Jest czerwiec 2021. Siedzę na swoim tarasie i nadrabiam zaległości w płaceniu rachunków i faktur. Dopijam kawę i wchodzę w kolejny blok pracy. Tym razem to ta przyjemna sytuacja, czyli pisanie. Dla ciebie. Dla mnie. Bo kocham pisać.

 

Myślami wracam do stycznia, kiedy pojawił się pomysł na e-book. Nie byłam wówczas zaangażowana w pisanie kolejnej powieści i chciałam stworzyć teksty inne niż do tej pory. Teksty dla duszy, rozumu i serca.

 

W głowie popandemiczna pustka. Zima okazała się dla mnie czasem, w którym bodźce zewnętrzne prawie nie dochodziły do mojej głowy. Niepostrzeżenie wkradły się nuda i rutyna. Niemal wszystko, co napisałam, wydawało mi się płaskie. W styczniu najlepiej wychodziło mi kasowanie.

 

I nadszedł kwiecień. Wiosna rozkręcała się bardzo powoli. Dla mnie zbyt powoli. Nadal było chłodno i deszczowo. W pewien ciepły kwietniowy wieczór, a właściwie noc, myłam naczynia, żeby rano w spokoju wypić kawę. Mąż zaczął mnie wołać i biegał od okna do okna.

 

Szaruga. Jeszcze nie ciemno, jeszcze nie noc.

 

Nad naszym ogrodem latały dwie sowy. Piękne, tajemnicze. Kręciły się w kółko, tańczyły. W ciszy, w magii.

 

Wybiegliśmy na taras i przez moment nawet je obserwowaliśmy. Niestety byliśmy tylko przystankiem na ich drodze – para sowich kochanków kołowała i dotykała się skrzydłami, wreszcie wzlatywała coraz dalej i coraz wyżej, aż zginęła nam z oczu.

 

To było niesamowite doświadczenie. Czuliśmy poruszenie wywołane świadomością, że to jedna z najpiękniejszych chwil, w których uczestniczyliśmy razem. Cieszyliśmy się tym spotkaniem i szukaliśmy odpowiedzi na pytanie, co te sowy mają dla nas oznaczać.

 

Mimo że dwa kolejne wieczory sowy latały nad naszym domem, już nie zauważyliśmy między nimi takiego zbliżenia. Przelatywały jedynie w tę i z powrotem. Potem jeszcze było je słychać w ogromnych daglezjach sąsiadki, gdzie prawdopodobnie mają swój dom.

 

Kilka dni później powstała pierwsza magiczna bajka. Spisałam ją jednym tchem. Kiedy postawiłam ostatnią kropkę, poczułam się bardzo szczęśliwa. Tekst wypłynął prosto z mojego serca, a to jest bezcenne.

 

Co jakiś czas w mojej głowie pojawiały się kolejne bajki i kolejne zwierzęta. Część z nich spotkałam na swojej drodze, część z nich tylko w snach. Każde spotkanie wywoływało euforię i podniecenie. Zachwyt mieszał się z przerażeniem, a wdzięczność – z żalem, że tak szybko tracę zwierzęta z oczu.

 

A teraz wyobraź sobie mnie jako pięcioletnią dziewczynkę, dla której nikt z licznej rodziny nie miał tyle czasu, ile dziś poświęcam swoim dzieciom. Mama wiecznie zapracowana i zmęczona. Między domem, ogrodem a pracą. Starsze siostry zajęte swoimi sprawami. Tata – człowiek z pasją. Z pasjami. Pszczelarz, myśliwy, wędkarz. Budowniczy, który wiecznie coś konstruował. Gdy dziś o tym myślę, mam wrażenie, że byłam jedyną osobą w moim rodzinnym domu, która miała czas na pasję i z pasji czerpała energię do życia.

 

Mam pięć lat i swoje pięć minut na kolanach taty. Bynajmniej nie był to czas przytulania i łaskotania. To były opowieści. Opowieści o zwierzętach.

 

O bocianie, którego tata kąpał w wannie, na widok czego babcia dostała szału.

 

O lisie, który podkradał kury i jajka.

 

O zającu, który całą zimę zachowywał się jak kot i mieszkał za piecem w starej babcinej kuchni, a kiedy przyszła wiosna, wyskoczył przez okno razem z szybą.

 

O koniach, świniach i kurach.

 

O gołębiach latających pod niebem.

 

O wyprawach na polowania, które kończyły się wielogodzinnym szukaniem tropów i śladów.

 

O tym, jak w największej ciszy tata odchylał gałązki i stąpał po mchu, aby stanąć oko w oko z dzikiem, kozłem lub jeleniem.

 

O budowaniu karmników i paśników.

 

O braci myśliwskiej, która jest honorowa i kocha las.

 

Paradoksalnie to tata zaszczepił we mnie miłość do natury i szacunek wobec zwierząt. Magię poczułam sama –tylko dlatego, że się na nią otworzyłam.

 

Teraz wyobraź sobie mnie jako niezwykle zbuntowaną nastolatkę.

 

W ramach terapii po śmierci mamy tata kilka lat woził mnie do stadniny i sadzał na konia. Rozkochiwałam się w końskich chrapach i grzywach. To na koniu poczułam smak wolności i niepewność. To na koniu, który stawał dęba i galopował do lasu, zrozumiałam, że nigdy nie można być pewnym życia w stu procentach.

 

Po koniach tata zaprosił mnie do swoich pszczół. Nie wiem, czy byłam bardziej przerażona czy podniecona, kiedy pierwszy raz otworzył przy mnie ul.

 

Pszczoły były jak zahipnotyzowane – i hipnotyzowały mnie swoimi powolnymi ruchami. Każda dążyła w innym kierunku. Zapach palonego próchna wówczas mi się nie podobał, ale dziś z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że to jeden z piękniejszych zapachów na świecie. Spróchniałe drzewo lipy jest eteryczne, a zadymianie żarzącym się drewienkiem to czynność wręcz rytualna.

 

Moja fascynacja pszczołami trochę trwała – właściwie do dnia, kiedy zostałam użądlona przez pszczołę, która przypadkowo znalazła się na mojej trasie. Czoło spuchło dwukrotnie. To był jedyny czas w moim życiu, kiedy miałam podwójną głowę i pewnie podwójne myśli.

 

O tysiącu innych spotkaniach ze zwierzętami powstanie kolejny e-book. Do tego czasu zapraszam Cię do dwunastumagicznych tekstów, które powstały pod wpływem emocji i chwili.