Nagle, gdzieś na wiosnę w roku 2011, w parafii zjawił się wikariusz. Przystojny, bystry, wygadany. 26 lat, tuż po seminarium, zarost, brwi ciemne, błysk w oczach. Wziął się nie wiadomo skąd.
Dlaczego nas sobie wybrał? – żeśmy się zastanawiali.
Jak on gromił czasem, Boże! Mówił babciulinkom, że obłudne, że sobie źle życzą nawzajem. Podobało się, że tak łajał. Może tego potrzebowaliśmy? Najpiękniej opowiadał o śmierci, pogodzeniu się i miłosierdziu. Językiem mówił swoim, naszym. Widać było, że z życia gada, nie z książek.
Zaczął spowiadać. Ja osobiście nie, ale tak to wszyscy u niego byli. Mówią, że rozumiał grzechy i wybaczał. „Męża kochasz, żonę kochasz, nie zdradzasz? O dzieci dbasz?”. „W alkohol, narkotyki nie idziesz?” – jak ktoś młodszy. Cząstkę różańca zadawał i już, odpuszczenie.
Jednym się podobało, inni gadali, że „za mało surowy”. Ale czy ksiądz musi być surowy?

Z reportażu „Kazanie na dole”, którego fragment ukazał się w „Dużym Formacie”, dodatku do „Gazety Wyborczej”, 23 stycznia 2014 r. pod tytułem „Kamil, który księdza udawał”