Czy można umrzeć z miłości? Ona umarła. Zraniona, oszukana. Kiedy poinformował ją o swoim odejściu. Wydawało się, że wszystko co istotne już się skończyło. Istnienie straciło sens. Marzenia rozwiały się w nudną jednostajność, a kłamstwo nabrało niecodziennego znaczenia. Pozostał ból rozstania. Pustka. I świadomość, że nic dobrego już się nie przytrafi. A jednak... Życie obfituje przecież w okoliczności trudne do wyjaśnienia. Wszystko może się przydarzyć, na przekór doświadczeniu, wbrew zdrowemu rozsądkowi. Budząc przestrach i bezradność. Ale i śmiech wywołany komizmem sytuacji. Opowieść "Kochanek malutki" jest opowieścią o miłości, o zdradzie, o zemście. Zamierzonej, a może wcale nie zamierzonej? W której rzeczywistość zmienia koloryt, pojawiają się elementy magii, a może  tylko przyrodzonej wiedzy, zjawiska nie wyjaśnione prawami fizyki, osobliwości sięgające głębi umysłu i odczuwania. Siły woli? Umiejętności koncentracji? Powstaje stan rzeczy nowy, trudny do wyjaśnienia. Codzienność zamienia się w piekło, nowe sytuacje kreują okoliczności nie do przewidzenia, a zwykłe dotychczas czynności urastają do rangi poważnego problemu. Czy można znaleźć wyjście z kręgu tak niezwykłych wydarzeń? Na to pytanie znajdujemy odpowiedź w kolejnych rozdziałach książki. Niemożliwe staje się możliwe. Bójcie się panowie!

 

Fragment:

Zapomnieć. Wymieść. Z myśli, z szafy, z łazienki, z biurka. Precz! Do wiadra, na śmietnik, do niszczarki, na szmaty. Starą pidżamę pociąć, szczoteczkę do zębów wyrzucić. Przepocony T-shirt podrzeć na drobne, notatki spalić. Spieprzaj, wynocha i nie pokazuj się więcej!  Ponad milion dwieście tysięcy minut bycia razem wykreślić, splunąć, wieko zamknąć i odejść. Ponad dwadzieścia tysięcy godzin wykasować. Ponad osiemset czterdzieści dni wymazać. Ponad sto dwadzieścia tygodni... Byliśmy razem przez ponad sto dwadzieścia tygodni. Czy można zapomnieć sto dwadzieścia tygodni nowo odkrytych barw, nadziei na zaangażowanie trwalsze niż jednorazowy siew? Zaciek na ścianie, plama na podłodze, zapachy. Zapach kurzu, który zbierał się w tapicerce wyściełanych mebli. Zapach porannej miłości. Porywczej i pospiesznej. Myśli i zjawy. I motyle, które czasem przefruwały nad naszymi głowami. Zielone jabłka i różowe pomarańcze. Aromatyczna kawa z dodatkiem orzeźwiającej mięty. Gorzka. Kwaśna. Cierpkie poranki i słodkie wieczory. Miłość, która zawsze budzi niepokój i strach przed utratą. Całkiem słuszny, jak się okazuje. Co robisz? Myślę. O czym? O tobie. I o czym jeszcze? I jeszcze o tobie. O mnie? Tylko o tobie. O tobie. Banały. Dominik, który palcem obrysowywał moje wargi, policzki, nos, czoło. Moje wszystko. Całował. Szczelne pocałunki. Obejmował silnymi ramionami, pieścił. Na skórze czułam lekki dotyk palców, muśnięcia warg, szept niczym podmuch wiatru, kocham, kocham. Jeszcze, jeszcze. Mocniej, mocniej. Potrzeba miłości jedynej i niepowtarzalnej. Erotycznej, duchowej, mieszanej. Tej. Tylko tej. Kwitnącej. Chciałam przecież kwitnąć. O każdej porze dnia i nocy. Jak zakochana wariatka tkałam fantazyjną przyszłość bez zahamowań. Pianissimo w barwie bladego różu, który nie został jeszcze przeniesiony z palety na blejtram. - Należę tylko do ciebie - mówił zgodnie z oczekiwaniami, przynależność, posiadanie, świat budził się do życia. Ramiona przepastne niczym podniebny cyrkiel. Od horyzontu po horyzont. Dominiku! - Jesteś tylko ty. Nikt inny nie istnieje. Słowa, słowa, słowa. Potrzeba słów. Bez słów nie byłoby idei, bez zapewnień nie byłoby pojęcia wierności. Bez pojęcia wierności nie byłoby kłamstwa. I zdrady. Jesteś mój. Czy jesteś mój? Teraz i zawsze? I na wieki wieków? Dominik. Przyspieszone bicie serca, dwóch serc, niecierpliwe pocałunki, krótkie oddechy.  Zachłannie chłonęłam każdy centymetr jego wielkości. Ciało spocone w pracowitym akcie erotycznego zbliżenia. Ziemia, która znowu zakręciła się w koło, zawroty głowy, odchodzenia i powroty. Deja vu.  Czasami w naszym wspólnym trwaniu pojawiały się rysy i uszczerbki. Jeden uszczerbek, dwa, trzy, dziesięć. To nie tak! A jak? Nic nie rozumiesz! To ty nic nie rozumiesz! Przestań! Nie przestanę! Zamilcz! Nie zamilknę! Z wykrzyknikiem, z krzykiem, za dużo basów, dętych blaszanych, huk stuk i słońce, które znikało nagle schowane za ciężkimi chmurami. Jednostki szczęścia umykały przez nieszczelne uczucia. Racje, odmierzane słowami pozbawionymi melodii, padały pustym odgłosem na dno blaszanego kubka. Niczym ziarnka suszonego grochu. Zdaniem oznajmującym. Pyk pyk pyk. Pytającym. Pyk pyk pyk? Kategorycznym. Pyk pyk pyk! Kubek postawiony na swoim. Ach! Obok pierwszego wkrótce pojawiał się drugi, trzeci i jeszcze następny. Wszystkie wypełnione po brzegi. Kubki pełne grochu, Dominik nie uronił ani ziarnka. Później przepraszał. Kwiaty, wino, słodycze, za nas, na szczęście, na zawsze, na dobry czas. Zapach włosów, smak ust, cóż to - nagietki, aksamitki, konwalie, jesteś taka śliczna, taka śliczna, co taka śliczna dziewczyna widzi w takim brzydalu, jak ja? Och, Dominiku! Gdzieś rozbrzmiewały cygańskie pieśni, rytmiczne, erotyczne. W nas? Obok nas? Na pewno.