Potężne fale nieuchronnie przechylały kadłub wbitego na mieliznę parowca „Stella Maris”. Wicher, mimo że ciepły, niemal wywracał wybiegających na pokład marynarzy. W końcu woda przedarła się przez otwarte luki do wnętrza statku. Rozległ się złowieszczy jęk giętego i pękającego kadłuba. Woda zalewała rozpalony kocioł, co groziło lada moment wybuchem. Niektórzy ludzie skakali do wody, inni próbowali jeszcze spuścić szalupę, jednak przy tych falach i silnym wietrze było to zadanie skazane na niepowodzenie. Do piaszczystego brzegu nie było zresztą daleko, w oddali widać było światła niewielkiej latarni morskiej Cidreira na brazylijskim wybrzeżu. Większość załogi, prócz kapitana, była już w wodzie, gdy rozległ się potężny huk pękającego kotła. Część statku uniosła się jeszcze, jakby po raz ostatni chciała pożegnać się z nadwodnym światem. Kadłub rozpadł się, z kipieli zaczęły wypływać elementy wyposażenia i dziesiątki drewnianych podkładów kolejowych. Były one ostatnim ładunkiem ponadtrzydziestoletniego parowca pod panamską banderą, który miał przewieźć je z brazylijskiej Itajahy do Montevideo w Urugwaju. Część podkładów uratowała życie marynarzom, pozwalając uchwycić się, przeczekać burzę i dopłynąć do brzegu. Inne – zderzając się w ciemności – miażdżyły ręce lub głowy pechowców. Niektóre zaś uderzały o wystający z płytkiej wody kadłub i odłupywały płaty farby. Po pewnym czasie, spod kilku warstw starej farby i rdzy, w świetle wschodzącego słońca, tuż ponad taflą spokojnej już wody, wyłonił się napis: „Chorzów”. (fragment książki)