani okiennice nie przysłaniały światła, więc Alfred stanąwszy na chwilę przed pociągnięciem dzwonka, zobaczył dużo małych cieni poruszających się na ścianach, usłyszał miły szmer młodocianych głosów, i zadumał się, czy to rzecz możliwa, by dom w którym jest tyle światła, ciepła i wygód, stał się schronieniem dla takiego sieroty.

Rumiana dziewczyna otworzyła mu drzwi, i uśmiechnęła się odebrawszy list, który jéj podał w milczeniu. Widocznie była przyzwyczajona do przyjmowania obcych chłopaczków, wskazała mu bowiem krzesło w sieni, i rzekła skinąwszy głową:

„Usiądź tu sobie i obeschnij trochę na słomiance, a ja tymczasem zaniosę list do Pani.“

Różne zajmujące rzeczy skracały Alfredowi czas wyczekiwania; rozglądał się ciekawie, bo go wszystko bawiło, i rad był że go nikt nie widzi siedzącego w ciemnym kąciku, przy drzwiach.

W całym domu roili się chłopcy, na różne sposoby uprzyjemniając sobie dżdżyste popołudnie. Wszędzie ich było pełno, i przez otwarte drzwi ukazywały się zewsząd wesołe gromadki dużych, małych i średnich chłopaków, znajdujących się w różnych stopniach wieczornego ożywienia, a raczéj rozswawolenia. Dwa obszerne pokoje na prawo, służyły widocznie za klasę, gdyż pełno w nich było stołów, map, tablic i książek. Przed ogniem płonącym na kominku, leżało na ziemi kilku próżniaczych chłopców, rozprawiając tak zapalczywie o nowym placu do gry w krykieta, że aż butami wierzgali w powietrzu. — W jednym kącie, słuszny młodzieniec grał na flotrowersie, całkiem obojętny na otoczającą go wrzawę; kilku innych skakało przez stoły, zatrzymując się niekiedy by tchu nabrać i uśmiać się z młodego karykaturzysty, który na tablicy rysował całe zgromadzenie.

W pokoju z lewéj strony, ukazywał się długi stół zastawiony do wieczerzy: były tam wielkie dzbanki ze świeżém mlekiem, stosy czarnego oraz białego chleba i pierniki, które są takim przysmakiem dla dzieci. Rozchodziła się też woń smarzonych grzanek i pieczonych jabłek, tworząc prawdziwą męczarnię dla nosków i zgłodniałych żołądków.

Ale sień przedstawiała najpowabniejszy widok, bo wesoła gra w cztery kąty szła w najlepsze przy drzwiach pierwszego piętra. Na jednym przystanku bawiono się w kręgle, na drugim w arcaby, na wschodach zaś jeden chłopiec czytał, dziewczynka śpiewała do snu lalce, dwom pieskom i kotce, a z poręczy bez ustanku zsuwał się szereg małych chłopczyków, pomimo wielkiéj krzywdy dla ubrania i niebezpieczeństwa dla członków.

Te wyścigi tak zajęły Alfreda, że się wysuwał coraz bardziej z kącika, i gdy jeden raźny chłopak spadł z poręczy z taką siłą, że głowa mniéj zahartowana, roztrzaskałaby się z pewnością, — Alfred zapomniawszy się, poskoczył do nieszczęśliwego jeźdźca, z obawą czy go zastanie żywym; ale chłopak mrugał tylko przez chwilę mocno oczami, poczém leżał sobie spokojnie, i przyglądając się z zadziwieniem nowéj twarzy, zawołał:

„Hola!“

„Hola!“ odparł Alfred; nie wiedział bowiem coby rzec innego, a ta odpowiedź wydała mu się krótką i łatwą.

„Czy ty będziesz nowym uczniem?“ zapytał nieporuszając się, leżący chłopak.

„Jeszcze nie wiem.“

„Jak się nazywasz?“

„Alfred.“

„A ja Tomek; wejdź na górę, to się potém zsuniesz z poręczy, dobrze?“ Odezwał się żywo, jak gdyby mu się nagle przypomniały obowiązki gościnności.

„Nie wejdę, póki się nie dowiem, czy to pozostanę.“ odrzekł Alfred, coraz więcéj pragnąc by go przyjęto.

„Słuchaj Adasiu, przybył nam towarzysz nowy, chodź go zobaczyć!“ zawołał wesoło Tomek, i z niezmordowaną energią wziął się na nowo do swéj zabawki.

Na to wezwanie, chłopczyk czytający na wschodach, spojrzał wielkiém, ciemném okiem, i zawahał się chwilkę, jak gdyby przez nieśmiałość; poczém włożył książkę pod pachę, i zeszedł poważnie na dół, by powitać nowo przybyłego. Przyjemna twarz jego i miłe spojrzenie od razu pociągnęły Alfreda.

„Czyś widział Ciocię Ludkę?“ zapytał Adaś takim tonem, jak gdyby to był jakiś uroczysty obrządek.

„Nikogom dotąd nie widział prócz tych chłopców, i czekam właśnie,“ odparł Alfred.

Czy cię przysłał wuj Artur? pytał daléj Adaś grzecznie, ale z powagą.

„Pan Laurence mię przysłał.“

„To jest wuj Artur; on nam zawsze przysyła miłych chłopców.“

Alfred zdawał się uradowany temi słowy i uśmiech ożywił jego wynędzniałą twarz. Nie wiedział coby daléj mówić, więc stali obaj patrząc na siebie w przyjazném milczeniu, dopóki nie nadeszła owa dziewczynka z lalką na rękach. Bardzo była podobna do Adasia, tylko nie tak duża; miała też okrąglejszą, różowszą tworzyczkę, i niebieskie oczki.

„To moja siostra, Stokrotka,“ odezwał się Adaś z takim naciskiem, jak gdyby przedstawiał jaki rzadki i cenny przedmiot.

Dzieci ukłoniły się sobie, i dziewczynce z radości porobiły się dołki w twarzy, gdy rzekła uprzejmie:

„Mam nadzieję że z nami pozostaniesz. Tak się tu dobrze bawimy, — prawda Adasiu?“

„Ma się rozumieć że się dobrze bawimy; Ciocia Ludka umyślnie ma na to Plumfield.“

„Prawda że tu bardzo ładnie,“ zauważył Alfred czując że musi coś odpowiedziéć tym uprzejmym osóbkom.

„To najmilsze miejsce w świecie! prawda Adasiu?“ rzekła Stokrotka, we wszystkiém uważając widocznie braciszka za najwyższą powagę.

„Zdaje mi się że Grenlandya jest ciekawsza, bo tam są lodniki i cielęta morskie. Ale ja także lubię Plumfield, bardzo tu przyjemnie mieszkać,“ odparł Adaś którego zajmowała wówczas książka o Grenlandji. Chciał w niéj pokazać i objaśnić Alfredowi ryciny, lecz nadeszła służąca, i wskazując głową na drzwi od bawialnego pokoju, rzekła:

„Dobrze stoi twoja sprawa, kawalerze, — zostaniesz.“

„Jak mię to cieszy! chodźmy do cioci Ludki,“ powiedziała Stokrotka i wzięła Alfreda za rękę z tak opiekuńczą minką, że od razu było mu jak w domu.

Adaś oddawał się znowu ulubionéj książce, podczas gdy siostrzyczka prowadziła nowego przybysza do jednego z tylnych pokoi, gdzie ogromnéj tuszy mężczyzna swawolił z dwoma chłopczykami na sofie, a szczupła dama kończyła właśnie list, który znać było, że odczytuje powtórnie.

„Przyprowadziłam go cioci!“ zawołała Stokrotka.

„Więc to mój nowy chłopiec? miło mi cię widziéć i mam nadzieję że ci się spodoba u nas“, rzekła pani Bhaer przyciągając go do siebie, i delikatnie odgarnęła mu z czoła włosy, z tak macierzyńskim wyrazem twarzy, iż od razu pozyskała sieroce serduszko Alfreda.

Nie była ona wcale piękną, ale zachowała w ożywionéj twarzy i w ruchach coś tak komicznie dziecinnego, że ją to czyniło niezmiernie naturalną, miłą, i łatwą w pożyciu; dla tego téż chłopcy nazywali ją, „zuchem.“ Gdy poczęła głaskać Alfredowi głowę, zadrgały mu nieco usta, więc bystre jéj oczy przybrały zaraz łagodniéjszy wyraz, przyciągnęła bliżéj znędzniałego chłopczynę i rzekła ze śmiechem:

„Ja jestem matka Bhaer, ten pan jest ojciec Bhaer, a to są młode Bhaerątka. Chodźcie chłopcy zapoznać się z Alfredem.“

Trzéj zapaśnicy usłuchali natychmiast, i olbrzymi mężczyzna przyszedł powitać nowego ucznia, trzymając po jedném pyzatém dziecku na każdém ramieniu. Robcio i Teodorek wyszczerzyli tylko ząbki, ale pan Bhaer uścisnął się z nim za ręce, i wskazując nizki stołeczek przy kominku, rzekł przyjaźnie:

„Jest tu gotowe miejsce dla ciebie, mój synu; usiądź i osusz sobie obówie.“

„Czy mu przemokło? Mój drogi chłopcze, zdéjmij buty, a ja ci znajdę suche w mgnieniu oka!“ zawołała pani Bhaer, i zajęła się Alfredem tak energicznie, że wkrótce siedział na wygodném krzesełku, w suchych skarpetkach i ciepłych pantoflach. Z taką wdzięcznością podziękował za to, że oczy pani Bhaer znowu złagodniały, i odezwała się z czémś wesołém, bo zawsze zwykła była to czynić, gdy ją co wzruszyło.

„To są Tomka pantofle, ale ponieważ nigdy nie pamięta ubrać ich w pokoju, więc mu je odbierzemy. Za duże są na ciebie, lecz tém lepiéj, bo trudno byłoby w nich uciec.“

„Ja nie chcę uciekać,“ rzekł Alfred, i z rozkoszném westchnieniem przybliżył posmolone rączęta do ognia.

„Dobrze, dobrze; teraz będę cię odkarmiać, i leczéć z tego szkaradnego kaszlu. Jak dawno masz go, mój drogi?“ Zapytała pani Bhaer, szukając w koszyku kawałka flaneli.

„Odkąd zima nastała. Zaziębiłem się, i nie mogę jakoś przyjść do siebie.“

„Nic dziwnego, kiedy mieszkał w wilgotnéj piwnicy, i chodzi w łachmanach,“ rzekła pocichu pani Ludwika do męża, który przyglądał mu się przez pewien czas doświadczoném okiem, i dostrzegł że ma zapadłe skronie, zgorączkowane usta, ochrzypły głos, i uporczywy kaszel.

„Robciu, idź do dozorczyni po lekarstwo od kaszlu i plaster.“ Rzekł pan Bhaer porozumiawszy się oczami z żoną.

Alfred patrzył z pewnym niepokojem na te przygotowania, lecz zapomniał o strachu, a nawet parsknął serdecznym śmiechem, gdy pani Bhaer szepnęła z komiczną miną:

„Słyszysz jak ten mój ladaco, Teodorek, udaje kaszel? Bierze go chętka na ten syrop, bo jest zrobiony z miodem.“

Gdy przyniesiono lekarstwo, tak się zaczął malec krztusić, że aż mu poczerwieniała twarzyczka; dostał więc łyżeczkę, skoro już Alfred odważnie zażył swoją porcyę, i obwiązane miał gardło flanelą.

Po niedługiéj chwili, rozległ się potężny dzwon, i głośne tupanie w sieni oznajmiło wieczerzę. Nieśmiały Alfred struchlał że się znajdzie wobec tylu nieznanych chłopców, ale pani Bhaer wzięła go za rękę, a Robcio rzekł z opiekuńczą minką: nie bój się, ja będę blizko ciebie.“

Dwunastu chłopców: sześciu po każdéj stronie, stało za krzesłami, podskakując z niecierpliwości, by już dano hasło do jedzenia; a ów wysoki młodzieniec który przedtém grał na flotrowersie, poskramiał ich zapędy. Żaden nie usiadł jednak póki pani Bhaer nie zajęła miejsca za przyrządem do herbaty, mając obok siebie z lewéj strony Teodorka, a z prawéj Alfreda.

„To jest nowy nasz wychowaniec, Alfred. Po wieczerzy będziecie się mogli zapoznać. Zwolna chłopcy, zwolna!“

Wszyscy wpatrzyli się w Alfreda, a potém zaczęli suwać krzesłami, daremnie chcąc się cicho zachować. Wprawdzie państwo Bhaer usiłowali nauczyć ich przyzwoitego zachowania się przy jedzeniu, i wogóle powodziło im się bardzo dobrze, gdyż przepisy ich były nielicznie i rozsądne, a chłopcy widząc że im chcą je ułatwić i uprościć, starali się być ulegli; lecz są chwile kiedy poskramianie zgłodniałych chłopaków, staje się istotném okrucieństwem, naprzykład w sobotni wieczór po pół wakacyach.

„Niech że się te drogie dzieciska choć w jeden dzień nakrzyczą, nawrzeszczą, naswawolą do syta. Coż warte święto bez swobody i figli? Trzeba im sprawiać tę uciechę przynajmniéj raz w tygodniu.“

Tak zwykła mawiać pani Bhaer gdy się surowe osoby dziwiły, że w tak przyzwoitém niegdyś Plumfield, są dozwolone takie rozrywki jak naprzykład: ślizganie się z poręczy, i rzucanie na siebie poduszkami.

Czasem się zdawało że się dom zawali; nigdy jednak do tego nie przyszło, bo ojciec Bhaer umiał jedném słowem nakazać ciszę, i chłopcy wiedzieli że nie mogą nadużywać swobody. Tak więc pomimo wielu złowrogich wróżb, szkoła ta kwitła, i w nieznaczny sposób uczono dzieci dobrego zachowania się i moralności.

Alfred bardzo był temu rad że go zasłaniają wysokie dzbanki, i że siedzi miedzy Tomkiem a panią Bhaer, która mu napełnia ciągle talerz i kubek.

„Kto jest ten chłopiec, obok dziewczynki, — na drugim końcu stołu?“ szepnął Alfred do sąsiada, korzystając z ogólnego śmiechu.

„Adaś Brooke; siostrzeniec pani Bhaer.“

„To musi być miły chłopak.“

„O bardzo! dużo umié, i przepada za czytaniem.“

„A ten tłusty, obok niego?“

„To Nadziany; Jerzy mu na imię, aleśmy go tak przezwali z powodu, że dużo jé. Ten chłopczyna siedzący przy ojcu Bhaer, to jego synek, Robcio; a ten wysoki, to Franz jego siostrzeniec. On nas trochę uczy i dozoruje.“

„Wszak ten sam gra na flotrowersie?“ Zapytał Alfred, gdy Tomek umilkł, a to z przyczyny że wpakował do ust całe jabłko pieczone.

Tomek skinął głową, prędko przełknął jabłko, a potém rzekł „o gra! czasem tańczymy i gimnastykujemy się, przy jego muzyce. Ja znów lubię grać na bębnie, i chciałbym się tego uczyć.“

„Co do mnie, wolę skrzypce; bo i ja także umiem grać.“ Powiedział Alfred, któremu ten ponętny przedmiot rozwiązał usta.

„Umiész!“ zawołał Tomek, i zrobił nań wielkie oczy z ponad Kubka.

„Pan Bhaer kupił właśnie stare skrzypce, i z pewnością pozwoli ci ich, ile razy zechcesz.“

„Doprawdy? ach, jakby to dobrze było! bo widzisz, póki ojciec żył, chodziłem po domach grywać na skrzypcach z nim, i jeszcze z drugim muzykusem.“

„Czy to było przyjemne zatrudnienie?“ spytał ciekawie Tomek.

„Gdzież tam, okropne! Tak było mrozno w zimie, a tak gorąco w lecie! Bywałem często strasznie zmęczony, a w dodatku trzeba było znosić głód i złe obejście.“

Tu, Alfred umilkł i odgryzł porządny kawał piernika, jak gdyby dla zapewnienia się, że te ciężkie czasy już minęły; potém dodał rzewnie: „Alem ja kochał skrzypki, i tęskno mi do nich. Nikolo zabrał je po śmierci ojca, i nie chciał mię dłużéj trzymać, dla tego żem wątły.“

„Jeżeli dobrze grasz, to będziesz należał do orkiestry, zobaczysz!“

„Czy wy tu macie orkiestrę?“ zapytał Alfred, i oczy mu zabłysły.

„Ma się rozumieć, i jaką ładną! Sami chłopcy ją składają. Urządzamy koncerta i tym podobne rzeczy. Przekonasz się, co się tu dziać będzie jutro wieczorem.“ Po tych słowach mile łechcących ciekawość, Tomek wziął się napowrót do wieczerzy, Alfred zaś wpadł w błogą zadumę nad pełnym talerzem.

Pani Bhaer słyszała tę ich rozmowę, chociaż się zdawało że cała zajęta nalewaniem w kubki i dozorowaniem Teodorka, który był tak śpiący, że włożył sobie łyżeczkę w oczko, kiwał główką jakby czerwona makówka, i nareszcie usnął na dobre, oparłszy policzek na pulchném ciastku, w miejscu poduszki.

Umyślnie pomieściła pani Bhaer Alfreda przy Tomku, bo jego otwarte i łatwe obéjście było zawsze pociągającém dla nieśmiałych chłopców. Alfred widocznie uległ także temu wpływowi, zwierzył mu się bowiem z różnych drobiazgów w czasie wieczerzy, a pani Bhaer przysłuchając się, lepiéj poznała jego charakter, niż gdyby się była wdała sama w rozmowę.

Pan Laurence w liście swoim tak się wyraził o Alfredzie:

„Droga Ludko, posyłam ci chłopca z rzędu tych, co ci najlepiéj przypadają do serca: jest on sierotą, chorym, i bez opieki. Dotąd był ulicznym grajkiem, i napotkałém go w piwnicy, gdzie opłakiwał stratę ojca i skrzypków. Zdaje mi się że w nim jest dobry materyał, i że go możemy wyratować wspólnemi siłami. Skoro ty wyleczysz jego nędzne ciało, a Fritz rozwinie zaniedbany umysł, wówczas ja się nim zajmę i zbadam, czy to geniusz, czy tylko utalentowany chłopiec, który będzie mógł zapracować sobie na chléb. Przyjmijcie go na próbę, przez wzgląd na

waszego

„Teodorka.“

„Ma się rozumieć że go przyjmiemy!“ zawołała pani Bhaer, a zobaczywszy Alfreda, pomyślała od razu że czy jest geniuszem lub nie, — jako opuszczony, schorzały chłopiec, potrzebuje tego właśnie co ona dawać lubi: to jest ogniska domowego i macierzyńskiéj opieki. Oboje z mężem przyglądali mu się znienacka, i pomimo obdartéj odzieży, niezgrabnego obejścia i brudnéj twarzy, z wielu rzeczy im się podobał. Był to szczupły blady, chłopczyk lat dwunastu; miał niebieskie oczy i czoło kształtne pod szorstkim i zaniedbanym włosem. Nieśmiała twarz bywała chwilami tak zalęknioną, jak gdyby się spodziewał ostrych słów lub uderzenia; usta mu drgały jak kto mile spojrzał, a oczy patrzyły wdzięcznie, za każde łagodne słowo. „Niech sobie grywa biedaczek, choćby całymi dniami,“ pomyślała pani Bhaer, spostrzegłszy radość jego na wzmiankę o orkiestrze.

Po wieczerzy zatém, gdy się chłopcy rozproszyli, pani Ludwika ukazała się ze skrzypcami w rękach, i porozumiawszy się krótko z mężem, przystąpiła do Alfreda który z kącika przyglądał się wszystkiemu, z żywą ciekawością.

„Zagraj co, mój drogi. Potrzebujemy skrzypcy do orkiestry, więc nam się możesz bardzo przydać.“

Zamiast się ociągać przez nieśmiałość, jak się spodziewała, czémprędzéj ujął skrzypce, i dotykał się ich z taką ostrożnością, że widać było, jak namiętnie miłuje muzykę.

„Będę się starał zagrać jak najlepiéj,“ rzekł, i natychmiast pociągnął smyczkiem po strunach, jak gdyby mu pilno było usłyszéć znowu drogie sobie tony.

Wielka była wrzawa w pokoju, lecz Alfred jakby głuchy na wszelkie dźwięki, prócz tych jakie sam wydobywa, grał z cicha dla siebie, przejęty rozkoszném uczuciem. Była to tylko jedna z tych prostych murzyńskich pieśni wykonywanych zazwyczaj przez ulicznych grajków; ale tak się podobała chłopcom, że przestali swawolić, wsłuchując się z zadziwieniem. Zwolna przysuwali się coraz bliżéj; pan Bhaer przystąpił także i badawczo śledził młodego muzyka, który grał bez końca, zapomniawszy o otoczeniu. Oczy mu błyszczały, twarzyczka pałała, palce drgały, podczas gdy obejmował czule skrzypki, i przemawiał do serc swym ulubionym językiem.

Serdeczny poklask wynagrodził go sowiciéj, niżby tego dokazał rzęsisty deszcz grosików, skoro umilkł i rozejrzał się dokoła, mówiąc niejako:

„Starałem się zagrać jak najlepiéj, żeby wam sprawić przyjemność.“

„Prześlicznie grasz!“ zawołał Tomek który się uważał za jego opiekuna.

„Będziesz pierwszym skrzypkiem w naszéj orkiestrze,“ dodał Franz z uśmiechem.

Pani Bhaer szepnęła do męża:

„Teodorek ma słuszność; w tém dziecku jest coś niezwykłego.“

Profesor skinął na to głową, i klepiąc Alfreda przyjaźnie poramieniu, rzekł:

„Dobrześ się wywiązał, mój synu. Teraz poprosimy cię o przygrywkę do śpiewu.“

Była to najzaszczytniejsza, najszczęśliwsza chwila w życiu biédnego chłopca, gdy zaprowadzono go do fortepianu, na honorowe miejsce, poczém dzieci go otoczyły, i bez względu na jego nędzną odzież, patrzyły z poszanowaniem, czekając by zagrał.

Ponieważ znalazła się znana mu pieśń, więc po kilku próbach, zjednoczyły się głosy, a skrzypce, fletrowers i fortepian towarzyszyły tak potężnemu chórowi chłopców, że się aż trząsł stary dach. To wszystko tak wzruszyło biednego Alfreda, że gdy ostatnia nuta ucichła, twarzyczka zaczęła mu drgać, skrzypce wypadły z rąk, i obróciwszy się do ściany, rozpłakał się jak dziecko.

„Co ci jest, mój drogi?“ zapytała pani Bhaer, która zdążając za innymi w śpiewie, powstrzymywała zarazem Robcia, żeby nie tupał do taktu.

„Wszyscy są dla mnie tacy dobrzy, — i tak tu pięknie, — żem się nie mógł powstrzymać,“ odpowiedział Alfred ze łkaniem, i zakaszlał się okropnie.

„Chodź zemną, mój drogi; musisz się położyć i wypocząć. Jesteś znużony, więc tu zbyt hałaśliwie dla ciebie,“ szepnęła pani Bhaer, i zabrawszy go do swego pokoju, dała się wypłakać w cichości.

Skoro się uspokoił i zaczął zwolna zwierzać jéj się z utrapień, słuchała ze łzami, chociaż wszystkie były jéj już znane.

„Teraz moje dziecko, masz ojca, matkę, i ognisko domowe, więc przestań myśléć o tych smutnych czasach. Staraj się być zdrowym, wesołym, i ufaj, że odtąd będziemy cię zasłaniać wszelkiemi siłami od cierpień. Umyślnie otworzyliśmy ten zakład, aby w nim błogo spływało życie chłopcom, i żeby się uczyli radzić sobie i być pożytecznymi ludziom. Mam nadzieję że dopną tego celu. Co się tyczy muzyki, to będziesz jéj miał dowoli, ale wpierwéj musisz się wzmocnić. Chodź teraz do dozorczyni żeby cię wykąpała, a jutro ułożymy razem jaki ładny plan.“

Alfred mocno ściskał jej rękę, i niemogąc zdobyć się na słowa, dziękował spojrzeniem. Wprowadziła go do obszernego pokoju, gdzie się krzątała gruba niemka z twarzą tak okrągłą i wesołą, że wyglądała jak słońce, którego promienie wyobrażała szeroka falbanka u czepka:

„To Humlowa, dozorczyni; dobrą ci kąpiel przyrządzi, obetnie włosy i posłuży we wszystkiém. Łazienka jest tam oto. Co sobotę w wieczór, kąpiemy najpierw małych chłopców i pakujemy ich do łóżek, a tymczasem starsi kończą śpiewać. No, Robciu, wskakuj.“

Mówiąc to wszystko, rozebrała pani Bhaer synka, i zanurzyła go w długiéj wanience, w pokoiku przyległym do dziecinnéj sypialni.

Były tam dwie wanny prócz miednic, tusz i szafliczków do moczenia nóg. Alfred rozkoszując się w wodzie, patrzył na te dwie kobiety jak myły kilku małych chłopaków, ubierały ich w nocną bieliznę i kładły do łóżek. Ma się rozumieć że się nie obeszło bez psot, któremi wszystkich rozśmieszali, póki ich sen nie zmorzył. Alfreda również dozorczyni umyła, następnie obwinąwszy w kodrę, posadziła przy kominku, i obcinała mu właśnie włosy, kiedy nowi chłopcy wpadli do łazienki, robiąc wrzawę i plusk, jakby gromada rozswywolonych wielorybów.

„Alfred będzie tu dziś spał, bo jak się zakaszle w nocy, to mu się dasz napić ziółek z siemiena lnianego,“ rzekła pani Bhaer, krzątająca się jak kokosz, pośród licznego stada ruchliwych kacząt.

Dozorczyni chętnie ubrała zaraz Alfreda we flanelowy kaftanik, podała mu jakiś napój ciepły i słodki, a potém umieściła w przyległym pokoju, gdzie stały cztery łóżka. Leżał tam sobie spokojnie jak mumja, czując że mu już nic nie brakuje do przyjemności i wygody. Ochędóztwo sprawiało na nim nowe i roskoszne wrażenie: flanelowy kaftanik był ubraniem nieznaném w jego świecie; ziółka ciepłe tak mile łagodziły kaszel, jak serdeczne słowa rozgrzewały osierocone serce; a uczucie że obchodzi kogoś, czyniło z tego skromnego pokoju, prawdziwe niebo. Przymykał często oczy, żeby się przekonać, czy to nie jest ułudny sen, który się rozwieje, skoro je otworzy i przejęty miłemi wrażeniami, nie mógł usnąć, — témbardziéj że niezadługo pewien miejscowy zwyczaj uderzył jego zdumiony, lecz trzeźwy wzrok.

Gdy się uciszyło pluskanie, nagle zaczęły poduszki fruwać na wszystkie strony, a podrzucały je białe szatanki, wyskakując hałaśliwie z łóżek. Bitwa toczyła się w kilku pokojach, w sieni, a nawet niekiedy dostawała się do sypialni dziecinnéj, gdzie się chronił niejeden pokrzywdzony rycerz. Nikt nie zwracał jednak uwagi na te wybryki, nikt się im nie dziwił, ani ich zakazywał. Dozorczyni rozwieszała ręczniki, a pani Bhaer przeglądała czystą bieliznę, tak spokojnie, jak gdyby zupełny panował porządek. Co więcéj, wypędziła nawet jednego zuchwalca z pokoju poduszką, którą znienacka cisnął na nią.

„Czy oni sobie nie zrobią krzywdy?“ zapytał Alfred, zanosząc się od śmiechu.

„Bądź spokojny; co sobotę w wieczór, wolno im bić się poduszkami. Powłoczki w każdym razie odmieniłyby się jutro, więc mię to bynajmniéj nie gniéwa, bo się chłopcy rozgrzewają po kąpieli.“ Rzekła pani Bhaer dobiérając skarpetki.

„Jakaż — to miła szkoła!“ Zawołał Alfred. „Dziwaczna,“ odparła pani Bhaer ze śmiechem, „ale jak widzisz, nie męczy się tu dzieci surowością, ani zbyteczną nauką. Z początku zakazywałam tego figlowania w nocnych koszulach, ale gdy się to na nic zdało, weszliśmy w taki układ: co sobotę w wieczór wolno im ciskać na siebie poduszkami, ale za to w inne dni muszą kłaść się spokojnie. Zrobiłam próbę, i powiodła się; jak nie dotrzymają kiedy słowa, nie ma swawoli; w przeciwnym razie, odwracam zwierciadła, stawiam lampy w bezpiecznych miejscach, poczém mogą figlować dowoli.“

„To śliczny pomysł!“ rzekł Alfred. Brała go chętka należéć także do téj bitwy, ale nieśmiejąc się z tém odezwać pierwszego wieczoru, zdaleka się tylko przyglądał ożywionéj zabawie.

Tomek stanął na czele napastników, Adaś znów bronił swego pokoju z szaloną odwagą, i szybko za sobą układał poduszki, w miarę jak były ciskane; więc nareszcie pozbawieni municyi, rzucili się chłopcy, by ją odebrać. Nie obeszło się bez kilku drobnych wypadków, ale nikt nie zwracał uwagi na to; każdy dawał i odbiérał głośne razy z niezamąconą wesołością, a poduszki latały jakby grube płaty śniegu. Nakoniec pani Bhaer spojrzawszy na zegarek, zawołała:

„Dosyć tego! daléj, do łóżek! który z was nie usłucha, będzie skazany na karę!“

„Jakoż to kara?“ zapytał Alfred, zaciekawiony, co się stanie z przestępcą, który nie ulegnie téj ochmistrzyni dziwacznéj wprawdzie, ale przejętéj dobrem powszechném.

„Nie będzie należał do zabawy, na przyszły raz,“ odpowiedziała pani Bhaer. „Daję pięć minut czasu do uspokojenia się, poczém gaszę światło i wymagam porządku. To są honorowe chłopcy, więc dotrzymują słowa.“

Rzeczywiście: jak się nagle zaczęła bitwa, tak się skończyła. Nastąpiło już tylko parę pożegnalnych strzałów i okrzyków, Adaś rzucił siódmą poduszkę na uciekającego nieprzyjaciela, poczém ład został przywrócony. Po téj sobotniéj swawoli nastała już cisza, którą przerywał tylko gdzieniegdzie chichot lub szept przytłumiony, a matka Bhaer po ucałowaniu nowego wychowanka, zostawiła go błogim snom o życiu w Plumfield.

______________R O Z D Z I A Ł D R U G I.

Chłopcy.

Korzystając z długiego snu Alfreda, opiszę moim młodym czytelnikom chłopców, wśród których znalazł się nazajutrz.

Zacznijmy od dawnych znajomych.

Szesnastoletni już Franz, wysoki młodzian, jako prawdziwy Niemiec, miał grubą tuszę i jasnoblond włosy. Zamiłowany był w książkach i w domowém życiu, przytém towarzyski i muzykalny. Wuj sposobił go do kolegium, a ciotka do szczęśliwéj przyszłości, przy własném ognisku. Pilnie rozbudzała zatém łagodność, przywiązanie do dzieci, poszanowanie dla kobiet tak starych jak i młodych, oraz praktyczność. Był jéj prawą ręką i kochał tę wesołą ciocię, jakby rodzoną matkę, którą starała mu się zastąpić.

Emil we wszystkiém różniąc się od niego, był żywy, obrotny i przedsiębiorczy. Marzył o życiu na morzu, i wuj obiecał, że zostanie marynarzem po skończeniu lat szesnastu; nakłaniał go więc do studyi nad żeglugą, dawał książki o sławnych admirałach i bohaterach, a po lekcyach pozwalał, by jak żaba przesiadywał w rzece, w stawie, albo w strumyku. Jego pokój był podobny do żołnierskiéj kajuty, bo wszystko przypominało w nim żeglugę, wojnę i okręt, a ulubioną rozrywką było przebierać się za marynarza, i o ile wuj nie wzbraniał, naśladować marynarski taniec, chód, a nawet i sposób mówienia. Chłopcy nazywali go „komandorem“.

Adaś należał do rzędu tych dzieci, które są dowodem, co może rozumne przywiązanie i pieczołowitość rodziców, bo dusza jego zostawała w cudownéj harmonii z ciałem. Skutkiem delikatności, jaką jedynie domowy wpływ zdoła zaszczepić, miał obejście miłe i proste. Matka pielęgnowała w nim niewinne i kochające serce; ojciec wzmacniał siły fizyczne za pomocą zdrowych pokarmów, ruchu i snu; a dziaduś March uprawiał młody umysł, z tkliwą mądrością nowożytnego Pytagoresa. Zamiast go męczyć długiemi lekcyami, którychby się uczył na pamięć jak papuga, dopomagał do rozwijania się tak naturalnie i pięknie, jak słońce i rosa pomagają różom, by zakwitły. Adaś bynajmniéj nie był doskonałym, ale miał wady z lepszego gatunku. Nauczony zawczasu panować nad sobą, nie stawał się pastwą żądz i namiętności, jak się to przytrafia niejednemu dziecku, które otrzymuje karę za uleganie pokusom, chociaż go nikt przeciw nim nie uzbroił. Byłto chłopiec spokojny, cichy, poważny, lecz zawsze pogodny. Nieświadomy własnéj piękności i intelligencyi, bystre miał oko na urodę i zdolności innych dzieci. Rodzice starali się oddziaływać pożytecznemi wiadomościami i zbawienném towarzystwem na zbyt wielkie zamiłowanie w książkach, bujną wyobraźnię i gorącą naturę, — obawiając się, żeby się nie stał jedném z tych bladych, nad wiek rozwiniętych dzieci, które wprawdzie radują i zdumiewają rodzinę, lecz jak cieplarniane kwiatki więdną, dla tego że ich młoda dusza rozkwitła zbyt wcześnie, i nie ma na posługi krzepkiego ciała, aby mocno wrosnąć w zdrowy grunt tego świata.

Adaś został więc oddany do Plumfield, co się tak korzystném okazało w skutkach, że rodzice i dziaduś nacieszyć się nie mogli swym pomysłem. Obcowanie z chłopcami uczyniło go praktyczniejszym, ożywiło umysł i zagłuszyło piękne tkanki pajęcze, które przedtém lubiła snuć jego młoda główka. Wprawdzie gdy ztamtąd przybył pierwszy raz do domu, raziło matkę, że trzaska drzwiami, klnie się na Jowisza i żąda grubych butów, aby tak głośno stąpać, jak „papa“. Ale Jana cieszyło to; uśmiał się z dosadnych wyrazów, kupił mu buty i rzekł z zadowoleniem: „Kiedy okazuje tyle ważnych zalet, pozwól mu być trochę rubasznym. Chciałbym, żeby mój syn miał męzkie usposobienie, i ta chwilowa szorstkość nie wyjdzie mu na złe. Polor nada mu się zwolna, co się zaś tyczy nauk, będzie ich tak spragniony, jak kania deszczu, więc go nie znaglaj.“

Stokrotka zawsze równie promienna i urocza, zapowiadała różne kobiece przymioty, gdyż podobną była do swéj miluchnéj mateczki i zamiłowaną w domowych zajęciach. Miała całe grono lalek, które były wzorowo prowadzone. Zawsze nosiła z sobą koszyczek do robót i wykonywała je tak starannie, że Adaś często wydobywał z kieszeni chusteczkę, żeby się popisać jéj równym ściegiem. Maleńkiéj Józi pięknie także uszyła już flanelową sukienkę. Lubiła krzątać się koło kredensu z porcelaną, ustawiać na stole solniczki, układać prosto łyżki, i codzień obchodziła bawialny pokój z miotełką, okurzając krzesła i stoły. Adaś ją trochę za to prześladował, ale bardzo był rad, że mu utrzymuje rzeczy w porządku, obdarza go ładnemi robotkami i dopomaga mu w lekcyach, — stali bowiem zawsze na równi, bez obawy współzawodnictwa.

Kochali się ciągle z jedną siłą, i nikomu nie wolno było wyśmiewać Adasia, że się tak tkliwie obchodzi ze Stokrotką. Walecznie staczał za nią bitwy i nie mógł zrozumieć, czemuby się chłopcy nie mieli przyznawać do tego, że kochają swe siostry. Stokrotka uwielbiała go: „Mój brat!“ i wydawał jéj się najznakomitszym młodzieńcem na świecie. Co rano biegła w szlafroczku zapukać do jego drzwi i mówiła z macierzyńską troskliwością: „Wstań, już czas na śniadanie; przyniosłam ci świeży kołnierzyk.“

Robcio, energiczny malec, musiał odkryć tajemnicze perpetuum mobile, bo nieustannie był w ruchu. Szczęściem nie odznaczał się zbyt wielką odwagą i to go chroniło od szkodliwych wypadków. Bujał między ojcem a matką, jakby kochające wahadło, z przyjemném dla ucha „tik tak“, bo wielkim był gadułą.

Teodorek był za młody, żeby brać wielki udział w sprawach Plumfieldu, ale miał swoję sferę i pięknie ją zapełniał. Naprzykład ile razy wzięła kogo chętka do pieszczot „bobo“ przepadając za całusami i uściskiem, zawsze się znajdowało na pogotowiu. Ponieważ nie odstępował prawie nigdy od matki, umoczył paluszek w każdéj potrawie, jaką przysposabiała, ale to dodawało lepszego smaku.

Fryderyk i Adolf, czyli Dick i Dolo, mieli po ośm lat. Z początku Dolo bardzo się jąkał; ale się z tego wyleczył stopniowo, bo niewolno było szydzić zeń, a przytém pan Bhaer odzwyczajał go, przymuszając do powolnéj mowy. Byłto sobie dobry chłopaczek, wcale niezajmujący i pospolity, ale rozwijał się tam pomyślnie, oddając się tak obowiązkom jak przyjemnościom, ze spokojném zadowoleniem i z pewną powagą.

Biedny Dick miał garb na plecach, lecz tak wesoło znosił to kalectwo, że Adaś z właściwą sobie oryginalnością zapytał pewnego razu: „Czy garb wyrabia w ludziach dobry humor? Jeżeli tak jest, to chciałbym także być garbatym.“ Dick był zawsze pogodny i starał się podążać we wszystkiém za innymi chłopcami, bo dzielną miał duszę, pomimo wątłego ciałka. Przybywszy do Plumfield, bardzo był drażliwy na swe kalectwo, ale wkrótce zapomniał o niém, gdyż nikt się nie ważył wytykać go, z powodu, że pani Bhaer ukarała jednego z chłopców, gdy się roześmiał raz z tego biédaka.

„Bóg nie uważa na to, bo chociaż mam plecy garbate, to dusza moja jest prostą,“ rzekł ze łkaniem do swego prześladowcy. Państwo Bhaer przy pomocy téj idei zdołali rozbudzić w nim wkrótce wiarę, że ludzie także miłują duszę jego i o tyle tylko zwracają uwagę na ciało, by się litować i dopomagać mu w znoszeniu téj niedoli.

Pewnego razu, gdy chłopcy bawili się w menażeryę, jeden z nich zapytał: „Dick, jakiém ty będziesz zwierzęciem?“

„Dromaderem; alboż nie widzisz garbu na plecach?“ odparł z uśmiechem.

„Dobrze, mój drogi, ale zamiast dźwigać ciężary, będziesz tylko postępował zaraz za słoniem, w czasie pochodu,“ odezwał się Adaś urządzający widowisko.

„Mam nadzieję, że kiedyś ludzie będą tak dobrzy dla tego biedaka, jak teraz moi chłopcy,“ powiedziała pani Bhaer, zadowolona ze skutku swych nauk, gdy Dick przesunął się koło niéj z miną bardzo uszczęśliwionego, choć wątłego dromadera, obok wspaniałego słonia, którego przedstawiał gruby Nadziany.

Jakubek byłto chłopak bystry, ale i chytry zarazem, którego oddano do téj szkoły z powodu jéj taniości. Niejeden nazwałby go sprytnym, lecz ten rodzaj sprytu nie podobał się panu Bhaer. W jego oczach ta chytrość nad wiek i żądza pieniędzy, były zarówno kalectwami, jak jąkanie się Dola i garb Dicka.

Czternastoletni Antoś takim był, jakich się napotyka tysiące. Nieustawał nigdy w ruchu, w figlach, w psotach. Domowi nazywali go „huraganem“ i w ciągłéj byli obawie, żeby nie spadł z krzesła, nie uderzył się o stół, lub nie upuścił czego na ziemię. Przechwalał się z różnych umiejętności, ale mało co potrafił zrobić. Względem małych chłopców odgrywał fanfarona, a dużym pochlebiał się znowu. Niebędąc zupełnie złym, należał jednak do rzędu tych dzieci, które łatwo sprowadzić z dobréj drogi.

Jerzy był zepsuty przez zbyt pobłażliwą matkę, która go tak karmiła słodyczami, że aż stracił zdrowie, a wówczas wydawał jéj się znów zbyt wątłym do nauki. Doszedłszy w ten sposób do lat dwunastu, stał się blady, obrzmiały, ociężały, cierpki i leniwy. Ktoś ze znajomych namówił wiec matkę, żeby go wysłała do Plumfield, i tam przyszedł wkrótce do siebie, gdyż dawano mu rzadko łakocie, zmuszano do częstego ruchu, a naukę udzielano w tak przyjemny sposób, że odzyskał zdrowie duszy i ciała. Zdumiona nim matka, nabrała przekonania, że w Plumfield panuje szczególnie skuteczne powietrze.

Karolek był idyotą, czyli „niewiniątkiem“ według rzewnego wyrażenia Szkotów i pomimo lat trzynastu, wyglądał na sześcioletnie dziecko. Niegdyś odznaczał się rzadką intelligencyą, ale go ojciec nadto rozwinął zbyt trudnymi wykładami i trzymaniem przy książkach po sześć godzin dziennie, w nadziei, że tak pochłaniać będzie nauki, jak strasburgska gęś łyka pokarmy wkładane jéj w gardziel. Zdawało mu się, że dopełnia w ten sposób obowiązku, tymczasem o mało go nie zabił, wpędziwszy w gorączkową chorobę. Gdy biédne dziecko przyszło nieco do siebie po tych przymusowych i smutnych wakacyach, wysilony jego mózg podobny był do tablicy zmytéj gąbką.

Była to strasznie ciężka nauka dla ambitnego ojca. Niemogąc znosić widoku tak obiecującego niegdyś dziecka, które wyszło na niedołężnego idyotę, wysłał go do Plumfield. Nie miał wprawdzie nadziei, żeby mu co jeszcze pomogło, ale przynajmniéj był pewien, że się tam z nim dobrze obchodzić będą. Karolek był potulny i łagodny; litość brała patrzéć, z jakim trudem stara się czegoś nauczyć, jak szuka niejako poomacku utraconych wiadomości, które tak drogo przypłacił. Dzień za dniem ślęczał nad abecadłem, z dumą wymawiając: A, B, w przekonaniu, że zna te litery; lecz nazajutrz rano już ich nie pamiętał i całą pracę rozpoczynał na nowo. Pan Bhaer był dlań nieograniczenie cierpliwym i nie ustawał w wysiłkach, chociaż się zdawały bezskuteczne. Niebiorąc się do książek, powoli starał się tylko usuwać mgłę z zaciemnionego umysłu i przywrócić mu tyle przynajmniéj intelligencyi, żeby nie był ciężarem i niedołęgą.

Pani Ludwika na wszelkie sposoby wzmacniała jego zdrowie, chłopcy zaś przez litość okazywali mu wiele życzliwości. Nie lubiąc ich ruchliwych zabaw, wolał godzinami przyglądać się gołąbkom, kopać dołki dla Teodorka, tego niezmordowanego pracownika, lub chodzić krok w krok za Silasem, który był bardzo dobrym dla niego, — Karolek zaś, chociaż zapominał liter, przyjazne twarze zawsze chował w pamięci.

Tomek, najgorsze ladaco z całego zakładu, psotny był jak małpa; ale miał tak dobre serce, że mu wszystko chętnie wybaczano. Chociaż prędki jak żywe srebro, tak był pokorny, jak co zbroił, tak uroczyście przysięgał poprawę, lub obmyślał tak komiczne kary na siebie, że niepodobna było obchodzić się z nim surowo. Państwo Bhaer żyli w ciągłém oczekiwaniu jakiego wypadku, począwszy od tego, żeby karku nie skręcił, skończywszy na wysadzeniu prochem całego domu. Dozorczyni trzymała zawsze w osobnéj szufladce bandaże, plastry i balsamy na jego wyłączny użytek, bo go często przynoszono na w pół żywym; ale nic ważnego nic przytrafiło mu się nigdy, a po każdym wybryku przybywało mu więcéj sił.

Przybywszy do Plumfield, zaraz pierwszego dnia wsunął koniec palca w kosiarkę, a w ciągu tygodnia spadł raz z dachu, o mało nie stracił oczu, bo mu je chciała wydziobać kura, rozsrożona za to, że zaglądał do jéj piskląt; i uszy miał w niebezpieczeństwie, gdyż kucharka Azya porwała się na nie, zastawszy go raz wyjadającego śmietanę z garczka. Niezwalczony żadném niepowodzeniem, obmyślał coraz nowe figle, nie dając nikomu pokoju. Gdy nie umiał lekcyi, zawsze znalazł jaką zabawną wymówkę, a ponieważ był zazwyczaj pilny i tak bystry, że w lot ułożył odpowiedź, więc w szkole dobrze mu się wiodło; ale czegoż ten chłopiec nie dokazywał po za szkołą!

Pewnego poniedziałku, kiedy najwięcéj było do roboty, przywiązał tłustą Azyę do słupa i przez pół godziny skazał ją tam na gniewne szarpanie się. To znów rzucił raz pieniądz rozpalony na plecy Maryi-Annie, gdy ta ładna dziewczyna posługiwała do stołu przy gościach, skutkiem czego biedaczka wylała zupę i zawstydzona wybiegła z pokoju, a wszyscy myśleli, że chyba oszalała. Innego dnia postawił konewkę z wodą na drzewie i wstążeczką przewiązał ucho; skoro Stokrotka zwabiona tym jaskrawym sztandarem, sprobowała go pociągnąć, niechcący wzięła kroplistą kąpiel, zniszczyła świeżą sukienkę i obraziła się bardzo. To znów wsypał do cukierniczki ostrych białych kamyków, gdy babka jego przyszła raz na herbatę, i biedna staruszka dziwiła się w cichości, czemu cukier nie rozpuszcza się w filiżance. Pewnéj niedzieli poczęstował kolegów w kościele tabaką i pięciu tak się rozkichało, że musieli wyjść na dwór. W zimię skopywał ścieżki i pokryjomu polewał wodą, żeby ludzie musieli upadać. Biédnego Silasa doprowadzał niemal do szału, zawieszając jego ogromne buty w widzialnych miejscach, bo miał olbrzymią nogę i bardzo wstydził się tego. Namówił raz Dola, żeby sobie dał przywiązać nitkę do ruszającego się zęba i nibyto miał mu go wyrwać bez bólu; ale ząb nie dał się wydobyć za pierwszém szarpnięciem; biédny Dolo przebudził się więc z wielkim przestrachem i odtąd już mu nigdy nie ufał. Nareszcie dopuścił się i téj psoty, że dał kurom chleba zmaczanego arakiem i tak się upiły, że całe ptastwo było tém zgorszone, iż szanowne kokosze chwieją się dziobiąc ziarno, i gdaczą nieprzytomnie. Wszyscy zanosili się ze śmiechu na ten komiczny widok, ale Stokrotka zdjęta litością, zamknęła je w kurniku, by się tam otrzeźwiły.

Wszyscy ci chłopcy, żyjąc w zgodzie, uczyli się, pracowali, figlowali, dopuszczali się błędów i pełnili cnoty, zupełnie po staroświecku.

W innych szkołach pewno się dzieci uczą więcéj z książek, ale mniéj nabywają téj mądrości, która wyrabia na zacnych ludzi. Łacina, greczyzna i matematyka, nie były tam zaniedbywane, ale ponieważ profesor Bhaer wyżéj stawiał znajomość samego siebie, pomoc własną i panowanie nad sobą, — pilnie się starał uczyć ich tego. Ludzie kręcili niekiedy głowami na jego pojęcia, chociaż każdy rad nie rad przyznawał, że chłopcy wiele zyskują pod względem obejścia i moralności. Podobno pani Bhaer słusznie powiedziała do Alfreda, że to było „dziwaczna“ szkoła.

______________R O Z D Z I A Ł T R Z E C I.

Niedziela.

Gdy następnego ranka odezwał się dzwonek, Alfred wyskoczył z łóżka i z żywą przyjemnością wziął na siebie odzież leżącą na krześle. Nie była wprawdzie nową, bo ją nosił już jeden z zamożniejszych chłopców, ale pani Bhaer przechowywała zwykle odrzucone pióra dla obnażonych ptaszków, chroniących się do jéj gniazda. Zaledwie się Alfred ubrał, wszedł Tomek wystrojony w świeży kołnierzyk i zaprowadził kolegę na śniadanie.

Słońce oświecało stół zastawiony w jadalnym pokoju i grono zgłodniałych a raźnych chłopaków, którzy go otaczali. Alfred zauważył między nimi daleko więcéj ładu, niż poprzedniego wieczoru; każdy stał w milczeniu za swojém krzesłem, a Robcio znajdujący się obok ojca na główném miejscu, złożył rączki, z pokorą schylił główkę, i dźwięcznym głosikiem wypowiedział krótką modlitwę, na pobożny niemiecki sposób, który pan Bhaer lubił i kazał synkowi szanować.

Nareszcie wszyscy zasiedli do śniadania, składającego się przy niedzieli z kawy, kotletów wieprzowych i pieczonych kartofli, zamiast codziennego mleka z chlebem. Gawęda szła spiesznie, noże i widelce nie ustawały na chwilę, bo się trzeba było jeszcze nauczyć niektórych niedzielnych zadań, obmyśléć miejsce przechadzki i roztrząsnąć plany na cały tydzień.

„Daléj, chłopcy! weźcie się do rannych obowiązków, żebyście byli gotowi jechać do kościoła, jak się pokaże omnibus,“ rzekł ojciec Bhaer, i dla przykładu poszedł do klasy, przysposobić książki na dzień następny.

Wszyscy wzięli się do roboty, bo każdy miał jakieś codzienne zatrudnienie, które musiał wiernie spełnić. Jedni nosili wodę i drzewo, drudzy zamiatali wschody, inni byli na posługach u pani Bhaer, karmili ulubione zwierzęta, lub z Franzem urządzali chóry około stodoły. Stokrotka zmywała naczynia, a braciszek je obcierał, gdyż jako bliźnięta lubili pracować wspólnie; przytém w rodzicielskim jeszcze domu przyuczano Adasia, by się starał być pożytecznym. — Nawet maleńki Teodorek miał swoje drobne zajęcia: biegał tu i owdzie, zdejmując ze stołu serwety i ustawiając krzesła na właściwém miejscu. Przez półgodziny panował szmer jak w ulu; nareszcie omnibus nadszedł, i ośmiu ze starszych chłopców pod opieką ojca Bhaer i Franza, pojechało do kościoła.

Z powodu męczącego kaszlu, Alfred wolał zostać w domu, z czterema młodszymi chłopczykami, i przyjemnie spędził ranek w pokoju pani Bhaer, która czytała mu powieści, uczyła go hymnu, a potém dała mu obrazki do przeglądania.

„To mój niedzielny gabinet,“ rzekła pokazując mu półki, na których leżały książki z rycinami, pudełka pełne farb, łamigłówki architektoniczne i materyały do pisania listów. „Chcę, żeby moi chłopcy lubili niedzielę i żeby to był cichy, przyjemny dzień, w którym wypoczywając po zwykłych pracach i głośnych zabawach, mogą jednak używać spokojnych rozrywek, i w prosty sposób uczyć się daleko ważniejszych rzeczy od tych, jakie bywają wykładane w szkole. Rozumiesz mnie?“ zapytała, śledząc uważną twarz Alfreda.

„To zapewne znaczy, że się uczą być dobrymi,“ rzekł po chwilce namysłu.

„Tak, i mieć w tém zamiłowanie. Przyznaję, że czasami bywa to ciężką pracą, ale wzajemnie dopomagamy i radzimy sobie. Oto jeden z moich sposobów,“ rzekła, pokazując mu grubą księgę na wpół zapisaną i otworzyła na stronnicy, gdzie u góry był jeden wyraz tylko.

„Jakto, moje imię?“ zawołał Alfred ze zdumieniem i z ciekawością.

„Tak, dla każdego z chłopców mam stronnicę, zapisuję cały tydzień jak postępował, a w niedzielę wieczorem pokazuję mu sprawozdanie. Jeżeli złe, jestem smutna i zawiedziona; jeżeli dobre, tom uradowana i dumna; ale w każdym razie chłopcy wiedzą, że pragnę im dopomódz, i usiłują jak najlepiéj zachowywać się, przez wzgląd na mnie i na ojca Bhaer.“

„Spodziewam się!“ zawołał Alfred, i zdjęty ciekawością, rzucił okiem na imię Tomka, naprzeciwko swego.

Pani Bhaer potrząsnęła głową i odwróciwszy kartę, rzekła:

„Tylko temu pokazuję sprawozdanie, kogo się ono dotyczy. Nazywam to „księgą sumienia“ i jedynie nas dwoje będzie wiedziało, co zostanie napisaném pod twém imieniem. Od ciebie zależy, czy będziesz rad lub upokorzony, czytając to w przyszłą niedzielę. Bądź co bądź, będę się starała ułatwiać ci wszystko w téj nowéj siedzibie, i tego tylko wymagam, żebyś spełniał nasze nieliczne przepisy, żył zgodnie z chłopcami i nauczył się czegoś.“

„Będę się starał,“ rzekł Alfred, i wychudła jego twarzyczka zarumieniła się pod wpływem silnego pragnienia, by matka Bhaer była z jego powodu „uradowana i dumna“, a nie „smutna i zawiedziona“.

„Jaka to musi być kłopotliwa rzecz, pisać o tylu chłopcach,“ dodał, gdy po zamknięciu książki przyjaźnie poklepała go po ramieniu.

„Mnie to bynajmniéj nie utrudza, bo nie wiem doprawdy, co mi droższe: chłopcy czy pisanie,“ rzekła śmiejąc się ze zdumionéj twarzy Alfreda. „Wielu osobom chłopcy wydają się plagą, ale to dla tego, że ich nie rozumieją. Ja zaś rozumiem ich, i nie spotkałam dotąd takiego, z którym nie mogłabym sobie doskonale poradzić, gdy mu trafię do serca. Zdaje mi się, że nie umiałabym już żyć bez tych moich drogich, hałaśliwych, psotnych, rozpustnych chłopaków. — Cóż ty na to, Teodorku?“ zapytała, ściskając łotrzyka w sam czas, gdyż właśnie zabierał się włożyć sobie do kieszonki, odetkany kałamarz z atramentem.

Alfred słysząc pierwszy raz w życiu coś podobnego, sam nie wiedział, czy mieć matkę Bhaer za kobietę niezupełnie zdrowych zmysłów, czy téż za najmilszą w świecie. Pomimo jéj dziwacznych upodobań, skłaniał się jednak więcéj ku temu ostatniemu sądowi, bo go to bardzo ośmielało, gdy mu napełniała talerz, nie czekając żeby czego zażądał, gdy śmiała się z jego żartów, ciągnęła delikatnie za ucho, lub klepała po ramieniu.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: