Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Taniec elfów - ebook

Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
18 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Taniec elfów - ebook

Frank jest świadkiem uprowadzenia swojej jedenastoletniej pasierbicy Elsy przez nieznanych sprawców. Mijają lata, a sprawa wciąż pozostaje nierozwiązana. Prawie dwie dekady później mężczyzna – sam uznawany za jednego z podejrzanych – to wrak człowieka, traktowany w Vargön jak dziwak. Kiedy dochodzi do zaginięcia kolejnej dziewczyny, Frank ponownie pada ofiarą podejrzeń policji. W ostatniej desperackiej próbie ustalenia, co spotkało Elsę, i oczyszczenia się z zarzutów nawiązuje kontakt z Moną Schiller. Poszukiwanie prawdy powiedzie ją ścieżką strachu, nieufności i fanatyzmu religijnego.

„Taniec Elfów” to druga część serii o dawnej osadzie robotniczej Vargön, której mieszkańcy skrywają ogrom tajemnic. Mona Schiller stara się je odkryć, a przy tym walczy z własnymi demonami.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8034-079-3
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Mgła na­pływa po­mię­dzy ciemne pnie i pie­ści skały, które wy­ra­stają z ziemi, przy­po­mi­na­jąc czy­jeś przy­gar­bione plecy. W cie­niu na­biera kształ­tów ja­kaś po­stać. Wcho­dzi na po­lanę, staje i po­chyla głowę, trzy­ma­jąc ręce przed sobą, na wy­so­ko­ści klatki pier­sio­wej. Bose stopy za­pa­dają się w miękki mech, a wil­goć wspina się co­raz wy­żej po bia­łej tka­ni­nie jej stroju.

Po­woli pod­nosi głowę, pa­trzy pro­sto na niego i mówi:

– Pan Bóg ma smu­tek w sercu.

Na­chyla się do ekranu i zwięk­sza gło­śność w kom­pu­te­rze, żeby le­piej sły­szeć jej głos. Dłu­gie ciemne włosy ukła­dają się mięk­kimi fa­lami na ra­mio­nach, a czarne oczy płoną.

– Pan Bóg wi­dzi, że zło, które czy­nią lu­dzie, się roz­ro­sło. My­śli i za­miary są nim prze­siąk­nięte.

Pa­trzy pro­sto na niego i wy­daje mu się, że za­gląda w samą jego istotę, do­ty­ka­jąc du­szy. Nie dzieli ich już ekran kom­pu­tera, jest z nią w tym ciem­nym le­sie.

– Pan do mnie prze­mó­wił. Po­wie­dział, że zmie­cie lu­dzi z po­wierzchni ziemi. Ża­łuje, że ich stwo­rzył. Ale my zna­leź­li­śmy ła­skę w jego oczach.

Wy­ciąga rękę wnę­trzem dłoni do góry. Chce ją chwy­cić, ale dzieli ich ekran.Roz­dział 2

Ostrygi są im­por­to­wane bez­po­śred­nio z ho­dowli w Ly­se­kil. Spo­czy­wają na lo­do­wym łożu na tur­ku­so­wej tacy Ma­teus. Mona przy­gląda im się z bli­ska. Są dziw­nie piękne w swej brzy­do­cie: mają chro­po­wate i gu­zo­wate sko­rupy, ko­ja­rzące się z sza­ro­bru­natną barwą gór albo korą sta­rego dębu sza­rego. Pod­nosi kie­li­szek veuve cli­cquot i pró­buje smacz­nego owo­co­wego trunku. Na­prawdę nie­wiele rze­czy jest w sta­nie prze­bić schło­dzo­nego szam­pana, my­śli, od­sta­wia­jąc kie­li­szek na mar­mu­rowy blat. Po­gła­śnia i wtó­ruje Ab­bie przy _One of Us_. Na le­wej dłoni kła­dzie ręcz­nik, a na nim ostrygę, któ­rej wy­pu­kła część ide­al­nie wpa­so­wuje się w dłoń. Wkłada nóż przy za­wia­sie i prze­kręca, prze­cina we­wnętrzny mię­sień i prze­pro­wa­dza ostrze przez całe wnę­trze ostrygi. Prze­po­ła­wia je i wdy­cha za­pach mo­rza.

Wczo­raj­szy wie­czór był długi. Całe stare to­wa­rzy­stwo z kan­ce­la­rii ad­wo­kac­kiej sie­działo u niej do pierw­szej w nocy. Przy kilku bu­tel­kach wina i smacz­nych prze­ką­skach roz­ma­wiali o wszyst­kim, o męż­czy­znach i by­łych ko­le­gach, o la­se­ro­te­ra­pii i jo­dze. Dużo się śmiali, ale także sporo pła­kali. Mona z uśmie­chem kła­dzie po­łówki ostryg na łożu z lodu. To fan­ta­styczne, że po pięt­na­stu la­tach można wró­cić do przy­jaźni i kon­ty­nu­ować ją od miej­sca, w któ­rym zo­stała za­wie­szona.

Od­wraca się, żeby wy­jąć ta­ba­sco ze spi­żarki. Kiedy otwiera drzwi, przy­po­mina so­bie, że się skoń­czyło. W ze­szłym ty­go­dniu zu­żyła resztkę do salsy, prze­myła bu­telkę i odło­żyła ją do po­jem­nika na szkło. Pa­trzy na ostrygi, a po­tem zerka na ze­ga­rek. Jest za dwa­dzie­ścia dzie­siąta. Je­śli ru­szy te­raz, zdąży do sklepu Ica przed za­mknię­ciem.

Wy­pija łyk szam­pana, po­chyla się i głasz­cze Coco po gło­wie.

– Ty zo­sta­niesz w domu. Nie­długo wrócę – mówi i wy­cho­dzi.

Wie­czór jest ci­chy, a na ciem­nym nie­bie świeci ja­sny księ­życ. Ulice opu­sto­szały. Kiedy po­ko­nuje sa­mo­cho­dem krótki od­ci­nek do cen­trum, spo­tyka je­dy­nie męż­czy­znę spa­ce­ru­ją­cego z psem. Szare spodnie dre­sowe wi­szą mu na tyłku. Od­wraca w jej stronę opuch­niętą czer­woną twarz. Mona unosi rękę na znak po­zdro­wie­nia, ale nie­zna­jomy od­wraca wzrok i przy­ciąga do sie­bie psa, który wy­gląda na rów­nie zmę­czo­nego, jak jego pan.

Par­kuje, wcho­dzi do sklepu, prze­ci­ska się mię­dzy cia­snymi alej­kami i znaj­duje ta­ba­sco. Zdej­muje z półki dwie bu­telki i do­kłada do ko­szyka puszkę soli w płat­kach. Zbliża się go­dzina za­mknię­cia sklepu i w środku pa­nują pustki. Tym więk­sze jest jej za­sko­cze­nie, gdy wy­cho­dząc zza rogu, zde­rza się z ja­kimś męż­czy­zną.

– Oj, prze­pra­szam – mówi.

Tam­ten się od­wraca. Roz­po­znaw­szy Monę, sztyw­nieje i mie­rzy ją wzro­kiem od stóp do głów.

– Mona Schil­ler – rzuca z po­gardą i prze­cze­suje dło­nią grzywkę. – Że też ni­gdy nie można mieć od pani spo­koju.

Mona od­wza­jem­nia jego spoj­rze­nie. To Johnny Land­ström, miej­scowy ca­sa­nova, który – jak się oka­zało – po­trafi także wy­łu­dzać od lu­dzi pie­nią­dze. Nic dziw­nego, że nie chce jej wi­dzieć. To prze­cież ona zde­ma­sko­wała tego wiel­kiego oszu­sta. Nie może na niego pa­trzeć, ale trudno uni­kać lu­dzi w ma­łym Var­gön.

– Nie – od­po­wiada i po­pra­wia ko­szyk na ra­mie­niu. – Nie dam panu spo­koju, jak­kol­wiek mocno by pan tego pra­gnął. Ni­g­dzie się nie wy­bie­ram.

– Ja pier­dolę – klnie Johnny, a wtedy zza jego ple­ców wy­cho­dzi młoda dziew­czyna w ob­ci­słych dżin­sach i prze­zro­czy­stej bluzce. Za­rzuca wło­sami, staje u jego boku i wład­czym ge­stem kła­dzie mu dłoń na ra­mie­niu.

Mona unosi brwi.

– Co pani od­biło, do cho­lery? – do­daje Johnny i przy­ciąga dziew­czynę bli­żej.

Mona kręci głową i ru­sza przed sie­bie, ale Johnny za­stę­puje jej drogę. Mona przy­staje i wle­pia w niego wzrok. Bez wąt­pie­nia do­ro­biła się pierw­szego praw­dzi­wego wroga od przy­jazdu do Var­gön. Nie żeby jej to prze­szka­dzało. Ale bez typ­ków w ro­dzaju Johnny’ego Land­ströma spo­koj­nie mo­głaby się obejść.

Zerka na młodą ko­bietę. To przy­kre, że Johnny na­dal po­dąża utar­tymi ścież­kami. Jego żona już nie chce mieć z nim nic wspól­nego. Mona współ­czuje tym bied­nym dziew­czy­nom, które dają mu się za­uro­czyć.

Robi krok do przodu.

– Pro­szę się prze­su­nąć – mówi, wy­trzy­mu­jąc spoj­rze­nie.

Ką­ciki ust Land­ströma wy­krzy­wiają się w szy­der­czym uśmie­chu.

– Po­wie­dzia­łam: „pro­szę się prze­su­nąć” – po­wta­rza Mona.

– Bo co?

Mona wpa­truje się w niego.

– Na­prawdę chce pan znać od­po­wiedź?

Blon­dynka chwyta go za ra­mię i po­ciąga.

– Chodź już – mówi, pa­trząc na niego – Idziemy.

Johnny od­wraca się do niej i przy­ta­kuje. Kie­ruje wzrok ku Mo­nie.

– Na­stęp­nym ra­zem… – za­czyna, ale nie koń­czy.

Mona wzru­sza ra­mio­nami.

– Ja­sne. Wszyst­kiego do­brego, Johnny – od­po­wiada i od­cho­dzi. Ty ża­ło­sny mały gnojku, ta­kich jak ty zja­dam na śnia­da­nie, do­daje w my­ślach, idąc alejką.

– Cześć, Mona – Lotta Göt­blad uśmie­cha się do niej pro­mien­nie ze swo­jego sta­no­wi­ska przy ka­sie.

– Cześć! – od­po­wiada Mona, wy­kła­da­jąc to­wary na ta­śmę. – Ładny mamy wie­czór.

Wsuwa kartę do czyt­nika i wy­stu­kuje PIN. Za­biera ta­ba­sco, sól i wkłada do torby.

– Naj­lep­szego – mówi i wy­cho­dzi.

Sły­szy za sobą klik­nię­cie i wi­dzi, że Lotta ma­cha jej przez szybę. Od­ma­chuje i idzie na par­king. Od strony Fyr­kan­ten nad­jeż­dża trak­tor sa­mo­róbka. Młody kie­rowca słu­cha gło­śno Ed­diego Me­duzy. Mona przy­staje, żeby go prze­pu­ścić, i w tej sa­mej chwili spo­strzega, że obok jej sa­mo­chodu prze­cho­dzi ja­kiś męż­czy­zna. Idzie na sze­roko roz­sta­wio­nych no­gach, kie­ru­jąc stopy na ze­wnątrz, od­chy­la­jąc tu­łów i wy­ma­chu­jąc rę­kami. Na­gle traci rów­no­wagę, po­tyka się o kra­węż­nik i robi duży krok na traw­nik. Mona stoi w miej­scu i go ob­ser­wuje. Nie z cie­ka­wo­ści, jak tam­ten so­bie po­ra­dzi – nie ulega wąt­pli­wo­ści, że jest w sztok pi­jany – lecz dla­tego, że wy­gląda zna­jomo.

Jest po­stawny i wy­soki. Na gło­wie ma nie­bie­ską czapkę z włóczki na­cią­gniętą na uszy, mimo że tego sierp­nio­wego wie­czoru tem­pe­ra­tura wy­nosi po­nad dwa­dzie­ścia stopni. Po­pla­miony T-shirt zwisa na brudne, ni­sko opusz­czone spodnie i – na szczę­ście – za­krywa de­kolt mu­ra­rza. Pla­sti­kowa re­kla­mówka ze sklepu mo­no­po­lo­wego dynda w pra­wej dłoni tam i z po­wro­tem w rytm chwiej­nych kro­ków. Na­gle męż­czy­zna po­tyka się znowu i tym ra­zem się prze­wraca, i z im­pe­tem ude­rza o pa­gó­rek.

– Au! – krzy­czy.

Mona prze­biega przez ulicę, a on nie­zdar­nie się gra­moli. Staje chwiej­nie i sku­pia wzrok na le­żą­cej przed nim w tra­wie re­kla­mówce. Strużka krwi spływa mu z łok­cia. Męż­czy­zna po­chyla się, pod­piera rę­kami, żeby nie stra­cić rów­no­wagi, chwyta torbę i przy­ciąga ją do sie­bie. Po­zo­staje chwilę w ta­kiej po­zy­cji, po czym od­py­cha się od ziemi i wstaje.

Roz­chyla re­kla­mówkę i za­gląda do środka. Wy­daje się za­do­wo­lony z tego, co wi­dzi, bo kiwa głową i kon­ty­nu­uje za­ma­szy­sty i nie­pewny marsz po żwi­ro­wej ścieżce, ob­raw­szy za cel par­kową ławkę pod wi­szą­cymi nad nią cięż­kimi ga­łę­ziami. Pra­wie zwala się na nią i od­wraca głowę. Wtedy Mona go roz­po­znaje.Roz­dział 3

Za­czyna się od sła­bych po­stu­ki­wań. Po­tem dźwięk przy­biera na sile i prze­cho­dzi w ryt­miczny głu­chy po­głos, gdy po­de­szwy bu­tów do bie­ga­nia sty­kają się z mięk­kim pod­ło­żem le­śnej ścieżki. Kiedy Agnes zbiega ze wzgó­rza, las ską­pany jest w bla­dym świe­tle sierp­nio­wego księ­życa. Słabe po­dmu­chy owie­wają drzewa, a na omsza­łej ziemi tań­czą drżące cie­nie ga­łęzi.

Nic nie może się rów­nać z po­czu­ciem wol­no­ści, które to­wa­rzy­szy bie­ga­niu po dzi­kim te­re­nie. Na dzie­wi­czych ścież­kach, po­ro­śnię­tych mchem pa­gór­kach, po­nad zwa­lo­nymi drze­wami i wo­kół pod­mo­kłych te­re­nów, tak bli­sko na­tury, jak to tylko moż­liwe.

Na ścieżce leży ga­łąź. Agnes ją prze­ska­kuje i bie­gnie da­lej, ale zna­jomy spo­kój się nie po­ja­wia. Może to przez peł­nię księ­życa albo cie­nie, które po­ja­wiają się na każ­dym za­krę­cie, przy­pra­wia­jąc ją o dresz­cze. Kilka razy czuła się tak, jakby ktoś za nią był, ale kiedy się od­wró­ciła, ni­kogo nie do­strze­gła.

Na­gle sły­szy ja­kiś dźwięk. Szybko od­wraca głowę, a wtedy wi­dzi błysk w mroku. Przy­spie­sza kroku i po chwili krzy­czy z bólu, tra­fiw­szy stopą na ka­mień. Po­tyka się, robi krok w bok, żeby nie upaść, i na oślep wy­ciąga rękę przed sie­bie. Na­po­tyka pień świerka i ostra kora ob­ciera jej wnę­trze dłoni. Ko­bieta od­zy­skuje rów­no­wagę i przy­staje. Jej dłoń spo­czywa na pach­ną­cym ży­wicą i igli­wiem pniu. Wo­kół pa­nuje gę­sta ci­sza, ale nie może się po­zbyć po­czu­cia, że coś kryje się w ciem­no­ści.

Pusz­cza pień, igno­ruje ból w sto­pie i wy­biega na ścieżkę pro­wa­dzącą da­lej w dół zbo­cza. Bie­gnie co­raz szyb­ciej, aż do­ciera do drogi.

Tu jest ja­śniej i Agnes na­biera otu­chy, wi­dząc, że na skraju drogi stoi ja­kiś sa­mo­chód. Nie­przy­jemne uczu­cie mija, a jej krok na­biera lek­ko­ści. Póź­niej mię­dzy pniami drzew do­strzega srebrne auto, które po­ży­czyła od taty, i pusz­cza się sprin­tem na par­king.

Tam przy­staje, opiera dło­nie o uda i po­chyla, żeby zła­pać od­dech. Nie na długo, tylko na je­den czy dwa wde­chy i wy­de­chy. Po­tem się pro­stuje, otwiera sa­mo­chód i wska­kuje do środka. Na­ci­ska przy­cisk po we­wnętrz­nej stro­nie drzwi i sły­szy klik­nię­cie zamka. Od­dy­cha z ulgą.

Mrok za szy­bami otula ją ze wszyst­kich stron. Agnes uru­cha­mia sil­nik. Włą­cza się mu­zyka, a świa­tło re­flek­to­rów pada na gę­ste za­ro­śla. Ko­bieta wrzuca wsteczny i wy­jeż­dża z par­kingu, a na­stęp­nie skręca w żwi­rową drogę.

Pod­daje się mu­zyce i wtó­ruje Drake’owi w _God’s Plan_. Naj­pierw nie­śmiało, a w końcu tak gło­śno, że pra­wie krzy­czy. Ależ jest głu­pia. Uwiel­bia bie­gać po la­sach i gó­rach, a te­raz mi­nie dużo czasu, za­nim znów bę­dzie mo­gła to ro­bić. Ze­psuła so­bie cały wie­czór tylko dla­tego, że wma­wia so­bie nie wia­domo co.

Przy­naj­mniej udało jej się stam­tąd wy­do­stać. Ma zdrę­twiałe nogi i jest zmę­czona. Pie­cze ją ręka, którą po­dra­pała o korę. Chce już być w domu na ka­na­pie i oglą­dać re­ality show _Wahl­grens värld._ Nie za­mie­rza na­wet brać prysz­nica. Za­pa­rzy tylko her­batę, włą­czy te­le­wi­zor, wy­cią­gnie nogi przed sie­bie i bę­dzie się śmiała z głu­pot wy­my­śla­nych przez bo­ha­te­rów pro­gramu.

Wy­dają się taką miłą ro­dziną – urzą­dzają wiel­kie wło­skie ko­la­cje, a kiedy się prze­ko­ma­rzają, czuć w tym mi­łość. Zu­peł­nie ina­czej niż u niej: matka za­wsze pra­cuje, a oj­ciec ni­gdy się nie od­zywa. Ju­tro jed­nak się prze­pro­wa­dza. Już czuje mro­wie­nie w brzu­chu. Nowe mia­sto, nowa szkoła, nowi kum­ple. Pra­wie wszystko nowe. Brzę­czy ko­mórka, więc od­wraca wzrok na sie­dze­nie pa­sa­żera.

Ekran świeci, Agnes sięga po te­le­fon, gdy na­gle coś ude­rza o bla­chę.

– _Shit!_ – krzy­czy i z ca­łej siły wci­ska ha­mu­lec. – Co to było, do cho­lery?Roz­dział 4

Mona siada obok męż­czy­zny na ławce w parku i od razu się wzdryga. Ude­rza ją odór brudu, szczyn i prze­tra­wio­nego al­ko­holu. Wzrok po­dąża w kie­runku jego kro­cza. Czyżby na­prawdę się zsi­kał? Do­ro­sły chłop? A więc tak po­to­czyło się jego ży­cie. Zo­stał par­ko­wym pi­ja­kiem. Ale kto mógłby go wi­nić po tym wszyst­kim, co prze­szedł?

Głowa opa­dła mu na bok, sły­chać gło­śne chra­pa­nie. Mona się roz­gląda. Do­cho­dzi do wnio­sku, że nie może go tu zo­sta­wić w ta­kim sta­nie. Musi do­pil­no­wać, by wró­cił do domu. Nie­wąt­pli­wie po­wi­nien też coś zjeść.

Wy­ciąga rękę i przy­kłada do jego go­łego ra­mie­nia. Jest cie­płe i wil­gotne, przy­po­mina su­rowe cia­sto droż­dżowe.

– Hej, Frank – mówi Mona i ści­ska go lekko pal­cami.

Od­po­wiada jej coś w ro­dzaju chrząk­nię­cia.

– Frank – po­wta­rza Mona, tym ra­zem nieco ostrzej.

Ten pod­nosi głowę i się od­wraca. Oczy ma prze­krwione, twarz po­bruż­dżoną i czer­woną od słońca, a z ob­wi­słych ust zwisa strużka śliny. Spo­gląda na ko­bietę i pró­buje sku­pić wzrok.

– To ja, Mona.

Po­woli w jego męt­nych oczach coś się za­pala.

– Mona – mówi, a jego usta się wy­krzy­wiają; chyba można to uznać za uśmiech. Prze­jeż­dża wierz­chem brud­nej dłoni po ustach i wy­ciera ślinę. – A więc wró­ci­łaś?

– Tak. – Mona się roz­gląda i roz­waża, czy wziąć go do sa­mo­chodu, czy za­dzwo­nić po tak­sówkę. – Wpro­wa­dzi­łam się tu pięć mie­sięcy temu. Miesz­kam te­raz w willi Björ­kås.

– Coś ta­kiego! – woła Frank i kaszle.

Wiatr huśta ga­łę­ziami świerku nad ich gło­wami, roz­ko­ły­sane cie­nie kładą mu się na twa­rzy.

– Kto by po­my­ślał, że wró­cisz do domu? – beł­ko­cze. – Ile lat cię nie było?

– Pięt­na­ście. Nie było mnie pięt­na­ście lat – po­wta­rza i do­daje: – Chcia­łam wró­cić do chło­pa­ków.

Na­tych­miast tego ża­łuje i od­wraca wzrok w kie­runku po­wy­krę­ca­nego pnia brzozy nad sta­wem. Dla­czego to po­wie­działa? To było cho­ler­nie nie­po­trzebne.

– Hm – pry­cha Frank i sięga po torbę ze sklepu mo­no­po­lo­wego, która stoi obok niego na ławce. Wy­ciąga z niej bu­telkę wódki i po­woli od­kręca. Nie­bie­ska ety­kieta błysz­czy, gdy on przy­kłada flaszkę do ust i za­czyna pić. Po­tem się otrząsa i nie­przy­jem­nie krzywi.

– Wy­bacz. – Mona spusz­cza wzrok. – Nie chcia­łam…

– E tam… – Frank ma­cha ręką. Pod­suwa jej bu­telkę.

Mona kręci głową. Nie za­mie­rzała spę­dzić tego wie­czoru na ławce w parku, pi­jąc wódkę pro­sto z bu­telki. Przez głowę prze­myka jej myśl o ostry­gach, szam­pa­nie i se­rialu na Net­flik­sie, ale czuje za­wsty­dze­nie z po­wodu swo­jego ego­izmu.

– Wi­dzia­łam, że upa­dłeś, i chcia­łam tylko spraw­dzić, czy wszystko z tobą w po­rządku. Mogę ci po­móc do­trzeć do domu?

Frank wzru­sza ra­mio­nami, chrząka i strzyka śliną, która za­trzy­muje się na dwóch źdźbłach trawy. Ugi­nają się pod cię­ża­rem i plwo­cina po­woli spływa na zie­mię.

– Jak twoja ręka? – za­daje ko­lejne py­ta­nie Mona. Krew z rany na łok­ciu zo­stała roz­sma­ro­wana i te­raz na­wet dłoń jest czer­wona. – Zra­ni­łeś się.

– To nic ta­kiego. – Frank wzru­sza ra­mio­nami. – Tylko za­dra­pa­nie.

Mona kiwa głową, sie­dzą w mil­cze­niu. Frank po­ciąga jesz­cze łyk z bu­telki, a Mona przy­gląda się prze­jeż­dża­ją­cemu drogą sa­mo­cho­dowi.

– Nie wi­dzia­łam cię tu przed­tem – mówi w końcu.

– Eee – od­po­wiada Frank, wstrząsa nim skurcz. – Je­stem tu już od ja­kie­goś czasu.

Mona przy­ta­kuje.

– Twoim chło­pa­kom się uło­żyło – do­daje Frank, uka­zu­jąc zęby w krzy­wym uśmie­chu.

Mona unosi brwi. W tej kwe­stii pa­nuje chyba róż­nica zdań, ale to prawda, An­ton i Wil­liam są w po­rządku. Jest z nich dumna, na­wet je­śli temu dru­giemu w okre­sie do­ra­sta­nia przy­da­łoby się wy­cho­wy­wa­nie że­la­zną ręką.

– Twój star­szy syn… – Frank po­trząsa głową, żeby so­bie przy­po­mnieć. – Jak on się na­zywa?

– An­ton.

– A, no tak. An­ton. Po­li­cjant i w ogóle. Znam go bar­dzo do­brze. Cza­sem by­wał na tyle uprzejmy, by za­ła­twić mi kwa­terę na noc.

Frank śmieje się z tego żartu i Mona też się uśmie­cha, choć to wła­ści­wie bar­dziej tra­giczne niż ko­miczne, że An­ton od­sta­wiał go do izby wy­trzeź­wień.

– I jesz­cze mały, Will – kon­ty­nu­uje.

– Już nie taki mały.

– Eee tam. – Frank się śmieje i po­ciąga z bu­telki. – Jego pa­mię­tam z cza­sów, gdy był mały. Praw­dziwy urwis, ale Elsa go lu­biła.

Mona wzdryga się na wspo­mnie­nie Elsy, a Frank kiwa głową i kon­ty­nu­uje:

– Czę­sto o nim mó­wiła po po­wro­cie ze szkoły. Will to, Will tamto. – Znów bie­rze łyk i drżącą dło­nią wska­zuje piz­ze­rię przy hali Fyr­kan­ten. – A tam ku­puje pizzę. Zwy­kle bie­rze dwie, przy­cho­dzi do mnie i daje mi jedną. Tro­skliwy chło­pak. – Frank po­now­nie kiwa głową i gło­śno od­chrzą­kuje. – Tak, do­brych masz tych chło­pa­ków.

Na te słowa robi jej się cie­pło na sercu. Pe­ter do­brze się spi­sał, wy­cho­wu­jąc ich pod­czas jej nie­obec­no­ści. Dzięki temu jest jej tro­chę mniej smutno, że ich zo­sta­wiła, choć i tak ni­gdy nie prze­sta­nie się za­drę­czać z po­wodu de­cy­zji, którą pod­jęła pięt­na­ście lat temu.

Ja­kiś czas mil­czą i pa­trzą, jak po­dmuch wia­tru marsz­czy po­wierzch­nię wody. W końcu czuje, że musi to po­wie­dzieć. Nie może się zo­ba­czyć z Fran­kiem i nie wspo­mnieć, jak bar­dzo jej przy­kro, że on i jego ro­dzina mu­sieli tyle przejść.

– Wiesz, ja… – za­czyna, ale urywa, kiedy on kręci głową i pod­suwa jej za­krwa­wioną dłoń.

– Nie – mówi, a w jego gło­sie sły­chać na­gle ostrzej­szy ton. – Nie chcę tego słu­chać.

Przy­ciąga torbę i chowa do niej bu­telkę. Z wy­sił­kiem wstaje i od­cho­dzi chwiej­nym kro­kiem. Mona od­pro­wa­dza go wzro­kiem. Waha się. Czy po­winna z nim pójść?

Nie robi tego. Zo­staje na ławce.Roz­dział 5

Agnes wci­ska ha­mu­lec.

– _Shit, shit, shit!_ – po­wta­rza, wa­ląc dło­nią w kie­row­nicę. Tata bę­dzie wście­kły, je­śli wgnie­cie mu ka­ro­se­rię. Ko­cha to bmw, auto godne lu­bież­nego sta­ru­cha.

Przy­gryza wargę. Jej spoj­rze­nie za­trzy­muje się na oświe­tlo­nej żwi­ro­wej dro­dze, którą ma przed sobą, i w jej gło­wie za­czyna kieł­ko­wać pewna myśl. Mo­głaby uda­wać, że nic się nie stało. Ju­tro się wy­pro­wa­dza, więc je­śli tata nic nie za­uważy do tego czasu, bę­dzie bez­pieczna. Cała wina spad­nie na mamę.

Wrzuca luz i za­ciąga ha­mu­lec ręczny. Musi zo­ba­czyć, na co na­je­chała. Nie może tak po pro­stu pry­snąć. Tam może le­żeć ranne zwie­rzę.

Otwiera drzwi i opusz­cza stopę na zie­mię, ale druga zo­staje w sa­mo­cho­dzie. Ranne zwie­rzę może się oka­zać nie­bez­pieczne, więc w ra­zie czego musi być go­towa wsko­czyć z po­wro­tem do sa­mo­chodu.

Ostroż­nie wy­chyla się nad drzwiami, pa­trzy w dół i mocno wciąga po­wie­trze.

– O, Boże! – wy­krzy­kuje i za­sła­nia usta dło­nią.

Ktoś tam leży. Prze­je­chała czło­wieka. Pusz­cza drzwi i bie­gnie przed sie­bie, czu­jąc mocne bi­cie serca.

Czło­wiek leży na ziemi obok sa­mo­chodu, tuż przy opo­nie, ską­pany w świe­tle re­flek­to­rów.

– Prze­pra­szam, prze­pra­szam, prze­pra­szam – po­wta­rza Agnes z roz­pa­czą i kuca przy ciele. – Nie wi­dzia­łam cię. Jak to się stało?

Męż­czy­zna wolno od­wraca głowę. Agnes za­krywa twarz rę­kami, kiedy wi­dzi krew.

– Jak się czu­jesz? Po­móc ci wstać?

Sły­szy, że męż­czy­zna beł­ko­cze, chwyta go za ra­mię, ale kiedy ten krzy­czy z bólu, szybko pusz­cza.

– Prze­pra­szam!

Co ro­bić? Roz­gląda się. Męż­czy­zna jest cały za­krwa­wiony. A je­śli umiera? Gdyby była z nią mama, na pewno by wie­działa, co i jak. Agnes pod­nosi wzrok. Musi do niej za­dzwo­nić.

Szybko wstaje i cofa się o krok. Męż­czy­zna ję­czy, pró­bu­jąc usiąść. Agnes znów się po­chyla i chwyta go za ra­mię, tym ra­zem nieco ostroż­niej. Jego ciężki od­dech mie­sza się z jej szyb­kim i płyt­kim.

Agnes roz­gląda się po­now­nie. Nic z tego nie ro­zu­mie. Skąd on się tu wziął? Jakby wy­rósł spod ziemi. Wpraw­dzie jest ciemno, ale prze­cież mu­siał wi­dzieć nad­jeż­dża­jący sa­mo­chód.

Znów ję­czy, a Agnes zwraca się do niego ko­lejny raz:

– Co mogę zro­bić? – pyta zroz­pa­czona.

Męż­czy­zna ociera czoło, roz­sma­ro­wu­jąc so­bie krew na twa­rzy, przez co wy­gląda jesz­cze go­rzej. Agnes nie wi­dzi jego oczu. Są przy­mknięte. Ból musi być nie do znie­sie­nia.

– Trzeba cię za­wieźć do le­ka­rza – oznaj­mia zde­cy­do­wa­nie Agnes. – Za­dzwo­nię po ka­retkę.

– Nie! – krzy­czy męż­czy­zna i za­nosi się kasz­lem. – Nie jest aż tak źle. Je­śli tylko dasz radę mnie za­wieźć, wszystko bę­dzie do­brze.

Ma słaby i zmę­czony głos, więc Agnes się waha. Czy nie po­wi­nien po­je­chać do szpi­tala, żeby obej­rzał go le­karz? A je­śli jest po­waż­nie ranny? Nie je­chała szybko, ale naj­wy­raź­niej tyle wy­star­czyło.

– Nie mie­szaj się w coś ta­kiego – mówi męż­czy­zna, trzy­ma­jąc się za głowę. – Nie­dawno do­sta­łaś prawo jazdy, prawda?

Tak było. Ma dwa­dzie­ścia cztery lata, a prawo jazdy do­piero od trzech mie­sięcy. Ale skąd on to wie? I czy w ogóle można je stra­cić w taki spo­sób? Prze­cież to nie jej wina, że fa­cet się nie roz­gląda.

Agnes cofa się o krok. Może mimo wszystko le­piej, by sama go za­wio­zła. Z tru­dem zdała eg­za­min na prawo jazdy. Mu­siała trzy razy po­wta­rzać teo­rię i nie chce prze­cho­dzić przez to znowu. Poza tym wy­gląda na to, że męż­czy­zna już pod­jął de­cy­zję. A ona prze­cież nie uda­wała, że sięga po te­le­fon.

– Okej – mówi szybko, żeby żadne z nich nie zdą­żyło się roz­my­ślić. – Za­wiozę cię.

Po­maga mu wstać i wsiąść do sa­mo­chodu. On znowu kaszle i za­sła­nia usta ra­mie­niem, a Agnes wzdy­cha, w dal­szym ciągu oszo­ło­miona tym, że zda­rzyło jej się coś ta­kiego.

– Na ra­zie okej? – pyta, a kiedy tam­ten kiwa głową, za­myka drzwi, okrąża sa­mo­chód i siada za kie­row­nicą. Pa­trzy na niego po­now­nie w ciem­no­ści i pró­buje do­dać mu otu­chy uśmie­chem. Męż­czy­zna wy­gląda zna­jomo. – Chyba cię skądś znam, spo­tka­li­śmy się już kie­dyś?

Chwyta dźwi­gnię zmiany bie­gów i już ma wrzu­cić _drive_, kiedy czuje twardy jak stal ucisk na szyi. Pró­buje od­wró­cić głowę, a jed­no­cze­śnie z gar­dła wy­do­bywa jej się zdzi­wiony okrzyk. Nie zdąży jed­nak opu­ścić ust, bo wszystko eks­plo­duje bó­lem.Roz­dział 6

Mona cia­śniej owija się weł­nia­nym pon­cho. Zja­dła ostrygi, wy­piła szam­pana i wy­szła na ostatni tego wie­czoru spa­cer z Coco. Idzie ścieżką w kie­runku lasu bu­ko­wego. W ciem­no­ści roz­brzmiewa upiorny głos go­łę­bia si­niaka, a w sła­bym świe­tle la­tarni wi­dać nie­zgrabny kształt sku­lony po­środku ścieżki.

– Do­bry wie­czór, Bufo! – Mona opusz­cza wzrok na ro­pu­chę, która cier­pli­wie sie­dzi pod la­tar­nią i czeka, aż ja­kiś owad spad­nie i po­służy jej za po­si­łek. Ze swoją grubą bro­daw­ko­watą głową nie wy­gląda naj­pięk­niej, ale Mona po­lu­biła ten ele­ment wie­czor­nych spa­ce­rów z Coco.

Idzie da­lej bu­ko­wym la­sem, okrąża go i kie­ruje się w stronę stawu. Po po­wro­cie do domu od­szu­kała książkę o El­sie. Miała ją na półce przez wiele lat, ale nie mo­gła się zmo­bi­li­zo­wać do lek­tury. Otwo­rzyła na stro­nie ze zdję­ciem Franka. Czas nie ob­szedł się z nim ła­ska­wie. Wy­gląda na pra­wie dwu­krot­nie star­szego, niż jest w rze­czy­wi­sto­ści. Ma po­oraną bruz­dami twarz, dło­nie całe w pla­mach i pra­wie zu­peł­nie za­ni­kły mu mię­śnie, przez co wy­gląda jak cień daw­nego sie­bie.

Nie my­ślała o nim ani o El­sie od kilku lat. Ostat­nim ra­zem w oko­li­cach dwa ty­siące dwu­na­stego roku, gdy sprawa zo­stała po­ru­szona w pro­wa­dzo­nym przez Has­sego Aro pro­gra­mie _Po­szu­ki­wani_. Nic to nie dało. Elsy w dal­szym ciągu nie od­na­le­ziono.

Mona aż pod­ska­kuje, sły­sząc kaczkę, która na­gle pod­rywa się do lotu, kwa­cząc ob­ra­żona. Po­tem lą­duje na wo­dzie, a po po­wierzchni roz­cho­dzą się kręgi. Za­raz po­tem Mona za­uważa wy­sta­jącą z trzcin głowę Coco i wy­bu­cha śmie­chem. Kaczki miały do­brze, do­póki nie wpro­wa­dziła się Coco. Suka za­częła na nie po­lo­wać, ale Mona nie jest pewna, czy wie­dzia­łaby, co ro­bić, gdyby na­prawdę udało jej się któ­rąś zła­pać.

– Chodź, Coco – mówi, a suczka bie­gnie do niej, aż po­wie­wają jej uszy. – Idziemy się po­ło­żyć.

Scho­dzi ze żwi­ro­wej ścieżki i wkra­cza na drew­niany mo­stek prze­rzu­cony nad ka­na­łem łą­czą­cym dwa stawy. Na wznie­sie­niu na wprost stoi duży biały dom. Jej piękna willa Björ­kås. Ma zie­lony bla­szany dach i wiel­kie okna ze szpro­sami. Coco wy­peł­niła pustkę w wiel­kich po­ko­jach, a kiedy wpro­wa­dziła się Hedda, willa jesz­cze bar­dziej za­częła przy­po­mi­nać praw­dziwy dom.

An­ton wy­glą­dał na zmar­twio­nego, gdy usły­szał, że za­pro­po­no­wała Hed­dzie duży po­kój z wi­do­kiem na ko­ściół.

– Nie wiesz, w co się pa­ku­jesz – po­wie­dział. – Wy­daje ci się, że ją znasz, ale co tak na­prawdę o niej wiesz? To znisz­czona ży­ciem była strip­ti­zerka, cią­gnąca ze sobą tak wielki ba­gaż do­świad­czeń, że na­wet po­łowa to by­łoby aż nadto. Nie da się prze­wi­dzieć, co ko­muś ta­kiemu może strze­lić do głowy. Nie po­czu­waj się do od­po­wie­dzial­no­ści. Nie mu­sisz się nią opie­ko­wać jak psem. Nas mo­głaś…

W tym miej­scu urwał. Mona wie, co za­mie­rzał po­wie­dzieć. Że ich zo­sta­wiła, a te­raz chce się zaj­mo­wać zu­peł­nie obcą osobą. Czyżby pró­bo­wała zre­kom­pen­so­wać so­bie, to co zro­biła? Czy to dla­tego za­jęła się Coco i Heddą? Nie, nie wy­daje jej się. An­ton ma ra­cję, że nie po­winna brać na sie­bie od­po­wie­dzial­no­ści za Heddę, ale po­lu­biła tę dziew­czynę. Z jed­nej strony silną i py­skatą, z dru­giej tak kru­chą i po­kie­re­szo­waną przez ży­cie. Hedda do­ra­stała z nie­obecną matką i oj­cem al­ko­ho­li­kiem, który, jak są­dzi Mona, cierpi w do­datku na ja­kiś ro­dzaj cho­roby psy­chicz­nej. Dziew­czyna ni­gdy nie po­wie­działa tego wprost, ale dało się to wy­czy­tać mię­dzy wier­szami. Ro­zu­mie też, że nie wie o wielu spra­wach, ale Hedda nie musi wszyst­kim się z nią dzie­lić.

Mona za­wsze ki­bi­cuje słab­szym. Do firmy ad­wo­kac­kiej w Lon­dy­nie wo­lała przyj­mo­wać mło­dych praw­ni­ków, któ­rzy, for­mal­nie rzecz bio­rąc, nie mieli od­po­wied­niego ka­pi­tału kul­tu­ro­wego, niż tych, któ­rzy po­cho­dzili z do­brych ro­dzin i kształ­cili się w od­po­wied­nich szko­łach. Lu­dzie z trud­niej­szym star­tem są go­towi do cięż­szej pracy, by osią­gnąć za­mie­rzone cele, a poza tym cie­szą się z suk­ce­sów, za­miast trak­to­wać je jako coś oczy­wi­stego. Poza tym to przy­jemne, kiedy im się udaje. Mają za­wsze szer­szą wi­zję, znacz­nie sil­niej­szą mo­ty­wa­cję i nie­po­rów­ny­wal­nie więk­sze chęci. Nie ma nic lep­szego niż ob­ser­wo­wa­nie i wspie­ra­nie dru­giego czło­wieka, by mógł osią­gać cele i speł­niać ma­rze­nia. Za­mie­rza to zro­bić także dla Heddy.

Idzie da­lej ścieżką, oto­czona z obu stron ide­al­nie przy­strzy­żo­nymi krze­wami buksz­panu. Kiedy po­wie­działa o Hed­dzie Wil­lia­mowi, za­re­ago­wał zu­peł­nie ina­czej niż An­ton. Po­ki­wał głową i po­słał jej chy­try uśmiech, któ­rego nie po­tra­fiła do końca zin­ter­pre­to­wać. Po­tem za­pa­lił pa­pie­rosa i po­szedł. Coś jej mó­wiło, że jest za­do­wo­lony z roz­woju wy­da­rzeń.

Mona kręci głową. Nie­ła­two roz­szy­fro­wać Wil­liama. Jest otwarty, roz­mowny i uro­czy, ale jed­no­cze­śnie za­mknięty w so­bie i ta­jem­ni­czy. Jakby pod tą otwar­to­ścią miał do­dat­kową war­stwę i ni­komu nie po­zwa­lał się do niej zbli­żyć. Dziwna sprawa z tymi jej chło­pa­kami. Wy­daje jej się, że wie, co my­śleć o swo­jej re­la­cji z An­to­nem, choć chło­pak jest za­mknięty w so­bie i nie­chęt­nie daje znać, co czuje, lecz je­śli cho­dzi o Wil­liama, nie ma po­ję­cia, co ten tak na­prawdę czuje.

Mona przy­staje i się od­wraca.

– Chodź, Coco! – krzy­czy. Suczka stoi w zu­peł­nym bez­ru­chu na ogro­do­wej ścieżce i wpa­truje się w ciem­ność. Musi za­wo­łać ją po­now­nie i do­piero wtedy Coco pod­biega i za­trzy­muje się u jej boku. Mona się na­chyla i prze­cze­suje pal­cami cie­płe fu­tro.

Od­bu­do­wuje swoje ży­cie w Var­gön. Two­rzy re­la­cje z An­to­nem i Wil­lia­mem. Od­bu­do­wała więzi z wie­loma daw­nymi przy­ja­ciółmi, na przy­kład z ludźmi z daw­nej ekipy z sądu re­jo­no­wego, ale ma też kil­koro no­wych bli­skich zna­jo­mych, jak Char­les, Gu­stav i Hedda. Jej starą nową przy­ja­ciółką nie­ocze­ki­wa­nie zo­stała też Anki z dworku Ron­num.

Mona idzie po scho­dach, na któ­rych przed trzema mie­sią­cami zna­la­zła Coco, wy­chu­dzoną i ze zła­maną nogą. Otwiera drzwi i wcho­dzą do domu. Nie za­uważa przy­po­mi­na­ją­cej cień po­staci, która chowa się wśród pni w bu­ko­wym le­sie.Roz­dział 7

Z na­sady wło­sów An­tona spływa kro­pla potu. Męż­czy­zna czuje jej ła­sko­ta­nie na czole, gdy unosi mło­tek i mocno wbija ostatni gwóźdź w szkie­let al­tany. Ociera pot wierz­chem dłoni, od­kłada mło­tek i się pro­stuje. Ze­gar wska­zuje dzie­wiątą, ale jest już cie­pło. Wy­jąt­kowo cie­pło jak na koń­cówkę sierp­nia.

Jed­nym ru­chem ściąga bluzę, uka­zu­jąc opa­lony na brą­zowo umię­śniony tors, a po­tem szybko zdej­muje spodnie i slipy. Po­zo­sta­wia ubra­nia na sto­sie, robi dwa dłu­gie susy przed sie­bie i ska­cze ze skały do wody.

Robi kilka moc­nych wy­ma­chów ra­mio­nami, a chłód je­ziora za­myka go w ob­ję­ciach. Je­zioro We­ner ota­cza jego po­zba­wione cię­żaru ciało, my­śli cichną i wszystko się za­trzy­muje. An­ton pły­nie z otwar­tymi oczami i wi­dzi, jak mi­go­czące pro­mie­nie słońca tań­czą wo­kół niego. Robi jesz­cze je­den mocny ruch, prze­cina wodę, a po­tem wy­pływa na po­wierzch­nię i dy­szy.

Za­wraca i za­czyna pły­nąć na ple­cach. Po błę­kit­nym nie­bie su­nie ry­bo­łów, który na­gle za­wisa nad wodą i nur­kuje. Wy­nu­rza się z rybą zwi­sa­jącą ze szpo­nów i leci w kie­runku góry Hal­le­berg. Jest tam mnó­stwo mor­skich pta­ków. Ze swo­imi na­gimi ska­łami, szkie­rami i nie­wi­docz­nym prze­ciw­le­głym brze­giem We­ner przy­po­mina mo­rze. Są tam też płyt­kie za­toki, dłu­gie piasz­czy­ste plaże i we­wnętrzne ar­chi­pe­lagi z mnó­stwem wysp i wy­se­pek, na które można urzą­dzać wy­prawy. Do­brze czują się tu mewy, nury, ja­strzę­bie, ry­bo­łowy, a na­wet bie­liki.

An­ton unosi głowę i pa­trzy w kie­runku lądu. Po traw­niku idzie Gabbi. Dłu­gie ja­sne włosy fa­lują jej wo­kół twa­rzy, a gołe nogi są brą­zowe. Wy­cho­dzi na skałę i kiedy nie wi­dzi go przy bu­do­wie, przy­staje. Przy­kłada dłoń do czoła, żeby osło­nić oczy, roz­gląda się, za­uważa stos ubrań na skale i od­wraca się w kie­runku wody.

– An­ton! – krzy­czy, pod­nosi rękę i wy­ma­chuje ko­mórką. – Te­le­fon do cie­bie! To Bo­dil.

An­ton wzdy­cha. Lubi swoją szczerą i nie­rzadko za­wsty­dza­jąco wul­garną ko­le­żankę. Dzi­siaj ma wolne, cie­szył się na kilka go­dzin z Gabbi i dal­sze prace sto­lar­skie przy al­ta­nie. Po­trze­bują tro­chę czasu, żeby za­dbać o sie­bie na­wza­jem. Pra­wie wszystko krąży wo­kół dziecka, któ­rego nie mają. Mu­szą spró­bo­wać się od­prę­żyć. Kilka dni temu słu­chał pod­ca­stu na te­mat tre­ningu men­tal­nego. Eks­pert mó­wił, że naj­lep­sze, co można zro­bić, by zajść w ciążę, to prze­stać o tym my­śleć. Wtedy się udaje. Oni jed­nak nie my­ślą o ni­czym in­nym. Pró­bo­wał roz­ma­wiać na ten te­mat z Gabbi, ale w ogóle nie chciała go słu­chać.

Wy­ciąga rękę z wody i ma­cha do niej.

– Po­wiedz, że od­dzwo­nię!

– Nie da rady. – Gabbi kręci głową. – To coś waż­nego.Roz­dział 8

Włosy le­dwo zdą­żyły mu wy­schnąć, gdy An­ton wcho­dzi do sali kon­fe­ren­cyj­nej ko­mi­sa­riatu w Trol­l­hät­tan. Męż­czy­zna i ko­bieta sie­dzący obok sie­bie na krze­słach wstają szybko i pa­trzą na niego. W ich oczach wi­dać de­spe­ra­cję. Jesz­cze wy­raź­niej­szą, gdy po­daje im rękę i przed­sta­wia się jako in­spek­tor po­li­cji An­ton Asplund. Ro­zu­mie to – chcą wie­dzieć, czy przy­szedł z do­brymi, czy złymi wia­do­mo­ściami.

– Ko­le­żanka… – za­czyna i wska­zuje Bo­dil, która stoi u jego boku z rę­kami w kie­sze­niach i grze­bie ję­zy­kiem w de­for­mu­ją­cej jej górną wargę du­żej por­cji snusa. – Ko­le­żanka Bo­dil wszystko mi wy­ja­śniła, ale pro­szę, by pań­stwo jesz­cze raz po­wie­dzieli, co się stało.

– Tak… – Ko­bieta prze­nosi wzrok na męża. – Je­ste­śmy tu w spra­wie Agnes – oznaj­mia, chwyta je­den z pier­ścion­ków na le­wej dłoni i za­czyna go ob­ra­cać. – Za­gi­nęła.

– Agnes to pań­stwa córka, zga­dza się? – pyta An­ton.

Już w cza­sie roz­mowy te­le­fo­nicz­nej Bo­dil wy­ja­śniła mu, że Eva i Arne Ja­kobs­so­no­wie zja­wili się na ko­mi­sa­ria­cie, by zgło­sić za­gi­nię­cie córki, a oko­licz­no­ści sprawy nie wy­glą­dają do­brze. Ma ja­sną sy­tu­ację, lecz do­brze jest za­cząć od po­czątku i od pro­stych py­tań. Roz­po­częto już przy­go­to­wa­nia do po­szu­ki­wań, więc nie ma mowy o mar­no­wa­niu czasu.

– Tak, to na­sza córka. – Eva wy­ciąga rękę i kła­dzie ją na ra­mie­niu męża. Dwa pier­ścionki na palcu wy­glą­dają na dro­gie, a pa­znok­cie ko­biety są dłu­gie i za­dbane. Eva jest ostrzy­żona na pa­zia, jej włosy mają różne od­cie­nie cie­płego brązu, a czoło jest gład­kie i, jak się wy­daje An­to­nowi, ostrzyk­nięte od­po­wied­nią ilo­ścią bo­toksu – w sam raz, by wy­glą­dało to w miarę na­tu­ral­nie.

– W ja­kim sen­sie za­gi­nęła? – pyta, uśmie­cha­jąc się uspo­ka­ja­jąco. – Bar­dzo pro­szę opo­wie­dzieć.

Eva zerka na męża i kon­ty­nu­uje:

– Wczo­raj wie­czo­rem po­szła po­bie­gać i nie wró­ciła do domu.

– Ro­zu­miem, pro­szę mó­wić da­lej. – An­ton kiwa głową na za­chętę.

– Po­ży­czyła mój sa­mo­chód – wtrąca Arne. Ma spo­kojny głos, ale zdra­dza go drże­nie rąk, gdy dra­pie się po za­ro­śnię­tym po­liczku. – Dziś rano, kiedy chcia­łem gdzieś po­je­chać, zo­rien­to­wa­łem się, że nie ma sa­mo­chodu. Po­sze­dłem na górę do Agnes, żeby za­py­tać, co z nim zro­biła, ale jej nie za­sta­łem.

– Znik­nęła – mówi Eva, a oczy za­czy­nają jej się szklić.

– Wła­śnie wtedy pań­stwo to od­kryli?

– Tak. Nie wie­dzie­li­śmy, co ro­bić – kon­ty­nu­uje Arne, jakby nie sły­szał An­tona. – Pró­bo­wa­li­śmy dzwo­nić do niej na ko­mórkę, ale nie od­bie­rała. Te­le­fo­no­wa­li­śmy też do jej zna­jo­mych. Nikt nic nie wie­dział.

– W końcu nie by­li­śmy w sta­nie dłu­żej sie­dzieć i cze­kać – wtrąca Eva.

– Zga­dza się. Wsie­dli­śmy więc do sa­mo­chodu, dru­giego, i po­je­cha­li­śmy jej szu­kać.

Milkną, a Eva nie po­trafi po­wstrzy­mać łez. Arne ją obej­muje, przy­ciąga do sie­bie i uspo­ka­ja­jąco głasz­cze po ple­cach.

– I co? – Bo­dil py­ta­jąco roz­kłada ręce. An­ton pa­trzy na nią. Cier­pli­wość nie jest jej mocną stroną.

– Stał tam… – od­po­wiada Arne po­nad głową Evy.

– Na par­kingu – do­daje Eva, szlo­cha­jąc mu w pierś.

– Z sze­roko otwar­tymi drzwiami.Roz­dział 9

Mona par­kuje sa­mo­chód na skraju drogi i wy­pusz­cza Coco. Suczka na­tych­miast pod­biega do Char­lesa Bac­kego, który czeka w czar­nych roz­czła­pa­nych bu­tach, wo­sko­wa­nych spodniach i zie­lo­nym T-shir­cie z na­pi­sem „Szwedz­kie Lasy Pań­stwowe” na piersi.

– Cześć – mówi Mona i idąc ku niemu, wkłada kra­cia­stą czapkę Bur­berry. – Długo cze­ka­łeś?

– Kwa­drans. – W zie­lo­nych oczach po­ja­wia się błysk. – Ale wiem, że masz inną ra­chubę czasu.

Mona wy­bu­cha śmie­chem i pa­trzy na po­ły­sku­jący w słońcu ze­ga­rek. Tro­chę się spóź­niła, ale Char­les nie jest ob­ra­żony. Tylko udaje.

Przy­tula go, a jej dło­nie lą­dują na wy­pcha­nym czar­nym ple­caku.

– Jak długo za­mie­rzasz tam być?

– Wzią­łem tylko coś do je­dze­nia. Po­my­śla­łem, że przy­jem­nie bę­dzie zro­bić mały pik­nik.

– Och, jak miło. Od lat nie by­łam na pik­niku – mówi Mona z uśmie­chem. W Lon­dy­nie ich nie urzą­dzano, tak samo jak w Mar­belli. Wia­domo, był Hyde Park, ale kto by tam prze­sia­dy­wał? W Hisz­pa­nii je­dli w klu­bach na plaży, cza­sem zda­rzało im się prze­ką­sić oliwki i wy­pić kie­li­szek wina w domu przy ba­se­nie. Ostatni raz na pik­niku była chyba z ma­łymi An­to­nem i Wil­lia­mem. Ma wra­że­nie, że od tam­tej pory mi­nęła cała wiecz­ność.

– Ru­szamy? – pyta Char­les, a Mona kiwa głową.

Idzie za nim, okrą­żają za­mknięty czer­wono-żółty szla­ban za­gra­dza­jący drogę tak za­ro­śniętą trawą, że bar­dziej przy­po­mi­na­jącą ścieżkę. W pro­gno­zie po­gody za­po­wia­dano po­chmurny dzień, ale prze­wi­dy­wa­nia się nie spraw­dziły, bo słońce ostro grzeje. Cień po­mię­dzy drze­wami jest przy­jemny.

Wę­drówki z Char­le­sem są wy­jąt­kowe. Zna każdą skałę i szparę, każde drzewo, ja­ski­nię i chatę po wszyst­kich swo­ich wy­ciecz­kach w góry, gdy pra­co­wał jako le­śni­czy. Po raz pierw­szy spo­tkali się na gó­rze Hun­ne­berg, kiedy po­mógł jej po tym, jak spa­dła z ko­nia. Mona po­ru­sza nad­garst­kiem. Na­dal czuje lekki ból, gdy usta­wia go pod pew­nym ką­tem. Ale tak to już jest. W końcu ma pięć­dzie­siąt sześć lat, a z wie­kiem ciało się zmie­nia i po­trze­buje wię­cej czasu na re­ge­ne­ra­cję.

Pa­trzy na plecy Char­lesa. Stał się czę­ścią jej no­wego ży­cia i go po­lu­biła. Jest ma­ło­mówny, ale kiedy już się ode­zwie, to opo­wiada cie­kawe rze­czy. Mona nie znosi lu­dzi, któ­rzy cią­gle ga­dają, choć nie mają nic do po­wie­dze­nia. Ży­cie jest na to za krót­kie. Poza tym przy­jem­nie się na niego pa­trzy i jest bar­dzo do­bry w łóżku. Czuły i pe­łen pa­sji, aż trudno uwie­rzyć, że je­den czło­wiek ma wszyst­kie te za­lety. Mimo to Mona się waha. Ktoś mógłby pew­nie po­wie­dzieć, że boi się po­now­nie wpu­ścić męż­czy­znę do swo­jego ży­cia. Że Ale­xan­der je znisz­czył. I może miałby ra­cję.

Cza­sami my­śli, że przez to, co prze­szła, by się tu­taj zna­leźć, wszech­świat mówi jej w do­sadny spo­sób, że już naj­wyż­szy czas na zmianę kie­runku w ży­ciu. Po­sta­no­wiła żyć tu i te­raz, nie mar­twić się błę­dami ani prze­szło­ścią, ale też nie mieć zbyt wielu pla­nów na przy­szłość. Za­miast tego bę­dzie przy­sta­wała, słu­chała śpiewu pta­ków, wdy­chała za­pach świeżo sko­szo­nej trawy i roz­ko­szo­wała się pięk­nem przy­rody w oko­li­cach Var­gön. Nie za­mie­rza ucie­kać co­raz da­lej. Prze­szłość prę­dzej czy póź­niej ją do­goni, a wtedy wy­star­czy chwila, by wszystko stra­cić.

Mi­jają okrą­gły zbior­nik wodny i idą ścieżką pod górę. Kroki tłumi gruby dy­wan ze świer­ko­wych ga­łęzi, a gę­sty las trzyma ich w cie­płym uści­sku. Kiedy wy­cho­dzą na szczyt, czuje po­dmuch i na­gle ma przed sobą piękny wi­dok roz­cią­ga­jący się z naj­wyż­szego punktu na Hal­le­bergu. Jak głosi le­genda, było to jedno z miejsc, gdzie w cza­sach po­gań­skich starcy po­peł­niali sa­mo­bój­stwa, gdy nie byli w sta­nie sami się utrzy­mać ani po­móc w go­spo­dar­stwie do­mo­wym. Skała przed nimi opada pio­nowo jak ściana z po­fał­do­wa­nego sza­rego ka­mie­nia, pro­sto w do­linę Lil­le­skog, która znaj­duje się po­mię­dzy dwiema gó­rami.

Mona robi krok przed sie­bie, pa­trzy w dół i czuje ssa­nie w żo­łądku.

– My­ślisz, że lu­dzie na­prawdę rzu­cali się stąd w prze­paść? – pyta, nie mo­gąc ode­rwać wzroku od urwi­ska.

– Mówi się, że ktoś mógł im w tym po­ma­gać.

Char­les staje tuż za jej ple­cami i obej­muje jej ra­miona.

– Jak to?

– Cała ro­dzina trzy­mała drąg i spy­chała starca z urwi­ska.

Mona od­wraca się do niego.

– Straszne.

– Tak. – Char­les kiwa głową. – Ale nie ma żad­nych do­wo­dów, że wła­śnie tak to się od­by­wało. Miejmy więc na­dzieję, że to tylko wy­mysł.

– Masz ra­cję. – Od­wraca się i znów na­pawa wzrok wi­do­kami. Dwa kruki lecą wzdłuż do­liny, ich czarne upie­rze­nie błysz­czy w słońcu.

– Po­dobno była tu Wal­halla Odyna – mówi Char­les. On także za­uważa kruki.

Mona kiwa głową i my­śli o babci Jo­han­nie, przy­po­mina so­bie jej opo­wie­ści o gó­rach i peł­nych ta­jem­nic la­sach, o nad­na­tu­ral­nych stwo­rze­niach, ni­zioł­kach i in­nych nie­wy­tłu­ma­czal­nych zja­wi­skach.

– Na­prawdę można zro­zu­mieć, dla­czego wie­rzono, że tu, na gó­rze, mie­ści się sie­dziba Asów. To istna po­tęga.

Przez chwilę stoją nie­ru­chomo i pa­trzą.

– Co ty na to, żeby zejść i coś prze­ką­sić? – pyta w końcu Char­les.

– Do­bry po­mysł.

Scho­dzą stromą ścieżką w kie­runku wą­wozu i skrę­cają ku Bo­ke­da­len. Na­gle Char­les przy­staje. Trąca czub­kiem buta o ja­kiś przed­miot na ścieżce, po­chyla się i go pod­nosi. Od­kleja od niego mo­kry liść.

– Co to ta­kiego? – pyta Mona i pod­cho­dzi bli­żej.

– Krzyż – od­po­wiada Char­les i po­ciera go kciu­kiem. – Wy­gląda na drew­niany. – Marsz­czy czoło. – Coś jest na nim wy­ryte.

Za­bru­dzony zie­mią krzyż ma dzie­sięć cen­ty­me­trów dłu­go­ści. Po na­giej po­wierzchni bie­gnie mrówka i Char­les ostroż­nie ją strąca.

– Dziwne miej­sce na zgu­bie­nie krzyża – kwi­tuje Mona, roz­glą­da­jąc się.

– Tak. – Char­les kiwa głową, wkłada przed­miot do ple­caka i za­suwa za­mek. – W le­sie trzeba wy­pa­try­wać róż­nych zna­le­zisk. Za­le­d­wie dwa­dzie­ścia pięć lat temu zna­le­ziono skarb w Vit­tene. Oka­zał się trzeci w hi­sto­rii Szwe­cji, je­śli cho­dzi o ilość zna­le­zio­nego złota. Pod­czas wę­dró­wek za­wsze mam oczy sze­roko otwarte. W tych oko­li­cach na­dal mogą być ukryte kosz­tow­no­ści – mówi, kle­piąc się po ple­caku. – Na­wet je­śli aku­rat krzyż wy­gląda na nowy. Ale we­zmę go. Może ktoś za nim tę­skni.Roz­dział 10

– Usią­dziemy? – pyta An­ton i wska­zuje krze­sła, które przed chwilą zaj­mo­wali ko­bieta i męż­czy­zna.

Ki­wają gło­wami i sia­dają. An­ton wy­ciąga paczkę chu­s­te­czek z kie­szeni ma­ry­narki i po­daje ją Ar­nemu. Ten po­syła mu pełne wdzięcz­no­ści spoj­rze­nie, wyj­muje chu­s­teczkę i wrę­cza ją Evie, a ta ostroż­nie wy­ciera skórę pod oczami.

– A za­tem zna­leźli pań­stwo na par­kingu otwarty sa­mo­chód?

– Tak, a Agnes ni­g­dzie nie było – od­po­wiada Eva i gło­śno wy­dmu­chuje nos. – Przy­je­cha­li­śmy więc tu­taj. Zro­zu­mie­li­śmy, że coś się mu­siało stać.

An­ton marsz­czy czoło.

– Dla­czego?

– Przez to, co zo­ba­czy­li­śmy. – Eva mówi drżą­cym gło­sem, za­sła­nia oczy chu­s­teczką. Arne kła­dzie jej dłoń na ple­cach i po­cie­sza­jąco ją głasz­cze.

– Po­wie­dział pan, że drzwi sa­mo­chodu były otwarte. Co pan przez to ro­zu­mie? Że nie były za­blo­ko­wane?

– Nie, po pro­stu otwarte. – Arne od­wraca się do An­tona. – Na oścież. Jakby ktoś wy­cią­gnął ją z sa­mo­chodu, a po­tem spra­wił, że prze­pa­dła jak ka­mień w wodę. Zo­ba­czy­li­śmy też… – Arne urywa i spo­gląda na żonę. – Na kie­row­nicy i wo­kół niej… To miała na my­śli Eva… Zo­ba­czy­li­śmy coś, co wy­glą­dało na krew.

An­ton pa­trzy na Bo­dil. Ta przy­ta­kuje i mówi:

– Sa­mo­chód jest w po­bliżu Hun­ne­bergu. Na par­kingu klubu ho­ke­jo­wego. Wy­sła­li­śmy tam ekipę tech­ni­ków. Wła­śnie go ba­dają.

Nie po­doba mu się to. Kiedy ja­kaś młoda dziew­czyna znika na jedną noc, nie ma w tym nic nie­zwy­kłego. Ta­kie rze­czy zda­rzają się na okrą­gło. Po­tem wraca pełna wy­rzu­tów su­mie­nia i mówi, że za­po­mniała za­dzwo­nić. Ta sprawa wy­gląda jed­nak na coś in­nego. Agnes jest wpraw­dzie młoda, ale nie aż tak. Bo­dil mó­wiła, że skoń­czyła dwa­dzie­ścia cztery lata, po­winna więc mieć za sobą okres, gdy my­śli się tylko o so­bie. Spo­koju nie daje mu sa­mo­chód. To, że zna­le­ziono go w ta­kim sta­nie, nie wróży ni­czego do­brego.

– Czy zda­rzało się wcze­śniej, żeby nie da­wała znaku ży­cia? – pyta Bo­dil.

– Nie! – od­po­wiada sta­now­czo Eva, wy­glą­da­jąc zza chu­s­teczki. – Agnes bar­dzo tego pil­nuje. Wie, że w prze­ciw­nym wy­padku się nie­po­ko­imy.

Arne chrząka i pa­trzy na nią.

– Ale nie za­wsze tak było.

Eva od­wraca się szybko w jego stronę.

– Co ma pan na my­śli?

– Tylko to, że jesz­cze kilka lat temu nie była aż tak po­rządna.

W po­koju za­pada ci­sza, ale po chwili Eva po­twier­dza:

– To prawda. Miała taki okres, po­dej­rze­wam, że jak więk­szość na­sto­lat­ków. Ale to było dawno. Te­raz jest bar­dzo po­ukła­dana.

– A jak u niej z sa­mo­po­czu­ciem? – pyta An­ton. – Młode dziew­czyny są bar­dzo po­datne na stany de­pre­syjne. Chcę się tylko upew­nić, czy nie jest tak i w tym wy­padku.

– Agnes czuje się bar­dzo do­brze. Po­wie­dzia­ła­bym, że le­piej niż kie­dy­kol­wiek. Nie ma de­pre­sji – oznaj­mia sta­now­czo Eva.

– Cof­nijmy się o kilka lat do czasu, gdy była trudną na­sto­latką. Czy ob­ra­cała się wtedy w to­wa­rzy­stwie, które miało na nią zły wpływ? Ta­kie in­for­ma­cje są dla nas ważne – mówi Bo­dil.

– My­ślę, że nie po­win­ni­śmy przy­wią­zy­wać do tego zbyt wiel­kiej wagi – od­po­wiada Arne. – Agnes była po­szu­ku­jącą na­sto­latką. Jak wiele in­nych dzie­cia­ków w jej wieku bun­to­wała się, miała okres od­re­ago­wy­wa­nia i rze­czy­wi­ście, ogól­nie rzecz uj­mu­jąc, można po­wie­dzieć, że była trudna. Może nie do końca od­po­wia­dało nam jej dawne to­wa­rzy­stwo, ale nie cho­dziło o żad­nych kry­mi­na­li­stów, nar­ko­ma­nów czy ko­goś nie­bez­piecz­nego, tylko o mło­dzież z nie­zbyt wiel­kimi am­bi­cjami. Wy­nio­sła się z domu w wieku sie­dem­na­stu lat, ale dwa lata temu wpro­wa­dziła się znowu i od tam­tego czasu na­prawdę się zmie­niła. Jakby do­ro­sła i zro­zu­miała, że nie można za­cho­wy­wać się byle jak.

Bo­dil kiwa głową.

– Ro­zu­miem – mówi i wstaje z krze­sła.

– Za­uwa­żyli pań­stwo wczo­raj, że nie wró­ciła do domu? – pyta An­ton.

– Nie – od­po­wiada Eva i śle­dzi wzro­kiem cho­dzącą po po­koju Bo­dil. – Po­ło­ży­li­śmy się i oglą­da­li­śmy te­le­wi­zję. Za­snę­li­śmy, nie za­sta­na­wia­jąc się nad tym, że jej nie ma.

Bo­dil wsuwa pa­lec wska­zu­jący pod wargę i jed­nym ru­chem wy­gar­nia snus, tak że ten lą­duje w cien­kim fo­lio­wym worku w ko­szu na śmieci.

– Nie zwró­ciło to pań­stwa uwagi? – pyta po­li­cjantka, wy­ciera pa­lec o dżinsy, wraca na miej­sce i siada.

– Nie. I nie ma w tym nic spe­cjal­nie dziw­nego. Dziś miała się prze­pro­wa­dzić do Göte­borga. Je­sie­nią za­czyna stu­dia na uni­wer­sy­te­cie. Na­prawdę nie może się do­cze­kać i wczo­raj był jej ostatni wie­czór w domu. Po­ży­czyła sa­mo­chód, bo chciała po­bie­gać, a po­tem po­że­gnać się ze zna­jo­mymi. Za­ło­ży­li­śmy, że zo­stała u nich, ale kiedy rano za­dzwo­ni­li­śmy do jed­nego z nich, oka­zało się, że w ogóle nie do­tarła na spo­tka­nie. Dzwo­nili do niej, ale nie od­bie­rała, więc tro­chę się de­ner­wo­wali.

Arne na­chyla się nad sto­łem.

– Te­raz, z per­spek­tywy czasu, wiemy, że po­win­ni­śmy byli się nie kłaść i cze­kać, ale jak po­wie­dzia­łem, Agnes to bar­dzo po­ukła­dana dziew­czyna. Ni­gdy nie robi głupstw, więc się nie mar­twi­li­śmy.

– Ro­zu­miem – od­po­wiada An­ton. – Jaką trasą biega?

– Nie ma sta­łej trasy. Tre­nuje biegi te­re­nowe, więc po pro­stu biega po le­sie. Ta dys­cy­plina ma to do sie­bie, że każdy tre­ning wy­gląda ina­czej.

– Była sama?

– Tak. Zwy­kle biega sama. Uważa, że inni ją spo­wal­niają. Jest bar­dzo szybka.

An­ton kiwa głową. Czy dziew­czyna bie­ga­jąca późną porą po le­sie mo­gła mieć wy­pa­dek? Ale nie tłu­ma­czy­łoby to tego, co się stało z sa­mo­cho­dem.

– Za­uwa­żyli pań­stwo, że coś znik­nęło z auta?

– Nie, ra­czej wszystko jest na miej­scu.

An­ton kiwa głową i wstaje.

– My­ślę, że zro­bimy tak: pro­szę po­je­chać do domu. Do­brze, by pań­stwo tam byli, na wy­pa­dek gdyby wró­ciła. My spo­rzą­dzimy zgło­sze­nie za­gi­nię­cia i wy­ślemy zdję­cie Agnes do wszyst­kich wo­zów pa­tro­lo­wych. Miejmy na­dzieję, że ktoś ją za­uważy i bę­dziemy mo­gli roz­wią­zać tę sprawę jak naj­szyb­ciej. Mają pań­stwo jej fo­to­gra­fię?

– Tak, oczy­wi­ście – od­po­wiada Eva.

– Może w pa­mięci te­le­fonu? Mo­gliby ją pań­stwo prze­słać od razu?

Eva kiwa głową, a An­ton od­wraca wzrok. Czuje, że ich spoj­rze­nia cze­piają się go jak to­nący tra­twy. An­ton stara się do­dać im otu­chy, ale krew w sa­mo­cho­dzie i otwarte drzwi po­jazdu nie dają po­li­cjan­towi spo­koju.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: