Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tysiąc Róż - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Tysiąc Róż - ebook

Powieść opublikowana pierwotnie pod pseudonimem Magda Rem to thriller psychologiczny, w którym relacje pomiędzy bohaterami są elektryzujące jak u Hitchcocka. Małżeństwo Michała i Elżbiety płynie spokojnie, wolne od większych niepokojów. Para codziennie odtwarza podobne rytuały. Ona pisze romanse, on projektuje ich okładki. Oboje ignorują problemy, które toczą od spodu ich związek. Ale to, co spychane pod powierzchnię, musi w końcu wypłynąć na wierzch. Wiele lat później, w deszczowy poranek, opowie o tym tajemniczy gość pensjonatu Tysiąc Róż. W 2017 r. powieść została zaadaptowana na słuchowisko Teatrzyku Zielone Oko w radiowej Trójce.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-284-1880-2
Rozmiar pliku: 774 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

POWRÓT

_Utkwił mi w głowie ten dzień. To było akurat po zestrzeleniu malezyjskiego boeinga przez Ruskich, pamiętna data. Leciał z Amsterdamu do Kuala Lumpur. Piłem poranną kawę przy telewizorze, któryś redaktor przeglądał tytuły z zagranicznej prasy._ Ofiary Putina_,_ Rzeź na wysokości trzydziestu trzech tysięcy stóp_,_ Podniebny mord... _Świat – pomijając rozmaite Kuby czy Wenezuele – mówił jednym głosem, zaś kremlowskie media, jak stara pozytywka, grały własną melodię. Mieli gdzieś, że uszy od niej puchną._

_Moja żona Magda poleciała z dzieciakami na miesiąc do jej rodziny. Byczyli się na Riwierze Adriatyckiej, w tygodniu przysłała e-mailem zdjęcia, a na nich – słońce, uśmiechy, oszronione drinki. Ale mogli polecieć w inny zakątek świata, do Acapulco albo właśnie do Kuala Lumpur. Przed wyjazdem Maciek narzekał, że są ciekawsze miejsca od włoskich plaż, gdzie zna każde ziarenko piasku. Przez przypadkowy wakacyjny kaprys mogli wsiąść do tego nieszczęsnego samolotu. Ja też mogłem do niego wsiąść. Teoretycznie każdy mógł wsiąść do zestrzelonego nad Ukrainą malezyjskiego samolotu. Wkurza mnie, gdy opatrzność przypomina, że jedyna reguła, traktowana przez nią śmiertelnie serio, brzmi: „Na kogo wypadnie, na tego bęc!”._

_Zamierzałem za kilka dni zadzwonić do Magdy i zapytać ją, co słychać. Ale na razie nie miałem do tego głowy._

_Od rana lało. To źle na mnie wpływa. Cały mój biznes kręci się w cieple i w słońcu, a od deszczu zachodzi rdzą. Pole golfowe, pod które dziesięć lat temu wykupiłem cztery sąsiadujące parcele, stało puste, mokła opustoszała przystań nad jeziorem, nikt nie zaglądał do wypożyczalni sprzętu, nie czekał w kolejce do poduszkowców ani lotni ciągniętych przez motorówki. Kursowały wycieczkowe stateczki, działało spa i sale gier, ale to był program na przeczekanie._

_W wakacyjnym kurorcie otoczonym przez malownicze jeziora i lasy jedynym rywalem dla mojej oferty był Łuk Triumfalny, wzniesiony dwieście lat temu dla Napoleona. Poza nim i _ Letnią stajnią rozrywek Bylewskiego _(taki slogan dawaliśmy do materiałów promocyjnych), nie było w okolicy nic godnego uwagi. Cesarz nie przejechał przez swoją bramę. Z armią wymarzniętych, głodnych niedobitków wracał spod Moskwy nie tędy, ale gdzieś bokami. Pompatyczna konstrukcja z napoleońskim orłem na szczycie, nie większa niż wrota stodoły,_ _przypominała mi, że załamanie pogody może dać w kość najlepszemu._

_Zgasiłem telewizor po prognozie pogody. Była pocieszająca. Upały, temperatura trzydzieści stopni, opady lokalne i przejściowe. Kliknąłem radio na tablecie. Zamrugał niebieskim oczkiem, łącząc się z głośnikami._ Wiatr się zerwał w zaułkach, trąca drzewa jak struny... – _German śpiewała_ Tańczące Eurydyki_, których kiczowatość lata zamieniły w nostalgię._

Już niedługo na widnokrąg

świt różowy spełznie wolno,

mgły rozwieją się jak przędza,

zbledną światła, pryśnie czar.

_Przez okno widziałem trzypiętrowy pensjonat po przeciwnej stronie klombu, od ośmiu lat mojego żywiciela. O ile, rzecz jasna, nie mókł na deszczu jak teraz, bo w tym stanie wyglądał niczym nawiedzony hotel z horroru Kinga. Siedlisko upiorów, krwawych wspomnień i tajemniczych jęków po nocach._

_Zegar nad kominkiem pokazywał siódmą, gdy zobaczyłem nieznajomego. Ten dopiero był jak z horroru. Niesamowity._

_W każdym razie sprawiał na mnie takie wrażenie, ale dlaczego? Z powodu wyglądu? Zachowania? Nosił niemodny garnitur, pod marynarkę włożył polo z profilem tyranozaura i napisem_ The Lost World: Jurassic Park – _jakby wyciągnął swoją koszulkę z gardzieli zeszłego wieku. Nieporuszony stał na środku trawnika bokiem do mnie. Odsunął się od pensjonatu, starając się objąć wzrokiem jego wielką bryłę. W opuszczonej dłoni trzymał starą skórzaną walizkę spiętą paskiem. Nie miał parasola. Ociekał deszczem, na jego łysiejącej czaszce siwe włosy posklejały się w strąki – a on jakby tego nie zauważał._

_Zadzierał głowę ku szyldowi TYSIĄC RÓŻ._

_Majewski nie zgasił po nocy neonu nad frontowym wejściem. Widocznie nie był pewien, czy noc rzeczywiście się skończyła i ciemnoszare niebo należy do nowego dnia. Litery czerwieniały w półmroku dżdżystego poranka, kładły krwiste refleksy na mokrym chodniku._

– _Szuka pan miejsca? – krzyknąłem. – Mamy komplet._

_Odwrócił się, jakby go zaskoczyło, że jest tu ktoś oprócz niego. Niemożliwe, żeby przeoczył wczasowiczów, kręcących się za oknami pensjonatu i na balkonach._

_Wyciągnął rękę ku neonowi._

– _Skąd ta nazwa?_

– _Żona uwielbia róże. Wokoło kazała nasadzić ich tyle, że gdyby nie padało, sam by pan zwęszył, skąd nazwa._

– _No tak. Bo czytadła umierają razem z autorami._

_Tak odpowiedział, podchodząc. Bez sensu._

_W miarę jak się zbliżał, wydawał mi się starszy. Jakby z każdym krokiem przybywało mu lat. Liczył sobie co najmniej sześćdziesiątkę, ale mógł mieć sześćdziesiąt pięć albo i siedemdziesiąt lat. Zmarszczka na zmarszczce, wory pod oczami, pożółkłe zęby. Zaniedbany – mówi się o takich ludziach._

_Patrzyłem na niego z parterowego podestu, przed którego schodami się zatrzymał._

– _W życiu zdarzają się dziwne przypadki – orzekł. Filozof. Z tych, co za dużo myślą. Wymownie rozłożyłem ręce, bo co mu na to miałem odpowiedzieć? – Już raz tak stałem w tym miejscu – dodał po chwili. – Tam, gdzie pan, był płot z siatki, w płocie dziura. Ale to gdzie indziej..._

_Machnął ręką w nieokreślonym kierunku._

– _Pan z daleka? – zapytałem._

– _Z daleka – potwierdził. – I z dawien dawna._

_Nie wiem dlaczego, ale zrobiło mi się go żal._

– _Proszę wejść – zaprosiłem. – Obeschnie pan. Jeszcze się przyplącze zapalenie płuc._

_Wszedł po kamiennych stopniach pod dach biura._

– _Nie będę siadał, bo wszystko panu przemoczę – zastrzegł się, odstawiając walizkę na blachę przed kominkiem._

– _Coś podłożę. Meblom nic się nie stanie._

_Poczęstowałem go szklaneczką whisky na rozgrzewkę. Sam też miałem na nią ochotę, choć zwykle nie pijam od rana. Facet nie chciał kawy, nie chciał jeść. Nie sięgnął nawet po orzeszki w czekoladzie, które stały przed nim na biurku w szklanym pojemniku._

_Zaproponowałem mu szlafrok, ale nie zamierzał zdjąć przesiąkniętego deszczem ubrania._

– _Na mnie też wyschnie – zapewnił. – Chciałbym się panu zrewanżować za uprzejmość i gościnę._

– _Nie ma potrzeby – odpowiedziałem. – Drobiazg._

– _Nie wie pan czym._

– _A czym? – zapytałem z zainteresowaniem._

_Z jego słów wynikało, że nie ma na myśli wymiętej dziesięciozłotówki, którą wysupła z kieszeni swojej mokrej marynarki._

– _Opowieścią – wyjaśnił. – O _ Tysiącu róż_. Siedemnaście lat temu._

– _Wtedy pensjonat jeszcze nie istniał – uświadomiłem go._

– _Wiem. – Skinął głową. – Ale było tutaj coś, co też nazywało się_ Tysiącem róż... _Zdumiewający zbieg okoliczności! No bo co innego, skoro nazwa pensjonatu, jak pan mówi,_ _pochodzi od róż pańskiej żony, a nie od tytułu... W życiu zdarzają się dziwne przypadki._

_Przerwał._

_Miłośnik mówienia zagadkami! Przyjrzał mi się uważnie, jakby sprawdzał, czy niczego przed nim nie ukrywam._

– _Słyszał pan o tragedii, która się tu zdarzyła? Na pewno pan słyszał, było o niej głośno, zwłaszcza że zwykle nic się tutaj nie dzieje. W każdym razie siedemnaście lat temu nie działo się nic więcej... – Zamyślił się. – Ale te stare plotki mają niewiele wspólnego z prawdą, zaręczam panu. Pomijają najistotniejszą rzecz. Sedno sprawy. To, jak było naprawdę._

_Dolałem whisky do obu szklanek._

_Jak wszyscy tutejsi mieszkańcy, słyszałem o tym, o czym wspomniał. Deszcz, strącony przez Putina samolot – dzisiaj do kompletu brakowało mi jeszcze tylko dawnej makabreski. Na co? Po co? Na nic i po nic! Co mnie obchodziło, jak było naprawdę!_

_Zresztą skąd ten dziwny przybysz mógłby znać prawdę, której jego zdaniem nie znali inni ludzie, zasiedziali w tej okolicy od lat?_

– _Nie mam dużo czasu – wykręciłem się. – Jak tylko przestanie padać..._

– _Zgoda – przerwał mi i skinął głową. – Gdy wyjdzie słońce, zabieram się stąd. To będzie coś na wzór rosyjskiej ruletki. Dokończę lub nie._

_Rosyjska ruletka..._

_Całkiem stosowne skojarzenie jak na dzisiejszy poranek._

_Wyłączyłem radio i usiadłem naprzeciw mojego gościa._ROZDZIAŁ I

ALTANA

poniedziałek, godz. 8.46

_–_ Napijesz się kawy, koch...?

Michał Rot, lat czterdzieści dwa, łysiejący, ale wciąż przystojny szatyn, ugryzł się w język.

Lepiej bez „kochanie”.

Kropelka potu spłynęła mu po plecach. Zatrzymała się na pasku dżinsowych spodni, które obciął powyżej kolan, gdy wystrzępiły się ze starości. Było duszno, w trawie natrętnie grały świerszcze. Trzepoczący motyl fruwał w górę i w dół nad różową malwą, przygiętą do ziemi przez nocną nawałnicę.

Dawno nie przeżyli z Elżbietą tak potężnej burzy. Aż brał ich strach, że wielka lipa przy bramie, podkopana przy wymianie ogrodzenia, ulegnie złowrogim siłom natury. Przez pół nocy trzeszczała, jakby wyłamywano jej z ziemi korzenie, żeby padła pod uderzeniami wiatru. A wtedy po zabawie! Wiekową koroną zdruzgocze pochyły dach, rozgniecie poddasze od strony facjatki i wytłucze okna parteru, osuwając się po ścianach.

Ale z rana okazało się, że walkę z żywiołem przegrało tylko kilka szczudlastych malw. Jedna zawisła nad stopniem ganku jak barierka szlabanu. Michał przekraczał ją kilka razy, zanim uświadomił sobie, że mu zawadza. Nogą w żółtym plastikowym sandale przydepnął grubą łodygę. Trzasnęła i oklapła.

To była ostatnia ofiara nocnej burzy. Jej wspomnienie tłukło się po głowie Michała niczym ćma, przybierając formę rozmowy z żoną. Jak ze snu, który mu się nie przyśnił. Głupia i przykra małżeńska rozmowa, po której pozostanie niesmak.

– Nie przeżyłaś takiej burzy, kochanie, prawda?

– Takiej, _mijo pajacco?_ Takiej burzy, powiadasz?

Jak w Aoście, gdy udawała, że mówi po włosku.

– Przepraszam. Tej, oczywiście, tej burzy, koch...

Stop, cholera! Zebrało mu się na czułości!

Kiedy ostatnio powiedział do niej „kochanie”? Nie tu, w każdym razie. Chyba nie tu... Wyszedł z wprawy? Czy jej nie nabrał przez pięć lat małżeństwa? Pogubił się.

„Napijesz, kochanie, się, kochanie, kawy, kochanie?”.

„Napijesz, nadmanganian potasu, się, nadmanganian potasu, kawy, nadmanganian potasu?”.

Czy Michał lub Elżbieta dostrzegliby jeszcze różnicę między tymi zdaniami? Dla niego już samo „napijesz się kawy” było trudne. Powinien zabrać się do tego swobodniej, bez dykcji obliczonej na słuch widza z ostatniego rzędu.

Musi uważać!

Bardziej się postarać!

Pomiędzy krzakami porzeczek, w szybie uchylonego okna na sąsiedniej parceli, widział odbicie tarasu sąsiadów.

„Szpakowaty” siedział na leżaku, niezdarnie wychylony ku przodowi. Manipulował przy obłym radioodbiorniku, który wylegiwał się u jego stóp podobny do jamnika z wyszczotkowaną, lśniącą od słońca sierścią. Uwodzący głos lektora umilkł, z głośników dobiegła melodyjka umcyk-umcyk.

Obecnie zmiana stacji nie była łatwym zadaniem dla „Szpakowatego”. Przeszkadzało mu brzuszysko, które opierało się na krawędzi gipsu, usztywniającego jego nogę po biodro.

Złamanie z przemieszczeniem!

To dlatego całymi dniami przesiadywał na tarasie, zamiast rozwijać biznes, brać sprawy w swoje ręce, doglądać obiecującej wytwórni kominków, grilli i palenisk.

Od przymusowej bezczynności nosiło go jak złapanego w potrzask wilka. Jego telefoniczne tyrady słychać było aż tutaj, a może nawet nad jeziorem po drugiej stronie szosy.

– Ciemnotę ci, kuźwa mać, wciska! Z dupy mu się dymi!... Powiedz mu, że to jest szwajcarskie szkło witroceramiczne i wytrzyma osiemset stopni... Jaki deflektor, kuźwa? Przecież on w ogóle nie wie, co to jest! Mądrala! Deflektor se wykombinował, patrzcie go! Niech wsadzi łeb do kominka, w tej durnej pale ma cug, to mu się nawiew wyreguluje, kuźwa!

Ksywkę „Szpakowaty” Michał i jego żona nadali mu dla kontrastu. Wymyśliła ją Elżbieta. Gawędziła z sąsiadem częściej niż jej mąż, to znaczy zamieniała parę grzecznościowych zdań, stojąc po swojej stronie ogrodzenia i wypinając pierś tym seksowniej, im seksowniej tamten wciągał brzuch. Białe włosy nad jego uszami były tak zwaną świńską siwizną, a nie szpakowatymi skroniami, jakimi szczycą się dystyngowani nafciarze z amerykańskich telenowel. Miał dość prostacki styl bycia, mimo że dla Elżbiety robił się czarujący jak na zawołanie.

W przypływie bolesnej szczerości zwierzył się niedawno Michałowi, że po pastylkach, które łyka garściami, cierpi na męskie niedomagania. Nie kłamał. Zachwyty nad Elżbietą dawały wyraz jego męskiej nostalgii, a nie uwodzicielskim skłonnościom. „Szpakowaty” był zbyt cwany, żeby zdradzać przed Michałem swoje dwuznaczne zamiary wobec jego żony. Gdyby je miał, liczyłby się z każdym słowem. Stałby się skryty i chytry jak lis – a czujny mąż potrafiłby docenić względną przyzwoitość takiego zachowania.

Nie każdego na nią stać. Michał coś o tym wiedział.

Obracający się zraszacz rozpryskiwał mgiełkę wody nad trawnikiem. Po upalnych dniach, w czasie których wiatr wywiewał tumany pyłu z wypłowiałej trawy, spieczona ziemia wchłonęła nocny deszcz niczym gąbka. Rano Michał podłączył „sokowirówkę”, jak Elżbieta nazywała rurki spryskiwacza, zmieniającego wodę w świetlisty pył. Nie musiał tego robić, chciał jednak, żeby wszystko wyglądało jak wcześniej. Jak wczoraj, przedwczoraj. Znajomo i idyllicznie. Jakby przeszłość była bezpieczniejsza od teraźniejszości.

Mimo że nie była.

Poranne słońce rozszczepiało się na tęczę w kropelkach wodnej kurtyny. Przypominała rozsypujące się szkło.

Stłuczoną szybę terrarium.

Michał widział taką dawno temu, w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym – i tej przeszłości do dzisiaj nie zdołał uznać za bezpiecznie minioną.

Miał pięć lat, gdy w niedzielne przedpołudnie wybrali się całą rodziną do zoo. Pękające szkło, które strzaskał swoim bezwładem nieznajomy mężczyzna powalony przez udar serca, utkwiło w głowie Michała na zawsze. A zwłaszcza koszmar, który nastąpił zaraz potem.

Zielony piorun wystrzelił z oświetlonego wnętrza w półmrok pomieszczenia. Jadowita mamba. Jej nazwę Michał poznał później, zresztą zobaczył ją także później na ilustracji w encyklopedii. Tamtej niedzieli wszystko działo się za szybko, żeby cokolwiek dostrzec i w cokolwiek uwierzyć. Jedno, co pojął – to że śmierć uderza lotem błyskawicy.

Żywa sprężyna wbiła się w twarz jego młodszego brata. Drgające konwulsyjnie ciało Łukaszka wiło się po betonowej posadzce tak samo dziwacznie, jak pełznący zakosami kształt, umykający w ciemność pod postumentami szklanych szaf.

Przez długi czas Michałowi wydawało się, że uległ złudzeniu. Szczególnie że jeszcze tej samej nocy ujrzał to zdarzenie inaczej. W jego śnie wąż leciał i leciał z ogłuszającym hukiem odrzutowca. Spłaszczony łeb nadymał się jak balon, zielona skóra wyciągała się w ciastowate pasma, szczęki tworzyły owal, z którego sterczały jadowe zęby. Przerażony Michał widział to naprzeciw siebie, oczami nieżyjącego brata.

Gdy wyśnił mambę po raz pierwszy, zmoczył się. Obudziło go uczucie gorąca pełznące ku klatce piersiowej – i odtąd sikał w łóżko do jedenastego roku życia.

– Trauma, szanowni państwo, pozostawia bliznę w psychice dziecka. Jest jak dziki lokator, którego niełatwo wykwaterować albo oswoić z regulaminem domu.

Kolejni lekarze wyrażali tę diagnozę różnymi słowami. Czasem poprzestawali na milczącym kiwaniu głową, gdy wypisywali recepty popularnymi wówczas tanimi długopisami z plastiku. We mgle lat rozpłynęły się białe fartuchy pielęgniarek, białe parawany przy białych kozetkach, białe kafelki gabinetów zabiegowych, ale Michał wciąż pamiętał udrękę szkolnych wycieczek, kolonii, noclegów u odwiedzanej w innym mieście rodziny, gdy z całej siły starał się nie zasnąć.

Uniknąć kompromitacji. Nie dać się.

Nieraz, szczypiąc się i co rusz opuszczając nogi na zimną podłogę, męczył się godzinami. Ciągnęły się w nieskończoność, czarne i dręczące, dopóki za oknem nie wstał świt, zwiastujący ulgę po nerwowym czuwaniu.

Przedwczesną ulgę.

Godzinę później mały Michał budził się z kamiennego snu w środku cuchnącej plamy, która przesiąkała przez prześcieradło.

Nie pomagały terapie, napary ziołowe, nocne dyżury rodziców, którzy szarpali go za ramię w świetle nocnej lampki.

– Wstań do łazienki, synku, nie zaśpij.

Jego dzieciństwo przesiąkło fetorem moczu, sennością, poczuciem bezsiły i upokorzenia.

poniedziałek, godz. 8.54

Zszedł z alejki na trawnik.

Znajdował się w połowie odległości między ogrodzeniem z siatki, za którym wylegiwał się „Szpakowaty”, a tandetną altaną z płótna w żółto-zielone pasy. Jej zakotwiczony w ziemi aluminiowy stelaż okazał się zdumiewająco odporny. Nocna burza oberwała z niego tylko jedną ściankę, którą rano Michał przymocował, pieczołowicie przeplatając linkę przez nitowane otwory, podobne do tych w namiotach.

Kiczowata altana to nie jedyna rzecz, która Ginterowi, znajomemu architektowi Rotów, nie wypaliła w tym miejscu. Cały jego letni dom okazał się poronionym pomysłem i czekał na litościwego kupca. Michał miał w tym pomóc, dlatego w ramach przyjacielskiej przysługi spędzał tu z żoną kilka letnich dni. Pod nieobecność gospodarzy wczasowali we dwoje w ich daczy. Dziś jednak ta altana była dla Michała cenniejsza od biblijnej manny z nieba. Tak jak złamana noga „Szpakowatego”, telewizor sanyo z czasowym wyłącznikiem, nowego typu maszyna do pisania olivetti z pamięcią czterech tysięcy znaków...

Ściśle mówiąc, płaska olivetti w czerwonej obudowie z plastiku nie należała do Gintera, lecz do Elżbiety. Piękna żona Michała przywiozła ją ze sobą w zgrabnej walizeczce, żeby popracować nad kończoną powieścią. Nie lubiła cudzych maszyn do pisania – i dziś mąż był jej za to niewymownie wdzięczny. A nie dalej jak wczoraj uważał to za jeszcze jedno dziwactwo swojej chimerycznej małżonki.

Słońce grzało od rana i przed dziewiątą było gorąco jak w piecu. O tej porze Elżbieta nie mogła przebywać w innym miejscu niż cienista altana. Siadywała na wyściełanej ławie, okrążającej wkopany w ziemię stolik, a płócienne ściany odgradzały ją od zewnętrznego świata.

Tak naprawdę budziła się około południa, po trzeciej kawie. Do tego czasu, elegancko poziewując w kułak, kartkowała bzdety w kolorowych jak tęcza okładkach. Jeżeli któryś z nich okazał się szczególnie grafomański, budziła się nad nim w szampańskim humorze. Z aktorskim talentem cytowała co smakowitsze fragmenty drewnianych dialogów. To była jej autoterapia.

Ona nie pisywała wyjątkowych bzdetów, tylko zwyczajne, w granicach kulturalnej normy. Mimo wszystko nie czuła się z tym komfortowo, toteż bzdety cudzego autorstwa podnosiły ją na duchu. Pomiędzy wierszami wyczytywała w nich jedno i to samo zdanie: „Pisarko Elżuniu, jesteś lepsza, naprawdę lepsza, nigdy w życiu nie spłodzisz takiego bzdetu jak ten!”.

Nie uspokajał jej podziw fanów, którzy nie liczyli się może w setkach tysięcy, ale gęsto zapełniali małe salki domów kultury i bibliotek. Elżbieta odpowiadała na ich naiwne pytania cierpliwie, z wyrozumiałym uśmiechem, była jednak zbyt inteligentna, żeby nie zdawać sobie sprawy, że wieczór autorski demoralizuje autora. Uczy go bezkarnie pleść trzy po trzy. Prawdziwi fani przełkną wszystko.

Tyle w nim sensu, że rozmawiasz z ludźmi, którzy utrzymują twoje pięciopokojowe mieszkanie, wykładają ci balkon ekskluzywnymi włoskimi płytkami, a gdy te popękają, wymienią je na takie, które zniosą srogie polskie zimy, pozwalają ci prysnąć na tydzień lub dwa w atrakcyjne okolice, gdzie lata są cieplejsze, plaże rozleglejsze i plecie się trzy po trzy pod palmami. To wygląda o wiele rozsądniej. Jakby się plotło cztery po cztery albo nawet pięć po pięć.

Michał nic nie miał przeciwko bezkrytycyzmowi czytelników, już raczej hamował niewczesne ambicje Elżbiety, żeby stworzyć literackie dzieło. Po jakie licho? Żyje się nie z dzieł, tylko z wielkonakładowych czytadeł. Nastał postkomunistyczny boom na polskie powieści i należało z niego korzystać. Dzieło można stworzyć, gdy nie wiadomo, co począć z forsą i nadmiarem talentu.

Elżbieta powinna siedzieć na tyłku i tłuc swoje melodramatyczne fabułki, krzyżówki Mniszkówny z Marczyńskim, dopóki ktoś je łaskawie kupuje. Bez fochów, bez ataków histerii, że nie jest Dostojewskim. No nie jest, tak się złożyło. Nie ma na to szans. Nie będzie pisarką, która patrzy na krytyków z wyżyn swojego geniuszu, a przynajmniej z głębi dmuchanego fotela unoszącego się na powierzchni własnego basenu o regulowanej temperaturze wody. Takie jest życie, a już na pewno jej życie.

Wystuka rutynowe trzysta stron maszynopisu i mąż pisarki, Michał Rot, plastyk z wykształcenia, czytając tekst, żeby wymyślić następną, przyciągającą wzrok okładkę, będzie się jak zwykle zastanawiał, skąd jego małżonka wytrzasnęła w sobie tyle polotu, że jej kolejna książka nieźle się sprzeda. Wzbudzi kolejną falę czytelniczej miłości do autorki.

To znaczy tak było. Jeszcze do wczoraj.

Bo już tak nie będzie.

Myśląc o tym na trawniku, gdzie przystanął bez celu, Michał przymknął oczy. Ale natychmiast otworzył je szeroko. Z ciemności pod jego powiekami jeszcze raz wykluł się ten sam obraz. Nagi, białosiny w świetle błyskawicy brzuch Elżbiety. Na mgnienie oka padł na niego cień kuchennego noża. Jak w nocy.

Michał zerknął niespokojnie przez ramię, jakby upewniał się, że nikt inny nie dostrzegł koszmaru spod jego powiek.

– Zawsze parzę mocną kawę, nie musisz mi o tym przypominać! – rozwiał przez nikogo niewyrażone wątpliwości, zanim znudzony „Szpakowaty” znalazł następną stację.

Tym razem z jego tarasu popłynęły radosne dźwięki muzyki disco polo. To sprawiło, że dalsza rozmowa z pustą altaną przestała mieć znaczenie.

poniedziałek, godz. 9.27

Trzy stopnie od frontu prowadziły na ganek, a raczej na otwartą werandę, ozdobioną plakatem z _GoldenEye,_ zamkniętym w starej, oszklonej gablocie na fotosy. Ginter wysępił ją z tutejszego likwidowanego kina. Ostatni jak dotąd film o Bondzie – Pierce Brosnan i Izabella Scorupco otoczeni ognistym pierścieniem wybuchów.

Z werandy wchodziło się do ciasnego holu, zagraconego trzydrzwiową szafą. Na wprost schody na pięterko, na prawo wejście do łazienki, garażu i piwnicy, na lewo do kuchni i dużego salonu z rozsuwanymi drzwiami na ogród. Liście orzechów napełniały pomieszczenie gęstwiną cieni, wśród których na podłodze i meblach złociły się refleksy słońca. Kominek firmy Bart wbudowano w murek z gołej cegły, więc przypominał ognisko na budowie, na którym gotuje się smołę.

Jeszcze trzy lata temu cały komfort higieniczny stanowiły tutaj fajansowe miski i dzbany malowane ręcznie w bladoniebieskie kwiatki. A Ginterowie objaśniali z zapałem, gdzie będzie basen, gdzie kort tenisowy...

Do dzisiaj dobudowali tylko sanitariaty. Przy czym łazienka wciąż była w stanie surowym, a właściwie obskurnym.

Ginterowie robili bokami, więc stracili serce do swojej kolejnej zbędnej inwestycji. Co prawda aktualnie robili bokami w Tunezji, podczas gdy Rotowie stróżowali w ich domku na sprzedaż. Zdążyli przyjąć dwóch potencjalnych nabywców, nazywając przyjacielską przysługą te darmowe wczasy nad jeziorem. Trzeci umówiony przez Ginterów kupiec pojawi się pojutrze i Rotowie będą mogli wyjechać.

Nie zaczekają na powrót gospodarzy. Tego jednego Michał był absolutnie pewien. Zostawią im list pożegnalny wystukany na maszynie Elżbiety i podpisany jej imieniem. Nie odręcznie. Imię także będzie wystukane na maszynie.

„Musimy wyjechać wcześniej...” – bo coś.

Michał zamierzał jeszcze pomyśleć nad wiarygodnym wytłumaczeniem tej decyzji.

Ściągnął koszulkę z krótkimi rękawami, odłożył na szklaną półeczkę okulary w cienkich oprawkach. Umył się starannie po raz trzeci w ciągu godziny, ponieważ miał wrażenie, że czuje własny pot. Jeszcze raz otworzył barek, nalał kieliszek białej wódki i zanim go wypił, przekręcił kluczyk w zamku. Ani kropli więcej. To nie byłoby rozsądne.

Zaczynał swoje wielkie przedstawienie z duchem w roli głównej. Historia jak z Szekspira, gdzie po zamkowych murach chadzają zamordowani królowie, a na uroczyskach wiedźmy warzą zabójcze mikstury. Byle się nie wydało, że to nie żaden Szekspir, tylko pospolity kryminałek.

W telewizji rozpoczynała się pora wakacyjnych programów dla dzieci. Dźwięk był ściszony, na ekranie sanyo dwie kolorowe pacynki podrygiwały niemo na tle malowanego lasu. Ta z długimi białymi włosami z włóczki i z szeroką szczęką troglodyty przypominała Michałowi kogoś, o kim nie chciał pamiętać.

poniedziałek, godz. 9.55

Gdy po spryskaniu się dezodorantem stanął nagi do pasa przy rozsuniętych drzwiach do ogrodu, znowu poczuł na skórze lepki pot. Obsesja, cholera, nic innego, tylko obsesja!

Wysokie krzewy przesłaniały sąsiedni dom. Wystawał ponad nie okap płaskiego dachu gierkowskiego klocka, który został w tyle za architektoniczną modą. Z sąsiedzkiego tarasu dało się dostrzec okno pięterka nad głową Michała, ale parter – gdzie stał teraz – pozostawał niewidoczny.

W tym miejscu nie musiał grać i udawać. Tu był ukryty za kulisami swojego teatrzyku.

Niewykluczone, że przesadzał – ale dałby głowę, że much jest więcej niż przed godziną. Przylatywały z ogrodu, obijały się z irytującym buczeniem o ściany, o reprodukcje obrazów, pędzące trojki i śpiące Stasie, znikały w cienistych otworach niedomkniętych drzwi, żeby zaraz wrócić.

Przez chwilę Michał przyglądał im się rozbieganym wzrokiem, jakby usiłował je zliczyć. Ale otrzeźwiał, dzięki Bogu.

Kawa!

Pierwsza rzecz, o której byłby zapomniał na śmierć.

Postawił czajnik na palniku gazowym i pozwolił mu pogwizdać dłużej niż zazwyczaj. Gwizd poniósł się w ogród przez szeroko otwarte okno. Kuchnię bogato wyposażono w wiszące szafki i wielkie szuflady, dlatego Michał zdążył się zirytować, zanim znalazł paczkę kawy. Elżbieta wetknęła ją między przyprawy kuchenne, za jakieś zielone pieprze, cynamony, imbiry.

Zbierz się w kupę, człowieku! – ofuknął się w myśli.

Gdyby nie znalazł kawy, mógł zaparzyć herbatę, melisę, nawet zielony pieprz, który stał obok w identycznej puszce, tyle że z innym napisem na wieczku. „Szpakowaty” musiałby mieć węch policyjnego psa, żeby rozpoznać to z odległości.

W świeżej koszulce z napisem _The Lost Word: Jurassic Park,_ głośno brzęcząc dwiema filiżankami o podstawki, Michał majestatycznie przeszedł przez trawnik. Krokiem teatralnym – jeśli można tak powiedzieć. Równie teatralnie odgarnął łokciem zasłonkę w altanie. Niezbyt szeroko, żeby nie dało się zajrzeć do środka zza jego pleców.

Bo że altana jest pusta – nikt nie powinien wiedzieć.

– Kawa! – zawołał.

Ustawił filiżanki na stole.

Uświadomił sobie, że zwykle leżały na nim czytadła, studiowane poprzedniego dnia przez Elżbietę. Dziś na blacie nie widział tomiku w lakierowanej okładce. Może zabrała go nocna burza, gdy zerwała płócienną ściankę altany – i poniosła trzepoczącą książkę w ogród.

Kawa była za mocna, ale nie chciało mu się wracać po śmietankę. To nie miało znaczenia. Chyba żeby zapowiedział na cały ogród, po co idzie. „Uwaga, kochana żono, idę po śmietankę do kawy, aby ci uprzyjemnić picie ulubionego napoju! Czy dobrze widać, że idę po tę zakichaną śmietankę?”.

Na razie nie chciało mu się niczego zapowiadać na cały ogród. Relaks.

Otworzył szufladę okrągłego stołu. Tu też nie było żadnej książki, za to bielała samotna kartka maszynopisu.

Pojedyncza strona powieści, którą pisała Elżbieta. Na dolnych marginesach maszyna olivetti automatycznie dodawała tytuł i paginację. _Tysiąc róż,_ strona 24.

Michał przebiegł ją bezmyślnie wzrokiem.

Rozbiera mnie oczami – pomyślała Ada. Zbagatelizowała to w pierwszej chwili. Niejeden mężczyzna rozbierał ją oczami. Jeszcze nie zdawała sobie sprawy, że zamiary akurat tego są bezczelniejsze niż wszystkich poprzednich razem wziętych. Owszem, ten był piekielnie przystojny – i na razie niczego więcej o nim nie wiedziała. Jego wąsiki sterczały nad mięsistą wargą jak dwa sztylety, stanowczy podbródek wystawał dumnie nad śnieżnobiałym gorsem koszuli. Mała blizna na czole dodawała mu posępnego uroku.

– Maksymie! – zawołała do niego panna wystrojona w lejące się lamy, z dekoltem po pas. Pomachała mu ręką.

Odpowiedział jej niedbałym ukłonem.

Kierował się ku Adzie i nic nie mogło go powstrzymać.

Przeczuwała to jak w jasnowidzącym transie.

Podszedł do niej z dwoma kieliszkami szampana w dłoni. W jednej dłoni, bo w drugiej trzymał różę. Podał ją, schylając pokornie głowę.

Ada zaś ją przyjęła, ponieważ nie wiedziała, jak powinna zareagować. Ogarnęło ją zażenowanie prowincjuszki. Wokół kłębił się tłum eleganckich, zblazowanych osób. W tym towarzystwie każdy zbyt wyrazisty gest mógł się okazać kompromitujący. Odmowa przyjęcia róży bardziej zwracałaby uwagę niż jej dyskretne wzięcie w palce.

– Nie spuszczam z pani wzroku, odkąd panią zobaczyłem – oznajmił Maksym, patrząc jej natarczywie w oczy. – Jestem pod wrażeniem.

– Dziękuję. – Skinęła głową.

– Nie zamierzam pani zaciągnąć do łóżka.

– Dziękuję – powtórzyła, tym razem ironicznie.

– Mam zamiar ożenić się z panią – dokończył Maksym.

Nie zna mnie, nic o mnie nie wie – pomyślała Ada. – Jak ja o nim. Mój Boże, jest w gorącej wodzie kąpany, ale szczery. Nie mogę mu tego brać za złe.

– Prawdopodobnie powinnam po raz trzeci odpowiedzieć „dziękuję” – odparła. – Ale tak się składa, że mam już męża. I go kocham.

– Przejdzie pani, bez obaw. – Pogładził wąsik kciukiem. – Oczywiście najpierw panią rozwiodę. To nie jest dla mnie przeszkoda.

– Może dla mnie jest?

Roześmiał się w głos, odchylając głowę. Miał mnóstwo wdzięku w tej swojej bezczelności.

– Jutro przyślę pani dwie róże – oznajmił. – Codziennie o jedną więcej. Za miesiąc dostanie ich pani ode mnie trzydzieści, za dwa miesiące sześćdziesiąt. Aż do skutku. Mnie niełatwo zniechęcić. Sto, dwieście, tysiąc róż... Będę je przysyłał tak długo, aż zmieni pani zdanie.

– A jeśli nigdy go nie zmienię?

– Wtedy pewnego pięknego dnia te róże panią pogrzebią!

Stanowczość w głosie Maksyma zrobiła na Adzie wrażenie już pierwszego wieczoru. Poczuła w niej mroczną siłę. Nawet przestraszyła się jej trochę. Zdała sobie sprawę, że jeśli ten człowiek czegoś zapragnie, naprawdę zapragnie, stanie się zdolny do wszystkiego. A więc któregoś dnia te jego tysiąc róż rzeczywiście może ją przysypać i zadusić.

Nie wyglądał na kawalarza. Wypowiadał całkiem serio swoje niesłychane impertynencje.

Ada podeszła do Lucyny, zanim Maksym wszedł na szerokie pałacowe schody.

– Kto to jest? Znasz go? – szepnęła jej do ucha, wskazując ruchem podbródka postać we fraku, przesuwającą się za tancerzami, zgodnie podrygującymi w modnym rytmie shimmy.

Lucyna zerknęła we wskazanym kierunku.

– Też wpadł ci w oko? – zachichotała. – Jak każdej. Maksym książę Czetwertyński, dziedzic wielkiej fortuny, a przed dwoma laty ulubieniec salonów.

– Przed dwoma laty?

– Później długo go nie było – wyjaśniła Lucyna. – Dopiero miesiąc temu wrócił z ekspedycji do źródeł Nilu.

Widocznie Elżbieta przeoczyła kartkę, gdy wyjmowała z szuflady ułożony w stosik maszynopis, który tu przeglądała.

_Tysiąc róż_... Wymyślać historyjki to ona umiała!

Ciekawe, co teraz by zrobiła na miejscu Michała. Może utkałaby taką sprytną fabułkę, że policja pootwierałaby gęby z zachwytu, zamiast sięgać po kajdanki.

Michałowi przyszło na myśl, że faktycznie powinien się poradzić Elżbiety w tej sprawie – i przez moment uznał to rozwiązanie za doskonałe. Pomyślał o nim z nawyku. Kilka lat wymieniania się opiniami i kłócenia o opinie – to tkwi człowiekowi pod skórą jak zadra.

Aż poczuł drżenie rąk i schował kartkę do szuflady.

W cudzych rzeczach pozostaje jakaś część psychicznej aury użytkownika. Coś takiego, co jest mściwe i próbuje się odpłacić za rzeczywiste lub urojone krzywdy. Michał przypomniał sobie o tym przesądzie Elżbiety i już wiedział, że jej kawa nie przejdzie mu przez gardło. Udławiłby się nią. Chociaż powinien opróżnić obie filiżanki. Przy odrobinie spostrzegawczości pustą łatwo odróżnić od pełnej nawet z dala.

Inaczej się je niesie.

Pochylony nad wydeptaną ziemią, wylał kawę pod swoje stopy. Podeszwą buta nagarnął szary piasek na wilgotną plamę, zadeptał raz po razie. Przed wiekami w podobny sposób składano ofiary dla przebłagania bogów. Wylewało się przed próg domostwa zupę szczawiową, dajmy na to, albo barszcz.

Barszcz czerwony jak krew.

Ciekawe, jak często to skutkowało...

poniedziałek, godz. 10.14

Głos, który odezwał się od strony posesji sąsiadów, przyciągnął uwagę Michała. Wciąż jeszcze sprawdzał czujnie, czy odzywające się znienacka dźwięki nie zwiastują zagrożenia.

– Janka dzwoniła, że zajrzy po pracy. Nie chcesz wrócić do domu? Znowu cię będzie swędziało, jak nagrzejesz gips na słońcu. Już bez tego trudno z tobą wytrzymać.

Żona „Szpakowatego” wychyliła się z okna nad tarasem, bo jej głos dobiegał z góry.

Michał przysunął się do płóciennych drzwi altany, w których pozostawił szparę. Widział stąd fragment alejki prowadzącej ku furtce.

Nie dosłyszał odpowiedzi „Szpakowatego”.

– Chyba żebyś mógł za swoimi wywłokami ganiać! – odpowiedział poirytowany głos sąsiadki.

Męskie niedostatki „Szpakowatego”, które sąsiadowi spędzały sen z powiek, nie uspokoiły jego żony. Cierpiała z przyzwyczajenia. Los doświadczył brzydulkę mężem, który miał styl bycia kobieciarza. Nie sposób było tego przeoczyć. Elżbieta niejeden raz bawiła się setnie, opowiadając przy kolacji, jak „Szpakowaty” starał się zrobić na niej wrażenie.

Michał musiał ją uciszać, bo chichotała na cały ogród.

– Lepiej zadzwoń, kuźwa, żeby przyjechali po śmieci! Śmierdzi jak w chlewie! Siedzisz w domu, to nie czujesz.

Głosy zza siatki brzmiały wyraźnie, jakby wszystko działo się obok Michała, na wyciągnięcie ręki.

– Przecież wczoraj wywozili!

– Ale jest upał!

Michał podejrzliwie pociągnął nosem.

„Szpakowaty” był przeczulony, jak to w chorobie. Dźwigał gips od tygodnia, w koszmarny skwar, więc wszystko zaczynało mu zawadzać.

Chociaż bywają ludzie, którzy mają nadmiernie wyostrzony węch. Weźmy Rota seniora. Krztusił się na progu każdego wiejskiego domostwa, mimo że sam pochodził ze wsi, gdzie urodził się w chałupie przycupniętej między kałużami gnojówki.

Jego żona, czyli matka Michała, podejrzewała go o nuworyszowskie fanaberie, a on całkiem serio męczył się ze swoją przypadłością. Próbował przemóc krępujące odruchy, wziąć się w garść, ale potrafił w połowie proszonego obiadu zastygnąć z porcją nieprzełkniętego rosołu w ustach. Purpurowiał przy stole, oczy zachodziły mu łzami, w końcu wypadał w panice na podwórze, gdzie odruch wymiotny mijał mu po jakimś czasie.

Wypluwał dyskretnie zupę i mógł od nowa zacząć nierówną potyczkę z zapachami.

– Zaleciał mnie zapaszek obórki zza okna – tłumaczył żonie, gdy później na boku robiła mu wyrzuty.

– Jesteś niepoważny! – wyrzekała. – Co mam im powiedzieć, kiedy ty sobie wychodzisz, a oni patrzą na mnie, jakbym była winna! W końcu to twój dom rodzinny, a nie mój! Dlaczego ja wytrzymuję bez słowa widok kurcząt robiących kupy na kuchennym stole, a tobie przeszkadza smród, którego nikt inny nie czuje!

Ojciec nie używał słowa „smród”. W jego ustach zawsze przyjmowało ono pieszczotliwą formę „zapaszek obórki”. Nigdy się nie zastanawiał, dlaczego mdłości ustępowały, gdy wybiegł z mieszkania na podwórze, otoczone zazwyczaj przez obórki, chlewiki, stajnie z drzwiami pootwieranymi na oścież.

I nigdy nie wyzbył się męczącej przypadłości.

Michał pamiętał chwilę, gdy po raz ostatni usłyszał z ust ojca pamiętne zdanie. Senior leżał wtedy na wysoko uniesionych poduszkach, wpatrzony w okno, za którym wirowały w powietrzu żółtobrązowe liście, opadające z drzew na szpitalnym dziedzińcu. Prawdopodobnie ich nie widział, ponieważ od dwóch dni nie reagował na słowa i pochylające się nad łóżkiem twarze odwiedzających. Któryś z chorych, męczony przez astmę, otworzył okno, a w tym czasie pielęgniarka stanęła w drzwiach sali. Zafurkotała gazeta leżąca na szafce przy łóżku. To był lokalny dziennik.

Przeciąg zrzucił go na podłogę.

– Zaleciał mnie zapaszek obórki – powiedział senior przytomnym głosem, choć bez większego sensu.

Gdy żona i syn, spoglądający w kierunku stronic, pędzących trzepotliwie po zielonym linoleum niby kura z zadrukowanego papieru, znów odwrócili się ku łóżku, senior już nie żył. Odszedł ze świata z takim pośpiechem, jakby wybiegał na podwórze z rosołem zalewającym mu krtań.

W altanie było duszno, gumowane płótno uwięziło w jej wnętrzu nagrzane powietrze. Pachniało Elżbietą.

Dziwne, że tego zapachu nie unicestwiła nocna burza. Perfumy dillon z aurą piżma. Mocna, charakterystyczna woń. Może nie unosiła się w gorącym lipcowym powietrzu, tylko wgryzła się w płótno? W każdym razie z jej powodu Michał miał wrażenie, że Elżbieta dopiero co wyszła z altanki albo że właśnie do niej wchodzi.

Wytrzymał kwadrans, zanim zmogła go węchowa nadwrażliwość sąsiada. A jeśli „Szpakowaty” rzeczywiście czuje smród?

Zapach rozkładających się w upale zwłok!

Dźwignął się z ławy, mimo że wolałby siedzieć na niej bez końca. Oddzielony od wszystkiego, co po drugiej stronie, płótnem, które pamiętało nostalgiczną woń damskich perfum. Ale nie miał już po co tu tkwić. Scena pierwsza, zatytułowana _Elżbieta pije kawę_, została odegrana.

poniedziałek, godz. 10.21

Radio milczało, a „Szpakowaty” drzemał.

Bardzo dobrze. W tej sytuacji łatwo mógł przeoczyć moment, gdy Elżbieta przenosiła się z altany do domu. Nie zdziwi go, gdy po przebudzeniu usłyszy ją w saloniku.

Nie jej głos. To, co ona tam zrobi.

Pochrapywanie i poświstywanie „Szpakowatego” przestało być na moment słyszalne, zagłuszone przez głosy zza pleców Michała.

– Weź to przytrzymaj porządnie!

– Gdzie tu wstawisz piwo? Trzeba dać Jarkowi do lodówki.

Wąchając podejrzliwie powietrze, Michał odniósł wrażenie, że zaleciał go błotnisty zapach terrarium. Różny od zapachu obórki, a jednocześnie w jakiś sposób do niego podobny. Podszyty zgnilizną fetor. Gorący podmuch wiatru przyniósł go od strony obracającego się leniwie zraszacza.

Ale to nie była woń rozkładu. Pachniało mokrą ziemią.

Obejrzał się.

Za siatką z drutu, na trawniku obrosłym po brzegach krzakami, dwóch nastolatków rozbijało namiot. Chudzi, niezgrabni, o brodach pokrytych trądzikiem i wątłym zarostem. Synowie sąsiada, gburowatego blondyna pełniącego jakąś funkcję w straży wodnej, kwaterowali na tym prowizorycznym polu namiotowym kolegów zaproszonych na wakacje.

Jeden z nich pomagał teraz gościowi rozbijać namiot.

Żółty płat brezentowego płótna nabierał trójkątnego kształtu tak blisko, że zdawał się przybudówką do altany.

To nie było przewidziane.

I co dalej? Michał został wystawiony jak na widelcu. Z jednej strony „Szpakowaty”, z drugiej ci nowi – a on swoje występy szykował tylko dla tamtego. Nawet Davida Copperfielda speszyłaby publiczność za plecami, gdy nowojorską Statuę Wolności zamienia miejscami z londyńskim Big Benem.

Zerknął na zegarek.

– Włącz, Elka, zaraz masz ten program w telewizji! – zawołał, jakby nagle bez przekonania.

Niemniej zgodnie z planem na tyle głośno, żeby „Szpakowaty” się obudził. Miał uważać, co się będzie działo.

Któryś z nowych zerknął przez ramię, ale nie było wiadomo, czy zareagował na głos Michała. Mógł sprawdzać pozycję masztu, naciąganego przez wbijanego butem śledzia.

– Już to widzę! Daj Jarkowi, to ci połowę wyżłopie!

Wchodząc na werandę, Michał zerknął ukradkiem w stronę tarasu. Sąsiad już nie spał. Odganiał czarno-białego kota i wiercił się na leżaku. Usiłował zająć wygodną pozycję, co w jego sytuacji było niewykonalne. Non stop trwał na granicy płytkiego snu i jawy nafaszerowanej środkami przeciwbólowymi.

Idealny naoczny świadek!

W saloniku Michał spojrzał na ścienny zegar, a potem skierował pilota w stronę telewizora. Puknął kilka razy w przycisk timera. Na dole ekranu pojawiły się zielone cyferki wyświetlacza.

Minus zero sześć. Wystarczy.

Nie pogłaśniając dźwięku, Michał przeskoczył kilka kanałów, aż znalazł taki, który nadawał teledysk. Migały światła, szalał perkusista.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: